Dokładnie dekadę temu, w 2009 r. po serii decyzji agencji ratingowych o obniżeniu wiarygodności kredytowej Grecji, Europa zaczęła pogrążać się w kryzysie zadłużenia. Rząd w Atenach, po żmudnych i upokarzających negocjacjach, został objęty programami pomocowymi, które – wraz z nieskończoną ilością szczytów ostatniej szansy i wydaniu setek miliardów euro – pozwoliły zachować unię walutową.
Po Grecji w kłopoty wpadły inne państwa strefy: Portugalia, Irlandia, Włochy, Hiszpania i Cypr. Gdy ryzyko upadku wspólnej waluty zostało zminimalizowane, na Europę spadł kolejny kryzys – migracyjny. Następnymi ciosami były brexit, separatyzm hiszpańskiej Katalonii, wzrost liczby zamachów terrorystycznych, rosyjskie cyberataki i na koniec widmo wojny handlowej z nominalnym sojusznikiem, jakim są Stany Zjednoczone. Po dekadzie kryzysów, wydaje się, że wczorajszy wynik ugrupowań, które określane są powszechnie mianem populistycznych – jest zaledwie ich umiarkowanym sukcesem.
Ugrupowania takie jak francuski Front Marine Le Pen, holenderskie Forum dla Demokracji czy Alternatywa dla Niemiec wprowadziły do Parlamentu Europejskiego swoich deputowanych. Nieźle poradzili sobie narodowcy z Łotwy czy Słowacji. Jednak te wyniki zostały zneutralizowane nieoczekiwanym sukcesem prounijnych i „postępowych” partii, takich jak irlandzcy czy niemieccy Zieloni. Do tego summa summarum władzę nad Parlamentem Europejskim zachowa mainstream. Czyli sojusz chadeków do spółki z socjalistami i – najpewniej – liberałami.
W obecnym układzie sił nie ma ryzyka zawiązania się koalicji, która pewnego dnia przegłosuje w Strasburgu umowną deklarację o rozwiązaniu Unii Europejskiej. Obserwując ugrupowania spod znaku Le Pen i Salviniego o wiele bardziej realnym wariantem wydaje się dla nich scenariusz grecki. Po tym jak w wyborach krajowych po raz pierwszy zatriumfowała ultralewicowa Syriza, prognozowano, że kraj wpadnie w spiralę populizmu, porzuci euro i zapoczątkuje rozpad całej Wspólnoty. Po kilku miesiącach u władzy Aleksis Tsipras z nieprzewidywalnego radykała przekształcił się w mieszczańskiego, grzecznego chłopca, który z Angelą Merkel rozmawia tak, jakby od trzeciego roku życia uczono go jedzenia nożem i widelcem.
Dekada bolesnych dla Europy kryzysów nie dała władzy skrajnym, paneuropejskim ideologiom. Le Pen i Salvini z pewnością są krzykliwi. Najpewniej nie brzydzą się również kredytami od instytucji finansowych, które można powiązać z Kremlem. Pozostają jednak kieszonkowymi dyktatorami w swoich partiach, a nie czynnikiem zmieniającym zasady gry.
W obecnym układzie sił realnym zagrożeniem dla UE jest raczej dalszy uwiąd głównego nurtu i pogłębiająca się nieatrakcyjność tradycyjnych ugrupowań, które od lat powtarzają ograne banały o „europejskim demosie” czy konieczności przemawiania „jednym głosem” jako antidotum na powolny zanik wiary we Wspólnotę. Politycy tacy jak Le Pen czy Salvini wcześniej czy później skończą w sosie mieszczańskiej nudy. Dokładnie tak, jak Tsipras. Równocześnie nie zanosi się na to, aby Manfred Weber czy Guy Verhofstadt dostrzegli, na czym polega mechanika lęków i obaw, które rządzą unijnym czasem secondhandu, czyli końca pewnej epoki. I to – a nie kolejne kryzysy czy mityczni populiści – jest największym problemem Europy.