Decyzja MSZ o odwołaniu spotkania po tym, jak Jerozolima w ostatniej chwili zmieniła skład delegacji, jest obarczona pewnym ryzykiem.
W niedzielę wieczorem polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zdecydowało o odwołaniu wizyty izraelskich urzędników. Strona izraelska w ostatniej chwili zmieniła skład osobowy delegacji, co mogło „sugerować, że rozmowy miałyby koncentrować się na kwestiach restytucji mienia”. Do Warszawy miał przyjechać Awi Cohen-Scala, dyrektor generalny Ministerstwa Równości Społecznej. „Times of Israel” napisał, że jego misją były rozmowy o wypłaceniu odszkodowań Żydom, których rodziny straciły majątek w czasie Holokaustu, czemu polski rząd się sprzeciwia.
Ostatecznie do spotkania nie dojdzie, a zdecydowało o tym polskie MSZ tuż po tym, jak o sytuacji poinformowało „Do Rzeczy”. W komunikacie opublikowanym na stronie resortu oraz w mediach społecznościowych możemy przeczytać, że powodem odwołania wizyty była „dokonana w ostatniej chwili przez stronę izraelską zmiana składu delegacji”. Polska po raz kolejny wystawia się na dyplomatyczne ryzyko. Rozmowa o konsekwencjach Holokaustu na całym świecie jest bardzo trudna, a w związku z trudnością, jaką sprawia, trzeba umieć prowadzić dyplomację w tym obszarze. Warszawa nie najlepiej sobie z nią radziła.
Błędem obecnego rządu było niewskazywanie przez ponad dwa miesiące ambasadora w Tel Awiwie, co spowodowało, że nikt tak naprawdę nie trzymał ręki na pulsie, a bomba zegarowa już tykała. O Holokauście dyskutuje się tam w kontekście narastającego przez setki lat antysemityzmu w Europie, którego Zagłada była skutkiem. Każde państwo ma w tym temacie jakiegoś trupa w szafie. A niektórzy całkiem świeżego, jak Szwedzi, którzy współpracowali z III Rzeszą do 1943 r., a dzięki solennej i mozolnej, a przede wszystkim wyrafinowanej dyplomacji publicznej w zbiorowej świadomości od tego niechlubnego dziedzictwa się odcięli.
Dlatego każdy, kto będzie chciał iść w wyparcie, musi budzić wątpliwość Izraela, który jest z urzędu kustoszem tego tematu i automatycznym polemistą. Mało kto przy potyczkach na szczeblu politycznym i w mediach społecznościowych zwrócił uwagę, że frazeologizm „Polish death camps” (polskie obozy śmierci) nie implikuje od razu winy Polaków. Statystyki głównych wyszukiwarek internetowych pokazują, że ludzie chcący dowiedzieć się czegoś o Oświęcimiu i Treblince częściej szukają frazy „Jewish death camps” (żydowskie obozy śmierci), a wiązanie Żydów z jakąkolwiek rolą w Zagładzie jest absurdalne.
Jerozolima z powodów pragmatycznych jest do Warszawy przywiązana. Zaraz po zwycięskich dla szefa Likudu wyborach do Knesetu DGP rozmawiał z publicystą dziennika „Ha-Arec” Oferem Aderetem, który stwierdził, że na potrzeby PR Binjamin Netanjahu mówi raczej nieprzychylnej mu Unii Europejskiej, że ma w niej dwóch wielkich sojuszników: Viktora Orbána i Mateusza Morawieckiego.
– To była oczywiście dla naszego premiera kłopotliwa sytuacja, szczególnie kiedy na konferencji w Monachium Morawiecki mówił o „żydowskich sprawcach”, ale pamiętajmy, że Netanjahu jest pragmatykiem – powiedział nam Aderet.
Jego zdaniem polityka historyczna jest dla premiera dużo mniej ważna niż bieżące problemy. A z prawicowymi rządami w Polsce i na Węgrzech łączy go niechęć do imigrantów i muzułmanów, a także pokładanie zaufania w Ameryce. Zmienia się też powoli nastawienie Izraelczyków do Polski. – Coraz więcej z nich jeździ tam na wakacje i modyfikuje zdanie o stosunkach polsko-izraelskich. Sytuacja zmieniła się radykalnie w ciągu 10 lat. Ta transgresja społeczna na pewno służy narracji Netanjahu, który mówi, że Morawiecki jest jego sojusznikiem – dodał.