W Ameryce nastąpiła dewaluacja słów. Nie wystarczy, żeby było dobrze, musi być niesamowicie, fantastycznie, idealnie, wręcz bosko – mówi Żaneta Auler, Polka, która od lat mieszka w Stanach Zjednoczonych.

Żaneta Auler mieszka i pracuje w Los Angeles, przewodniczka, podróżniczka. Napisała książkę „7 dni w siódmym niebie” fot. Materiały prasowe / DGP
Czy Amerykanie wciąż wierzą w american dream?
Nie, tym mitem żyje świat. W Europie wciąż mówi się – a może wręcz marzy się o amerykańskim śnie – ale Stany borykają się przecież od dawna z tyloma problemami, że ten mit dawno tu upadł.
A jednak odbieramy Amerykanów jako wyjątkowo optymistycznych i pozytywnie nastawionych do życia.
Bo są mistrzami zamiatania tego, co niewygodne, pod dywan. Nie rozpamiętują porażek, tylko prą do przodu. A przecież większość z nich nie ma nawet 1 tys. dol. oszczędności na nieprzewidziane wydatki jak naprawa auta. Na szczęście każdy ma kilka kart kredytowych i dzięki nim co miesiąc wiąże koniec z końcem. Rozwarstwienie społeczne jest ogromne. W prawie 40-milionowej Kalifornii, w której mieszkam, jest 144 miliarderów oraz ok. 1 mln milionerów, a po nich długo nic i dopiero klasa średnia, która ledwo zipie. Nie tylko życie codzienne jest drogie, ale też wynajem mieszkań i zakup nieruchomości.
Ile kosztują najdroższe posiadłości?
Bogacze mieszkają w Beverly Hills, Malibu i w okolicach South Bay. Tam ceny nieruchomości wahają się od kilku do ponad 200 mln dol. W 2014 r. sprzedano dom w Los Angeles za 70 mln dol. O możliwość jego kupienia konkurowali ze sobą: małżeństwo piosenkarzy Beyonce i Jay-Z oraz twórca komputerowej gry Minecraft Markus Persson. Rywalizację na miliony wygrał ten drugi.
A te mniej luksusowe nieruchomości, w których może zamieszkać klasa średnia?
Ceny najmu mieszkań też są wysokie – wahają się od 1 tys. dol. w dzielnicach oddalonych od oceanu aż po 7 tys. dol. albo więcej w tych położonych bliżej wody, gdzie są lepsze szkoły i wyższy poziom bezpieczeństwa. Minimalna cena za wynajęcie lokum w zadbanej dzielnicy LA to ok. 2,5–3 tys. dol. miesięcznie. Żeby na to zarobić, wiele osób ma dwie albo trzy prace, często decydują się też na przyjęcie współlokatorów. Mówię zarówno o ludziach, którzy zarabiają rocznie 40 tys. dol., jak i tych, którzy „wyciągają” 200 tys. dol. – im też nie wystarcza, bo poza opłaceniem mieszkania muszą spłacić kredyt za studia, pożyczki na dom i samochód czy zapłacić za dobrą szkołę dziecka. Jeśli nawet zarobią więcej, to nie odkładają tego na konto oszczędnościowe, ale co najwyżej wymieniają auto na nowszy model.
Okładka magazyn DGP 5.04.2019 / DGP
Nie mogą przesiąść się do komunikacji miejskiej i w ten sposób zaoszczędzić?
W LA zarejestrowanych jest ponad 7,7 mln pojazdów, a przez miasto przebiega 26 autostrad, więc poruszanie się po tak wielkiej aglomeracji bez własnego auta czy motoru jest niemożliwe. LA nie jest przyjazne dla pieszych, zaś komunikacja publiczna pozostawia wiele do życzenia. Dzieci, jeśli nie mają do szkół daleko, to przyjeżdżają do nich na deskorolkach, ale gdy tylko skończą 16 lat, od razu wskakują do aut. Ten kraj jest uzależniony od samochodów. Tu nie przetrwa żadna firma – salon kosmetyczny, sklep, siłownia czy restauracja – jeśli nie ma dla klientów parkingu, oczywiście płatnego. Cena za kilka godzin parkowania to 25–30 dol.
Wspomniała pani o dzieciach i szkole. Polscy nauczyciele przygotowują się do strajku i walczą o wyższe zarobki, a jaka jest sytuacja tych amerykańskich?
Nie najlepsza – zresztą w Stanach także zaczęły się strajki, bo minister oświaty zamierza obciąć dotacje dla szkół publicznych, którym już brakuje pieniędzy. Efektem tej zmiany będzie więc ich dalsza degradacja. Przy czym, co ważne, w USA obowiązuje rejonizacja – nie można zapisać dziecka do innej publicznej szkoły niż ta, która działa w okolicy, w której się mieszka. Co oznacza, że jakość edukacji zależy od zasobności mieszkańców danego rejonu. Bo dotacje na szkoły pochodzą zarówno z podatków regionalnych, jak i podatków od nieruchomości. Jeśli ludzie są bogaci, a domy drogie, to lokalne szkoły mają większe budżety, nauczyciele są lepiej opłacani, klasy wyglądają lepiej. Stąd zdecydowanie lepsze szkoły publiczne są w Beverly Hills niż w Compton…
A poziom nauki jest satysfakcjonujący?
W szkołach publicznych nie. Moje dzieci, gdy trafiliśmy z Polski do Kalifornii, miały 10 i 13 lat. Od razu dostały się do wyższych klas, choć miały lekką blokadę językową. Ale nie przeszkodziło im to w szybkim dogonieniu reszty uczniów, a nawet ich wyprzedzeniu. Na studia poszły w wieku 17 lat. Wiedza przeciętnego amerykańskiego ucznia o świecie jest znikoma, w programie nauczania nie ma geografii. Dzieci nie wyjeżdżają na zielone szkoły, rzadko chodzą na wycieczki do muzeów, kina czy teatru. Przed szkołą zazwyczaj stoi radiowóz policji. Gdy zobaczyłam to po raz pierwszy, czułam się dziwnie.
Dlaczego tak jest?
W publicznych szkołach uczą się dzieci także z rodzin patologicznych. Czasem zdarza się, że w pierwszej ławce siada chłopak z plecakiem, nie zdejmuje go, a podczas lekcji zamiast słuchać nauczyciela, przelicza pieniądze pochodzące ze sprzedaży narkotyków. Takie zdarzenie miało miejsce na lekcji u mojego syna w Venice High School. W takiej sytuacji nauczycielowi nie tylko trudno się skupić na prowadzeniu lekcji, ale też jakkolwiek zareagować. Pedagodzy niemogący sobie poradzić z młodzieżą mają małą motywację do tego, żeby cokolwiek zmienić, starać się.
Czy obecność policji ma również związek ze strzelaninami, jak w szkołach w Parkland czy Santa Fe?
Oczywiście. Niestety, zdarzenia z użyciem broni są już tak powszechne (tylko do końca marca tego roku było już blisko 70 masowych strzelanin, zginęło 90 osób, a 170 zostało rannych – red.), że Amerykanie przechodzą nad nimi do porządku dziennego. Na świecie słychać tylko o tych najkrwawszych, ale rocznie w USA ginie ok. 25 tys. osób w wyniku rodzinnych czy sąsiedzkich kłótni albo samobójstw. Policja przed szkołą to znak, że w każdej chwili do budynku może wejść ktoś, kto będzie miał złe intencje. To może być osoba postronna, ale i uczeń, który zabije nauczycieli i koleżanki, bo np. nie chciały umawiać się z nim na randki. Tego typu zdarzenia miały miejsce w ubiegłym roku w szkołach średnich i na uniwersytetach. W szkole mojego syna dwa razy ogłaszano lock down, bo po kampusie krążył niezidentyfikowany osobnik i istniało ryzyko, że ma przy sobie broń.
Lock down? Co to takiego?
Całkowita blokada szkoły. W takich sytuacjach dzieci są zamykane w klasach i nikt nie ma prawa się ruszyć, bo istnieje ryzyko strzelaniny. Rodzice otrzymują informację, że jest lock down, ale nic nie mogą zrobić. To były najgorsze chwile w moim życiu. Po kolejnych strzelaninach w szkołach pojawił się pomysł, aby uzbroić nauczycieli. Naciska na to bardzo wpływowe National Rifle Association (NRA), Krajowe Stowarzyszenie Strzeleckie, które łoży miliony na kampanie republikańskich polityków. To NRA wymyśliło hasło, aby „na każdego złego człowieka z bronią przypadał jeden dobry człowiek z bronią” – i chcą, żeby w szkołach był to nauczyciel. Padł pomysł, by zobligować władze placówek, które nie mają pieniędzy na kredki czy nowe komputery, do kupna pistoletów.
Broń w USA rzeczywiście jest tak powszechnie dostępna?
Zależy od stanu. W Kalifornii przy zakupie sprawdzane są dokumenty świadczące o tym, czy nabywca nie ma problemów psychicznych czy zatargów z prawem. Jeśli jest „czysty”, może ją kupić i trzymać w domu, ale nie może jej nosić przy sobie. Inaczej jest w Arizonie, tam taki zakaz nie funkcjonuje. W jeszcze innych stanach broń można nabyć na targach czy w sklepach. Kupujesz nowy strój sportowy, trampki, a przy okazji nowy model broni. Gazety czy stacje telewizyjne często informują o nieszczęśliwych wypadkach, w których dorośli giną zastrzeleni przez własne dzieci. Mąż kupił broń żonie, ona zabiera ją na weekendowe zakupy, a dziecko znudzone wyprawą do marketu wyciąga ją z jej torebki i przypadkowo naciska spust. Dyskusja na temat takich wypadków w Ameryce również zamiera. A co najbardziej szokujące, po każdej strzelaninie sprzedaż broni wzrasta.
Ameryka znana jest też z tego, że surowo karze się tam winnych przestępstw.
Według raportu Prison Policy Initiative z 2018 r. liczba więźniów przekroczyła już 2,3 mln. Ameryka ma najwięcej skazanych na świecie. Przy czym zakłady karne coraz częściej są przejmowane przez prywatne firmy, więc osadzeni stają się tanią siłą roboczą – za godzinę płaci im się dolara lub dwa. Co więcej, wioski czy miasta, w których znajdują się więzienia, niechętnie zapatrują się na ich zamykanie czy przeniesienie, bo to główny pracodawca i źródło dochodu. Wielu skazanych odsiaduje długoletnie wyroki za drobne przewinienia, jak posiadanie kilku gramów marihuany. Na przykład w Kalifornii obowiązuje wyjątkowo restrykcyjna zasada three-strikes law, która stanowi, że za trzecie przestępstwo, choćby była to drobnostka jak pijatyka, dostaje się karę dożywocia bez możliwości wcześniejszego zwolnienia. Choć ostatnio zasada three-strikes law została nieco poluzowana.
Amerykanów nazywa pani „uśmiechniętymi niewolnikami”.
Kiedyś usłyszałam to stwierdzenie i obserwując życie codzienne Amerykanów, nie sposób się z nim nie zgodzić. Stawki minimalne za godzinę pracy wynoszą od 7,25 dol. do 12 dol. Żeby się utrzymać, trzeba pracować na dwa albo trzy etaty, a i tak cały czas żyje się na kredyt. Jeden z moich pracowników w klubie jogi, którego jestem właścicielką, rano zajmuje się fotografią na konferencjach, potem pracuje u mnie cztery godziny na recepcji, a gdy wraca do domu, dorabia wyprowadzaniem psów, dorywczo oprawia jeszcze obrazy. Moja pracownica, która skończyła 60 lat i prowadzi u mnie zajęcia fitness, po godzinach udziela lekcji gry na pianinie i ma współlokatorów na stancji. Niedawno musiała wyprowadzić się z mieszkania, bo nie było ją na nie stać. Teraz zamiast 3 tys. dol. za wynajem płaci 2 tys., ale wciąż ledwo wiąże koniec z końcem, jednak codziennie widzę ją uśmiechniętą. Amerykańska etykieta nakazuje unikanie rozmów o problemach, więc jeśli nawet jest bardzo źle, to na twarzach ludzi króluje uśmiech. Wszystko musi być świetnie. Nastąpiła przy tym dewaluacja słów. Nie wystarczy, żeby było dobrze, musi być niesamowicie, fantastycznie, idealnie, wręcz bosko. Kiedy moi trenerzy słyszą od uczestników, że zajęcia były „dobre”, wpadają w panikę. Zadowoleni z siebie są dopiero wtedy, gdy usłyszą słowa takie jak „doskonałe”, „fantastyczne”. To działa też w drugą stronę. Zły humor albo porażka to od razu depresja i dramat.
Pracodawcy oferują pracownikom jakieś dodatki?
Gdy otwierając klub jogi, zaproponowałam okolicznym firmom zniżkę i specjalne karnety dla pracowników, byłam przekonana, że będą chciały współpracować. Byłam bardzo naiwna. Wszyscy patrzyli na mnie dziwnie i nie bardzo wiedzieli, o czym mówię. W USA pracodawcy prawie w ogóle nie stosują takich form premiowania pracowników.
A jak wyglądają urlopy?
Zwykle wynoszą 10 dni – to zależy od pracodawcy. Nie ma federalnego prawa, które określałoby, ile urlopu rocznie przysługuje pracownikowi. A nawet jeśli by takowe było, to i tak większość Amerykanów nie zdecydowałaby się z wakacji skorzystać, bo obawialiby się o miejsce pracy. Co czwarty pracownik tego urlopu w ogóle nie ma. Moi amerykańscy przyjaciele patrzą na mnie ze zdziwieniem, gdy opowiadam o podróżach, chociażby po samej Ameryce Północnej. Niewielu z nich widziało, a nawet śmie marzyć o tym, by zobaczyć wodospad Niagara. Jeśli już gdzieś jadą, to do Las Vegas. Dlaczego tam? To miasto ma doskonałą promocję, poza tym jest tam legalny hazard, alkohol dostępny 24 godziny na dobę, są tanie hotele i atrakcje imitujące światowe zabytki.
Nie zaczynają podróżować po świecie chociażby na emeryturze?
W USA ludzie nie odkładają na emeryturę, bo nie mają z czego. Jedna z moich klientek stwierdziła, że musi zawiesić członkostwo w klubie, bo właśnie zaczyna zbierać na fundusz emerytalny, a była tuż przed 60. Owszem, dla osób starszych jest miejsce w społeczeństwie, niekoniecznie z tego powodu, że się ich docenia, ale dlatego, że wciąż muszą pracować. W Las Vegas w jednym z kasyn spotykam często panie po sześćdziesiątce, które dorabiają, roznosząc klientom drinki. Mają na głowie śmieszne czapeczki, ubrane są w mini, bluzki, które uwydatniają ich biust, noszą doczepiane włosy i makijaż, który odmładza je o kilka lat. Był też pan Antoni z Polski. Ten nobliwy 70-latek pracował, ale wciąż powtarzał, że ma dosyć Stanów i chce wrócić do Polski. Miał podobno kupiony bilet, ale nie wierzyłam, że chce wyjechać. Aż pewnego dnia zniknął z pracy. Gdy pytałam, co się z nim stało, ktoś stwierdził, że pewnie umarł, bo podobno na coś poważnie chorował. To ta smutna strona amerykańskiego snu. Ludzie nie mają pieniędzy, by się leczyć, bo nie płacili składki na ubezpieczenie zdrowotne. Nie chcą też się przyznać rodzinie, w jakiej są sytuacji.
Jak jest z ubezpieczeniami?
Nie ma np. urlopów macierzyńskich. Przez pół roku firma ma obowiązek utrzymania miejsca pracy dla młodej mamy, ale nie musi płacić jej pensji. Wszystko rzecz jasna zależy od firmy. Kiedy Mark Zuckerberg ogłosił, że pracownicy Facebooka będą mogli wziąć cztery miesiące płatnego urlopu macierzyńskiego lub ojcowskiego, to Amerykanie wręcz zaniemówili z wrażenia.
A pozostałe świadczenia?
Za ubezpieczenie zdrowotne dla mojej czteroosobowej rodziny płacę 1,4 tys. dol. miesięcznie. Ale gdy przydarzy się nam jakaś choroba i tak trzeba wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni. Na przykład ubezpieczenie obejmuje kontrolę dentystyczną, ale już nie wyrwanie zęba – za taki zabieg musiałam zapłacić prawie 2 tys. dol. Gdy straciłam głos, to za zastrzyk na pogotowiu musiałam wyłożyć 800 dol. Tak wysokie koszty leczenia powodują, że wiele osób z klasy średniej, kiedy poważnie zachoruje, bankrutuje. Zdarza się, że gdy jedna osoba zaczyna zmagać się z przewlekłą chorobą, to cała rodzina ląduje na bruku. Badania Uniwersytetu Harvarda z 2009 r. wykazały, że wydatki na służbę zdrowia były powodem aż 62 proc. indywidualnych lub rodzinnych bankructw. Raport CNBC podaje z kolei, że problem ten może dotyczyć w całych Stanach ok. 2 mln osób.
Nikt nie próbował tego zmienić?
Dopiero prezydent Barack Obama i jego Obamacare z 2010 r. wymogły na pracodawcach ubezpieczenie zatrudnionych, aby każdy miał dostęp do minimalnego poziomu usług medycznych. To prawo zakazuje również ubezpieczalniom wymawiania umów podczas trwania choroby. Wcześniej często bywało tak, że po jakimś czasie chory pozostawiany był sam sobie. Ale obecny prezydent USA Donald Trump chce znieść Obamacare.
Znajoma, która mieszka w Houston, opowiadała, że po prezydenckiej wygranej Donalda Trumpa w jej pracy zapanowała żałoba.
To akurat nietypowe, bo Teksas, gdzie leży Houston, zagłosował przecież za Trumpem. Za to Kalifornia i Nowy Jork, liberalne i popierające demokratów, przeżyły prawdziwy szok. Kalifornia zresztą do tej pory, a minęły już ponad dwa lata, jest w żałobie. Nikt nie wierzył, że Trump może zwyciężyć. Rano, gdy wybierałam się zagłosować w budce wyborczej ustawionej na plaży, minął mnie sąsiad i pełen nadziei po amerykańsku poklepał mnie po ramieniu i stwierdził, że Hillary na pewno wygra. Gdy zaczęto ogłaszać wyniki, z każdą godziną Kalifornijczykom rzedły miny. Na drugi dzień, na porannych zajęciach jogi ludzie płakali, narzekali, mówili, że spełnił się najczarniejszy scenariusz. Na uczelni mojej córki, Uniwersytecie Nowojorskim, która jest jedną z najbardziej liberalnych szkół w Stanach, następnego dnia po ogłoszeniu wyników studenci otrzymali specjalny e-mail. Pisano w nim, że w jednym z budynków można pobawić się i pogłaskać szczeniaczki, ponieważ jest to potwierdzona metoda obniżenia stresu. Amerykanie obudzili się po tym zwycięstwie w zupełnie innej rzeczywistości. Zobaczyli, że ich kraj nie jest tak fantastyczny. Ameryka pokazuje swoją brzydką twarz. Gdy na jaw wychodzą kolejne skandale, jak choćby ostatnio ten w oświacie – gdy okazało się, że na najlepsze uczelnie można dostać się dzięki łapówkom – nawet ten permanentny amerykański uśmiech zaczyna blednąć.
Lekomania to efekt uboczny, zarówno drogiej opieki medycznej, jak i tego uśmiechu przez 365 dni w roku?
Mówi się o kryzysie młodego pokolenia, które nie będzie w stanie przeżyć własnych rodziców, bo samo zabije się lekami. Gdy moja nastoletnia córka poszła kiedyś do lekarza rodzinnego, ten powiedział jej, że jeśli będzie miała kłopoty w szkole, będzie jej źle, to może przyjść do niego, a on coś jej przepisze. Zszokowało mnie to, że takie ustalenia zapadają bez wiedzy rodziców. Znajomy sprzedawca luksusowych aut stwierdził całkiem poważnie, że ma zamiar zrobić kurs, na którym zaznajomi się z efektami działań niektórych preparatów. Powodem byli pojawiający się ci sami klienci raz w stanie euforii, a raz depresji. Stwierdził, że byłby to dla niego klucz do większej sprzedaży, gdyby umiał rozpoznawać, na jakich lekach w danym dniu są jego klienci.
Dwa lata temu amerykańska federalna Centers for Disease Control and Prevention (CDC), odpowiedzialna za monitorowanie i zwalczanie chorób, opublikowała raport, z którego wynika, że 40 proc. Amerykanów cierpi na otyłość, w tym 20,6 proc. nastolatków. Według CDC przeciętna kobieta w Ameryce waży dziś 76,2 kg – to więcej niż przeciętny mężczyzna w 1960 r.
Jakość jedzenia rzeczywiście pozostawia wiele do życzenia. Zwłaszcza że często są tu stosowane substancje i ulepszacze, których UE zakazuje. Kiedyś zostawiłam w lodówce napoczęty biały serek, a gdy po trzech tygodniach go odnalazłam, nadal był w dobrej formie – taki sam świeży zapach, smak i wygląd. Dzieci od małego karmione są burgerami, colą oraz sokiem pomarańczowym z dodatkiem witamin i cukru. Za sprawą Michelle Obamy wprowadzono w szkołach zakaz sprzedaży śmieciowego jedzenia, ale rodzice i tak przywożą je pociechom, by się posiliły podczas przerw. Pod szkołą mojego syna był bar serwujący burgery, który oferował zestawy za jednego dolara, aby dzieciaki od razu przybiegały do niego po lekcjach. Najbardziej przerażające jest to, że Amerykanie akceptują takie sytuacje, a kliniczna otyłość zaczyna być postrzegana jako norma. Coraz głośniej i z coraz większym przekonaniem mówi się, że piękno ma różne kształty i rozmiary. Dobrze, różne są gusta, ale zdrowie i sprawność mają jednak związek z prawidłową wagą. Do tego dochodzi poprawność polityczna. Lekarze nie mówią wprost, że dziecko trzeba odchudzić, a słowo „gruby” staje się tabu (to przeciwdziałanie zjawisku zwanego fat-shamingiem – red.). Dochodzi również do takich absurdów, że gdy na Florydzie otwarto park rozrywki, w którym propagowano jedzenie warzyw i nieobjadanie się byle czym, właściciel szybko zwinął interes. Powód? Obawiał się pozwów sądowych National Association to Advance Fat Acceptance (NAAFA), Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Postępu w Akceptowaniu Tuszy. Promowanie zdrowego stylu żywienia staje się powoli niepoprawne politycznie…
Czy w takim razie w Ameryce da się w ogóle zdrowo zjeść?
Tak, ale znowu jest to związane z dużą świadomością, bo nie wszystko, co ma napis „organic”, takie jest. A do tego trzeba mieć naprawdę zasobny portfel. Ludzie zamożniejsi mogą pozwolić sobie na kanapkę z awokado za 15 dol., ale przeciętny Amerykanin już nie. Za te same pieniądze kupi lunch dla rodziny w fast foodzie. Za tygodniowy kosz zakupów dobrej jakości jedzenia w dobrym markecie dla czteroosobowej rodziny płaci się ok. 300 dol. – koszyczek malin to 8 dol., a bagietka – 5 dol. Dlatego biedniejsi jedzą pizzę, burgery, sprzedawane na tony mrożonki. Tim Gurner, australijski milioner, dał kiedyś taką radę millennialsom, powiedział im, że jeśli chcą, by stać ich było na kupno domu, to powinni przestać kupować grzanki z awokado. Po jego słowach bardzo popularny stał się żart w stylu: „Nie zapłacę za czynsz, bo kupiłem sobie pięć awokado”.