Mamy dziś do czynienia z szerzącą się utratą rozsądku. Jego degradacja jest początkiem rozkładu demokracji – żalił się niedawno prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier. Jego zdaniem polityczny dyskurs w Niemczech i w wielu innych krajach został zdominowany przez "emocjonalne nieokrzesani"„, a winne temu są media społecznościowe. Czyżby?
Diagnoza niemieckiego prezydenta, choć w dużej części trafna, pozostaje niepełna. Czy grono podejrzanych o organizację międzynarodowego spisku przeciw rozsądkowi w życiu publicznym nie powinno być znacznie szersze? Czy poza użytkownikami Twittera czy Facebooka nie należy do niego zaliczyć też samych polityków? Przynajmniej tych, którzy wśród wyborców rozniecają wielkie emocje, niedające się później opanować. Albo tych, którzy chcąc wygrać dla siebie kolejną kadencję, gotowi są zaryzykować przyszłość własnego kraju i następnych pokoleń.
Emocje zawsze były częścią polityki i nikt nie mógłby rządzić, odwołując się tylko do racjonalnych argumentów i rozsądku współobywateli. Teraz jednak politycy mają nowe narzędzia, by ekscytować, oburzać i zarządzać uczuciami wyborców. Korzystają z tego, że mamy krótką pamięć, nie jesteśmy w stanie przetworzyć docierających do nas gigabajtów informacji, dzięki czemu można szybko wprowadzić nas w stan emocjonalny, który jest aktualnie pożądany. Mając do wyboru jako suwerena ciemny lud lub oświeconych obywateli, politycy raczej opowiedzą się za tą pierwszą opcją.
Magazyn DGP 15.03.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Ponad dwa wieki temu Immanuel Kant zdefiniował oświecenie jako ”wyjście człowieka z niepełnoletności, w którą popadł z własnej winy„. Według niemieckiego filozofa ta ”niepełnoletność to niezdolność człowieka do posługiwania się własnym rozumem, bez obcego kierownictwa„. Kant słusznie zauważył, że wielu ludzi nie chce lub nie ma odwagi posługiwać się własnym rozumem i woli zdawać się na opinie oraz decyzje innych. To często wygodna postawa, także tych, którzy chcą wykorzystywać tę ”niepełnoletność„. Co wtedy, gdy ci, którzy obiecując rozsądne działanie i mądre rządy, przejmują za nas odpowiedzialność, nie potrafią, nie chcą lub nie powinni kierować losami wspólnoty?
Kiedy trzy lata temu wprowadzono w Polsce program 500+, jego głównym uzasadnieniem była konieczność walki z kryzysem demograficznym. Później okazało się, że mimo jego wdrożenia nadal więcej Polaków umiera, niż się rodzi. Zaczęto więc wskazywać, że to doskonały instrument do walki z ubóstwem i wykluczeniem społecznym. Teraz zaproponowano, by z tego wsparcia w jeszcze większym zakresie korzystały także zamożne rodziny. Dlaczego? Skąd wzięła się tak raptowna zmiana państwowych priorytetów? Jaki jest cel wydawania w trybie nagłym 40 mld zł na ten i inne programy socjalne, skoro brakuje pieniędzy na szkolnictwo i ochronę zdrowia? Niedawno 60 chorych na raka z Lublina musiało apelować w mediach o wsparcie, bo szpital nie miał za co sfinansować ich terapii antynowotworowej.
W Rosji wszystko to, co korzystne dla obywateli, zdarza się przed wyborami. Władza robi wtedy wiele, by pokazać, jak dobrze rządzi, a ludziom żyje się lepiej. Chodzi o to, by zachęcić do oddawania głosów na wspieranych przez Kreml kandydatów, względnie zniechęcić do protestów. Samo głosowanie nie jest już wtedy wyborem między konkurującymi ze sobą politykami, lecz aktem lojalności wobec władzy, która przecież tak bardzo się stara. Idę głosować, bo nie jest tak źle, a poza tym inni mogą być jeszcze gorsi. Ta bezalternatywność jest podstawą mandatu dla rządzącego establishmentu i pozwala mu utrzymywać status quo.
Niemal dokładnie rok temu Władimir Putin został po raz czwarty wybrany na prezydenta Rosji, zdobywając ponad 76 proc. głosów. Zanim to się stało, nie mówił, jak trudne wyzwania stoją przed Rosją i jak duży wysiłek muszą ponieść obywatele, by kraj mógł się w przyszłości rozwijać. Zamiast tego chwalił się budową mostu na Krym, który ma świadczyć o wielkości Rosji. Demonstrował najnowsze rosyjskie rakiety z głowicami nuklearnymi, które mogą zniszczyć Florydę. W ten sposób prezydent zaspokajał mocarstwowe tęsknoty u wielu krajan. Co do ich codziennego bytu, to dopiero kilka miesięcy później wytłumaczył, że rosyjski system emerytalny jest zbyt drogi i Rosjanie muszą dłużej pracować.
Podniesienie wieku emerytalnego dla mężczyzn z 60 do 65 lat wydawać się może racjonalnym rozwiązaniem. Skoro jednak średnia długość życia Rosjanina wynosi obecnie 66,5 roku, wielu z nich uznało nowe prawo za prawdziwie drakońskie. Wywołało to masowe protesty, gwałtowny spadek popularności Putina i podważyło model sprawowania władzy w Rosji. Nagle okazało się, że umowa społeczna, według której obywatele nie wtrącają się do polityki, w zamian za co rządzący pozwalają im spokojnie żyć, przestaje obowiązywać. Przestaje nie dlatego, że tak postanowili decydenci, lecz dlatego że ich polityka okazała się na dłuższą metę mało rozsądna i zbyt kosztowna, by przynajmniej zachować obecny standard ekonomiczny.
Oczywiście rządowa propaganda zawsze może przedstawiać tę sytuację jako wynik zagranicznych sankcji i wrogich spisków. Dla wielu ludzi to, co pokaże im telewizja, jest nadal bardziej przekonujące od tego, co widzą sami na co dzień na ulicy i w swojej lodówce. Ale od kogoś, kto rezygnuje z posługiwania się własnym rozumem, trudno wymagać, by przewidywał, jakie będą efekty polityki władzy, która kieruje się manią wielkości, lekceważy partnerów społecznych i interesuje się wyłącznie utrzymaniem immunitetu i innych przywilejów.
Rosjanie płacą niższe podatki osobiste niż Polacy. Duża część z nich w ogóle nie składa zeznań rocznych, więc nawet nie są świadomi swoich obciążeń na rzecz państwa. Równocześnie blisko połowa przychodów do rosyjskiego budżetu pochodzi z eksportu ropy i gazu. W takich okolicznościach łatwo jest wmówić obywatelom, że to rząd zarabia pieniądze i dzieli się nimi. W Polsce jest to trudniejsze, bo aż 90 proc. wpływów do budżetu to różnego rodzaju podatki. Mimo to była premier Beata Szydło ogłosiła, że trzynasta emerytura w tym roku to prezent od Jarosława Kaczyńskiego dla Polaków.
Nie ma czegoś takiego jak publiczne pieniądze. Jeśli rząd mówi, że komuś coś da, to znaczy, że zabierze tobie, bo rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy„ – mówiła już dawno temu Margaret Thatcher. W czasach walki z neoliberalizmem powoływanie się na Żelazną Damę jest mało modne. Mimo to w wielu krajach nadal istnieje silna świadomość, że społeczeństwo to nie jest zbiorowisko tych, którymi się rządzi, lecz wspólnota tych, którzy decydują w wyborach i płacą podatki. Na przykład Szwajcarzy, kiedy składają roczne zeznanie podatkowe, wysyłają na konto urzędu skarbowego całość należnych danin. Dzięki temu widzą, jak wiele kosztuje ich państwo oraz że to oni utrzymują władzę. Oświecony obywatel nie uwierzy w żadne prezenty od rządzących.
Przez dziesiątki lat wydało się, że wzorcem odpowiedzialnej klasy politycznej jest Wielka Brytania. Rządzący musieli respektować demokratyczne reguły i obyczaje, czego rezultatem w dłuższym okresie była racjonalna polityka. Było to niemal oczywiste, bo w końcu zdrowy rozsądek (common sense) to w dużej części wielki brytyjski wynalazek. Ostatnie wydarzenia związane z brexitem pokazują jednak, że nawet tam dobro wspólne przegrywa, gdy na drugiej szali położy się interesy partii i grup lobbingowych. Dzieje się tak, gdy wpływowym środowiskom udaje się nakłonić ludzi, by zwątpili we własny rozum i zdolności sądzenia. Wtedy łatwo im np. wmówić, że wychodząc z UE, Wielka Brytania stanie się silniejszym państwem i handlowym mocarstwem.
Będąc w Unii, Brytyjczycy korzystali z 40 umów o wolnym handlu, które Wspólnota zawarła z państwami na całym świecie. Brexitowcy obiecali, że Londyn w krótkim czasie zawrze jeszcze lepsze umowy z tymi samymi partnerami. Na dwa tygodnie przed planowanym wyjściem (29 marca) rząd Theresy May podpisał sześć umów, w tym z Wyspami Owczymi, Liechtensteinem i Autonomią Palestyńską. Jeszcze się nie rozpoczęły negocjacje o wolnym handlu ze Stanami Zjednoczonymi, a Waszyngton już postawił Londynowi wiele warunków – w tym ten, by w brytyjskich sklepach mogły być sprzedawane amerykańskie kurczaki odkażane chlorem. Czy przywódcy narodu, który swoją dawną świetność budował na handlu i twardych negocjacjach ze słabszymi partnerami, nie mogli przewidzieć, że taki będzie finał wyjścia ze wspólnoty i działania w pojedynkę?
Niedawno Pankaj Mishra, publicysta dziennika ”The New York Times„, przekonująco zanalizował niekompetencję brytyjskiej klasy politycznej. Jego zdaniem była ona widoczna już dawno temu, ale wówczas jej ofiarami były narody Afryki i Azji. Jako przykład Mishra opisuje exit Brytyjczyków z Indii po II wojnie światowej. Pycha, nieudolność i destrukcyjne zachowania brytyjskich elit doprowadziły do nieuporządkowanego zakończenia ich stuletnich rządów. Bez głębszych analiz i konsultacji szybko podzielono wtedy dawną kolonię na współczesne Indie, Pakistan i Bangladesz (Pakistan Wschodni), co zaowocowało trwającymi do dziś konfliktami, które pochłonęły łącznie milion ofiar. ”Teraz tacy sami ludzie doprowadzili Brytanię do jej największego kryzysu, który może doprowadzić do rozlewu krwi w Irlandii i secesji Szkocji oraz z powodu którego będę cierpieć zwykli Brytyjczycy„ – pisze Mishra.
Czy można cokolwiek zrobić, by rozsądek powrócił do polityki oraz by politycy mniej blefowali i tweetowali, a więcej proponowali rozwiązań, które poprawią nasze życie? W Polsce być może sposobem na to byłoby oczekiwanie od rządzących, by jasno mówili, skąd wezmą pieniądze na obietnice, oraz by częściej zajmowali się przyszłością, a rzadziej historią.
Nie jest to łatwe, bo przez dziesięć pokoleń – jak zauważa Jarosław Kuisz w książce ”Koniec pokoleń podległości„ – polskie życie publiczne kierowane było przez ludzi wychowanych w warunkach obcej dominacji. Co prawda teraz mamy pierwsze pokolenie Polaków, którzy urodzili się i mogą żyć w wolnym kraju, ale nadal zmusza się ich, by myśleli kodami z czasów podległości. Muszą mieć wyrobione zdanie na temat tego, co działo się w 1863 r., 1946 r. czy 1992 r. Równocześnie sami nie mogą uzyskać od polityków jasnych odpowiedzi, co ci chcą zmienić na lepsze w ciągu najbliższych pięciu lat albo co będzie się działo z naszymi pieniędzmi po 2020 r. Skoro nie można liczyć na elity, najlepszą bronią na trudne czasy pozostaje własny rozum i zdrowy rozsądek.