Poniedziałkowy komunikat Instytutu Pamięci Narodowej podważający wyniki śledztwa tego samego instytutu z 2005 r. w sprawie zbrodni dokonanych w 1946 r. przez oddział Romualda Rajsa "Burego" na podlaskich Białorusinach jest błędem politycznym. I to z wielu powodów. Ale zanim do nich przejdę, kilka uwag wstępnych.
W przeciwieństwie do wielu publicystów nie jestem przeciwnikiem przywracania pamięci Żołnierzom Wyklętym. Ich motywacje, by pozostać w lesie mimo rozwiązania Armii Krajowej, były różne. Jedni nie złożyli broni z przyczyn pryncypialnych, nie godząc się na utopioną w terrorze stalinizację Polski. Inni nie mieli wyjścia, bo z różnych względów powrót do cywilnego życia w nowych warunkach był niemożliwy. Wielu z nich to w oczywisty sposób bohaterowie.
Przywracanie pamięci o nich jest obowiązkiem wolnej Polski. W latach 90., gdy zaczynałem interesować się historią, wiedza o Wyklętych była stosunkowo niewielka. Zapełnienie tej białej karty nie powinno jednak polegać na automatycznym uznawaniu każdego, kto walczył w antykomunistycznej partyzantce, za bohatera i usprawiedliwianie wszystkich czynów wyższą koniecznością. Dojrzałe narody potrafią – jednocześnie! – czcić swoich najlepszych przedstawicieli, ale i mierzyć się z czarnymi kartami historii.
Historia Rajsa to w tym znaczeniu dobre ćwiczenie takiej dojrzałości. W Wojsku Polskim służył od początku wojny obronnej 1939 r., a potem w konspiracji i partyzantce pod trzema okupacjami – litewską, niemiecką i sowiecką. Już z tego tytułu trudno odmówić mu patriotyzmu i determinacji. Problem polega na tym, że patriotyzm nie jest panaceum na czyny, których nie da się uzasadnić wyższą koniecznością. A do takich należy pacyfikacja białoruskich wsi, w wyniku której zginęło 79 osób, w tym tygodniowy noworodek.
W sprawie "Burego" mamy kilka dokumentów. Pierwszy to wyrok śmierci z 1949 r., zasądzony po procesie przeprowadzonym w sposób klasyczny dla stalinowskiego wymiaru pseudosprawiedliwości. Drugi to decyzja sądu z 1995 r., który unieważnił poprzedni wyrok, uznając, że rozkazy Rajsa wynikały ze "stanu wyższej konieczności" zmuszającego do działań "nie zawsze jednoznacznych etycznie". Trzeci to efekty śledztwa Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku z 2005 r., w których określono działania Rajsa jako "należące do zbrodni ludobójstwa", bo "zmierzające do wyniszczenia części grupy narodowej i religijnej" i jako takie niedające się "utożsamiać z walką o niepodległy byt państwa". Decyzja prokuratorów została utrzymana w mocy przez Sąd Okręgowy w Białymstoku.
I w końcu czwarty. Komunikat dla mediów z 11 marca, w którym IPN pisze, że "wobec znacznego postępu badań naukowych" sklasyfikowanie podlaskich zbrodni jako ludobójstwa "nie odpowiada stanowi faktycznemu". Może tak, a może nie. Wiadomo natomiast, że efektów śledztwa pionu prokuratorskiego nie zmienia się niepodpisanym komunikatem prasowym. Niech IPN – skoro pojawiły się nowe fakty – wznowi stare śledztwo i przeprowadzi je zgodnie ze sztuką. Jedna rzecz niepokoi – komunikat zawiera argumentację, którą trudno ocenić inaczej jak relatywizowanie zbrodni. I to w sytuacji, w której nasz kraj walczy z podobnym co do stylu relatywizowaniem zbrodni na Polakach.
IPN powołuje się na artykuł dr. Kazimierza Krajewskiego i mec. Grzegorza Wąsowskiego z "Glaukopisu", w którym czytamy, że zbrodnie "Burego" nie miały na celu zniszczenia w całości lub części grupy etnicznej lub religijnej, bo miał on "możliwości, by puścić z dymem nie pięć, ale znacznie więcej wiosek białoruskich". Krajewski w rozmowie z Dzmitryjem Hurniewiczem ze Swabody tłumaczy, że badania dowiodły, iż "Rajs nie miał na celu zabójstwa konkretnie Białorusinów, więc nie należy nazywać tego ludobójstwem".
Autor przypomina, że skoro w 1995 r. unieważniono wyrok stalinowskiego niby-sądu, to w świetle prawa Rajs jest niewinny. Zgoda, tyle że w świetle prawa wiele innych zbrodni też pozostało bez kary. Także tych popełnionych na Polakach. W świetle prawa niewinnych pozostaje wielu mocodawców i wykonawców zbrodni dokonanych przez Niemców, Sowietów czy Ukraińców. W żaden sposób nie zmienia to stanu faktycznego. Jak możemy oczekiwać od Ukrainy, by przestała relatywizować Wołyń, jeśli sami będziemy w podobny sposób relatywizować inne zbrodnie?
Autorzy komunikatu przypominają, że sąd w 1995 r. tłumaczył, iż w przekonaniu "Burego" "dobra poświęcone przedstawiały mniejszą wartość od dobra ratowanego, tj. niepodległości i niezależności kraju". To prawda. I gdyby przetłumaczyć te słowa na ukraiński, posłużyłyby za relatywizację zbrodni wołyńskiej. Takie argumenty powinniśmy zwalczać, zamiast dawać je do ręki przeciwnikom w dziedzinie polityki pamięci. Podnosząc tego typu tezy, osłabiamy argumentację w relacjach z Kijowem. Niezależnie od tego, że – jak słusznie podnosi dr Krajewski – nie da się porównać skali obu zbrodni.
W mojej ocenie najmniej ważny jest argument dotyczący relacji z Białorusią, choć rzeczywiście działania IPN stoją w sprzeczności z polityką odwilży z Mińskiem. W poniedziałek do MSZ został wezwany nasz ambasador na Białorusi. Problem w tym, że jest to państwo, które wciąż czci zbrodniarzy, z którymi "Burego" porównywać się nie da. W stolicy na siedzibę KGB wciąż patrzy Feliks Dzierżyński, w każdej miejscowości stoi Lenin, a w podręcznikach szkolnych – co przypomniał Rusłan Szoszyn w "Rzeczpospolitej" – czytamy, że "nie ustalono, jakie państwo ponosi odpowiedzialność" za Katyń.
Mińsk nie ma najlepszego dorobku w zakresie rozliczeń z historią. Większym problemem jest niespójność polityki państwa polskiego, ale to też żadna nowość. Niepokoi co innego. Mamy w historii wystarczająco wielu bohaterów niebudzących wątpliwości tej natury co Rajs. Wielu z nich pozostaje nieznanych. Sami w DGP przypomnieliśmy postać Aleksandra Ładosia i odkryliśmy Konstantego Rokickiego – ludzi, którzy wyprodukowali tysiące paszportów latynoamerykańskich dla europejskich Żydów.
Wiele chwalebnych historii – także związanych z Wyklętymi – wciąż czeka na odkrywcę. Inne dobrze znamy. Nie musimy więc gloryfikować ludzi, którzy przy wszystkich zasługach mają na sumieniu zbrodnie. A już ich relatywizacja na wzór komunikatu IPN jest przy okazji błędem politycznym, który osłabia pozycję Polski w świecie. Z sygnałów, które do mnie docierają, wynika, że wiele osób bliskich rządowi – także przedstawicieli IPN – jest oburzonych treścią komunikatu. Mam nadzieję, że stworzą masę krytyczną, by błędu na przyszłość nie powielać.