Największym wyzwaniem dla US Army nie jest potęga Chin czy Rosji. Od lat brakuje rekrutów, bo z powodu otyłości i problemów psychicznych coraz mniej Amerykanów nadaje się do wojska.
Zasieki, uzbrojone patrole, wieże strażnicze. Na terenie bazy wojskowej w Fort Carson w stanie Kolorado rzadko przebywają cywile niezwiązani z wojskiem. Ale jesienią ubiegłego roku nieśpiesznie krążył po niej autobus z wycieczką nauczycieli. Pedagodzy zwiedzili niemal każdy zakątek bazy, postrzelali na strzelnicy i pojeździli różnymi pojazdami, w tym ciężkim sprzętem – choć na symulatorach. Okazało się, że wojsko zaprosiło pedagogów, by ci zobaczyli, że kamasze są atrakcyjne. I by potem opowiedzieli o tym uczniom. Współpraca Fort Carson ze szkołami licealnymi to pilotażowy program U.S. Army, który ma zaowocować ożywieniem w komisjach uzupełnień. Bo te coraz częściej nie mają kogo rekrutować.
Miał tego świadomość już prezydent Barack Obama, który w listopadzie 2017 r. przyklasnął pomysłowi politycznego rywala, senatora Johna McCaina – i powołał do życia National Commission on Military, National, and Public Service (NCMNPS, Krajowa komisja ds. służby wojskowej, krajowej i publicznej). McCain, wówczas szef senackiej komisji sił zbrojnych, podkreślał, że armia pilnie potrzebuje reform i pieniędzy oraz że kraj cierpi z powodu upadku obywatelskiego morale. Pod koniec stycznia 2019 r. NCMNPS opublikowała część raportu dotyczącego postrzegania armii oraz służby wojskowej przez społeczeństwo (całość pojawi się za pół roku). Jego treść była do przewidzenia – Amerykanie popierają pomysł, by do wojska szły kobiety i że wszystkim obywatelom dobrze zrobiłaby jakaś forma powszechnej służby. NCMNPS zaproponowała na razie obowiązkowe prace społeczne, najlepiej u boku Gwardii Narodowej, i wprowadzenie do liceów przedmiotu – w dokumencie mowa o "obronie narodowej" – którego nauka trwałaby przynajmniej semestr.
Badanie NCMNPS zainspirowało ekspertów do debaty nad kondycją US Army. Bo jesienią ubiegłego roku pojawiły się dwa inne raporty. Pierwszy, przygotowany przez Pentagon, informował, że po raz pierwszy od 2005 r. armii nie udało się pozyskać tylu nowych żołnierzy, ilu zaplanowała – różnica wyniosła aż 7,5 tys. osób. Drugi, opracowany przez emerytowanych wojskowych z grupy badawczo-konsultingowej Mission: Readiness, działającej przy think tanku Council for a Strong America w Waszyngtonie, był jeszcze bardziej dołujący. Kłuł w oczy już samym tytułem – "Unhealty and Unprepared" (Niezdrowi i nieprzygotowani). I dostarczył odpowiedzi na pytanie: dlaczego armia ma trudności z pozyskaniem rekrutów? Bo niemal trzy czwarte młodych mężczyzn w wieku 17–24 lat nie nadaje się do służby wojskowej z przyczyn zdrowotnych – 31 proc. potencjalny rekrutów cierpi na nadwagę i związane z nią choroby; co czwarty nie ukończył liceum, a to edukacyjne minimum wymagane przez armię; co dziesiąty jest notowany w policyjnych kartotekach, a to też czynnik dyskwalifikujący; wreszcie rośnie odsetek młodzieży z zaburzeniami i chorobami psychicznymi, co też zamyka im drogę do służby.
Inaczej rzecz ujmując: z ok. 32 mln młodzieńców, wśród których armia mogłaby szukać narybku, aż 24 mln odpada już na starcie. A przecież wśród zdrowych tylko niewielu jest zainteresowanych wojskiem. – Z tej grupy, która chce służyć, testy przejdzie może 14–15 proc. Mówimy więc o ok. 180 tys. młodych mężczyzn nadających się do służby, spośród których armia powinna wyłuskać 150 tys. Tych najlepszych. Ale nie ma z kogo wybierać – mówi emerytowany gen. Dennis Laich, dyrektor PATRIOTS Program na Ohio Dominican University i autor książki "Skin in the Game: Poor Kids and Patriots". – Epidemia otyłości staje się zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa narodowego. Sytuacja jest krytyczna i powinniśmy się zastanowić, czy nie skończyć z ochotniczym zaciągiem – ocenia.

Od poboru do wyboru

US Army od ponad 45 lat polega wyłącznie na ochotnikach. Obowiązkową służbę wojskową zniesiono w 1973 r., po tym jak upokorzona Ameryka wycofała się z Wietnamu. Każdy obywatel płci męskiej po ukończeniu 18. roku życia jest teraz za to zobowiązany do wpisania się na listę rezerwistów (Selective Service System, SSS). Kongres zatrzymał dla siebie prawo do ogłoszenia powszechnego poboru w razie nadzwyczajnych okoliczności, np. wybuchu wojny na terenie USA. Żeby mieć pewność, że młodzi będą się rejestrować, wprowadzano kary za niedopełnienie obowiązku (m.in. utrata prawa do ubiegania się o federalną pomoc finansową, by opłacić studia).
Z przejściem na służbę kontraktową prezydent Richard Nixon zainicjował programy, które miały zagwarantować wojsku rekrutów. Najważniejszy, rzecz jasna, był żołd – od początku wyższy od najniższych zarobków cywilów. Szybko dodano do tego ofertę dopłat do studiów (nawet całkowite pokrycie ich kosztów), dostęp do darmowej opieki medycznej i rosnącego wachlarza innych usług oferowanych przez DVA (Department of Veteran Affairs, Departament ds. weteranów), nisko oprocentowane kredyty, nie najgorsze emerytury dla osób ze stażem służby co najmniej 20 lat. Stale rozbudowywana i hojnie finansowana z budżetu US Army oferuje zdolnym i ambitnym wykształcenie i zbudowanie kariery, która nie musi kojarzyć się z wojskiem. Można nosić mundur, a być prawnikiem, entomologiem czy ilustratorem.
Wbrew założeniom Nixona rzeczywistość szybko zaczęła rządzić się własnymi prawami. Już w latach 80. do komisji uzupełnień zgłaszała się przede wszystkim młodzież z niższych warstw społecznych i gorzej wykształcona. Nie kierował nią patriotyzm, a chęć wydobycia się ze slumsów. – Widząc, że najłatwiej przyciągnąć biednych, kolorowych i imigrantów, komisje rekrutacyjne zaczęły koncentrować się na tych grupach. To pogorszyło tylko w reszcie społeczeństwa wizerunek armii. I zrobiło się błędne koło – wyjaśnia Dennis Laich.
Po atakach na wieże WTC z 11 września 2001 r. w Amerykanach na chwilę obudził się duch obowiązku – choć liczba ochotników radykalnie nie wzrosła, to do wojska zaczęła się też zgłaszać młodzież z bogatych domów. Ale patriotyczne wzmożenie minęło wraz z przedłużającymi się wojnami w Afganistanie i Iraku. I informacjami, że powody tych interwencji były kłamstwami. Na fali nieufności do rządu młodzi Amerykanie stali się coraz bardziej nieczuli nawet na takie wabiki, jak wypłata do ręki 40 tys. dol. za zaciągnięcie się do armii na co najmniej dwa lata i 90 tys. dol. za przedłużenie kontraktu na lat sześć. Pentagon przyznaje, że pozyskanie rekrutów staje się coraz droższe – od 2001 r. wydatki na ten cel, w przeliczeniu na "głowę", wzrosły o 8,5 tys. dol. do 14 tys. dol.
A think tank Heritage Foundation w raporcie z 2018 r. alarmuje, że zainteresowanie służbą wojskową jest obecnie najniższe w powojennej historii USA.

Wojsko z zaburzeniami

Armia decyduje się więc na działania, które dla Nixona byłyby nie do pomyślenia. I nie chodzi o dopuszczenie do służby kobiet, które od 2013 r. mogą być wysłane na linię frontu, ani zniesienie w 2011 r. zakazu służby dla osób identyfikujących się ze środowiskami LGBT. Chodzi o zmiany w systemie orzekania o przydatności do służby na podstawie stanu zdrowia psychicznego. Z braku innych kandydatów wojsko zaczęło przyjmować osoby ze zdiagnozowaną chorobą psychiczną oraz historią samookaleczeń. Między październikiem 2016 r. a październikiem 2017 r. podpisano kontrakty z 800 takimi rekrutami, mimo protestów senatora Johna McCaina.
Inną modyfikacją jest obniżenie standardów – jeszcze do niedawna automatycznie odrzucano wszystkich ochotników, którzy po testach kwalifikacyjnych znaleźli się w 4 proc. osób z najgorszymi wynikami: dziś poprzeczka jest zawieszona na poziomie 2 proc. Tylko dzięki temu US Army wydała w ubiegłym roku książeczki wojskowe dodatkowym 7,6 tys. rekrutów; w tym otrzymało je 1,6 tys. osób z problemami osobowościowymi i kartoteką policyjną oraz 5 tys. osób z problemami wzroku czy słuchu.
Również w ubiegłym roku prasę obiegły doniesienia o tym, że armia wzięła się za wielkie sprzątanie w ośrodkach rekrutacyjnych, by zadziałać na zmysł estetyczny potencjalnych poborowych. Wszystkie dostały pieniądze na remonty i nowe wyposażenie, zaś pracownikom komisji uzupełnień organizuje się szkolenia, ma być też nowy sposób rozliczania ich z pracy, dający szanse na większe zarobki i dodatkowe premie.

Naprawa armii, naprawa polityki

– Co jeszcze wymyślimy, by przyciągnąć młodych? Armię ochotniczą zmuszono do rywalizowania z cywilnym rynkiem pracy. Ale wojsko finansujemy z budżetu, więc nigdy nie będzie ono w stanie konkurować pensjami z prywatnymi sektorami gospodarki. Nie zgodzi się przecież na to amerykański podatnik – mówi gen. Dennis Laich.
Generał należy do rosnącej grupy ekspertów nawołujących do powrotu do powszechnej służby wojskowej. Ich plan jest prosty. Potencjalni poborowi – w liczbie co najmniej 1,5 mln rocznie – byliby wyłaniani z grupy 18-latków zarejestrowanych w SSS. W tym celu używano by systemu, który sprawdza się przy losowaniu ławników (choć obowiązek ten potrafi wywrócić człowiekowi życie do góry nogami – bo przedłużające się rozprawy mogą skazać ławnika nawet na wielomiesięczną nieobecność w pracy i w domu – Amerykanie nauczyli się z nim żyć i nawet są z niego dumni). I dopiero w tej masie 1,5 mln osób armia szukałaby 150 tys. zdrowych, szczupłych, sprawnych i rozgarniętych kandydatów na żołnierzy.
Magazyn DGP 08.03.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Przestawienie wojska na taki system rekrutacji, zdaniem jego zwolenników, dałoby krajowi liczne korzyści. – Nastąpiłyby również zmiany w naszej polityce zagranicznej, która obecnie jest mocno zmilitaryzowana – uważa Dennis Laich. – Czy gdyby dowódcy i politycy odpowiadali przed narodem za śmierć bądź kalectwo pochodzących z poboru żołnierzy, to czy zaangażowalibyśmy się w wojny w Iraku i Afganistanie? Nie. Mielibyśmy za to jasno określone cele: militarne, polityczne i dyplomatyczne, i od początku znalibyśmy odpowiedź na pytanie, po co i na jak długo wysyłamy gdzieś wojsko. Wojna stałaby się ostatecznością, armii używano by wtedy, gdy zawiodłyby wszystkie inne drogi rozwiązania konfliktu – konkluduje gen. Laich.
Przywrócenie powszechnej służby wojskowej z dnia na dzień jest, oczywiście, niemożliwe. Nie zgadza się na nią 79 proc. społeczeństwa (ostatni sondaż CNN/ORC 2016 r.). Tym bardziej należy docenić taktykę podjętą przez członków komisji NCMNPS. Wprowadzenie obowiązku "służby narodowej" jest nie najgorszym pomysłem na to, jak puścić w ruch domino większych zmian, dając jednocześnie społeczeństwu czas na to, by się z nimi oswoiło i pogodziło.
Niemal trzy czwarte młodych mężczyzn w wieku 17–24 lat nie nadaje się do służby wojskowej z przyczyn zdrowotnych – 31 proc.potencjalnych rekrutów cierpi na nadwagę i związane z nią choroby; co czwarty nie ukończył liceum, a co dziesiąty jest notowany w policyjnych kartotekach