Kiedy instytucje przestają działać, lukę po nich zapełniają kobiety, w ten sposób zapewniając przetrwanie rodzinom i całemu społeczeństwu. Z Anną Zachorowską-Mazurkiewicz rozmawia Kacper Leśniewicz.
Anna Zachorowska-Mazurkiewicz adiunkt w Instytucie Ekonomii, Finansów i Zarządzania Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jej zainteresowania badawcze skupiają się wokół heterodoksyjnych szkół myśli ekonomicznej, szczególnie ekonomii instytucjonalnej i feministycznej. W 2016 r. opublikowała książkę ”Praca kobiet w teorii ekonomii: perspektywa ekonomii głównego nurtu i ekonomii feministycznej„ fot. mat. prasowe / DGP
Jaką płeć ma homo oeconomicus?
Tym wyobrażonym typem idealnym, fundamentem ekonomii klasycznej, nie targają emocje, a jego postępowanie jest racjonalne i odpowiedzialne. Te tak pożądane na rynku cechy są stereotypowo przypisywane mężczyznom. Jednak analizując bliżej człowieka ekonomicznego, dostrzeżemy, że jest on pozbawiony dzieciństwa i starości. Nikt się nim nie opiekował, on się nikim nie opiekuje. I tu pojawia się problem, bo nikt nie żyje w oderwaniu od otoczenia. Ale, mimo wszystko, homo oeconomicusowi bliżej jednak do mężczyzny niż kobiety (śmiech).
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Czy to ma jakieś znaczenie dla teorii ekonomicznych?
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że płeć w ekonomii nie odgrywa istotnej roli. Główny nurt dyscypliny skupia się na podmiotach gospodarczych, które zawsze są większymi zbiorowościami. Po stronie producentów to firmy, a po stronie konsumentów – gospodarstwa domowe. Wiemy, że w tych ostatnich zapadają decyzje, ale nie interesuje nas to, kto podejmuje rozstrzygnięcia. Niemniej płeć ma znaczenie w ekonomii. Dobrym przykładem są teorie zatrudnienia, które pokazują, że rynek pracy został stworzony z myślą o mężczyznach. Dobry pracownik to taki, który nie ma ograniczeń, jest dyspozycyjny i pracuje tyle, na ile ma ochotę, w zależności od tego, jak wiele jest w stanie skonsumować.
Figura samowystarczalnego mężczyzny trzyma się mocno, a co z kobietami?
W myśleniu o zatrudnieniu nie bierze się pod uwagę, że kobiety są obciążone nieodpłatną opieką nad dziećmi lub bliskimi. Te obowiązki determinują naszą pozycję na rynku pracy, to, jakie zajmujemy stanowisko, oraz jakie otrzymujemy pensje. A jest to pozycja podrzędna, co obrazuje powszechnie występującą różnicą w wynagrodzeniu kobiet i mężczyzn. Międzypłciowa luka płacowa nie występuje jednak dlatego, że kobieta nagle łamie nogę i nie może zarabiać, lecz z tego powodu, że wykonuje prace przed i po narodzinach dziecka, związane z jego wychowywaniem.
W głównym nurcie ekonomii bagatelizuje się procesy, które zachodzą w gospodarstwach rodzinnych. A co się tam dzieje?
Jest tam mozaika konfliktów wokół przychodów i wydatków. W krajach słabo rozwiniętych emerytury otrzymywane przez dziadków mieszkających w wielopokoleniowych domach nie służą w pierwszej kolejności do zaspokajania ich celów konsumpcyjnych. Najstarsi inwestują te środki w edukację młodszego pokolenia. Ponieważ to głównie chłopcy są w tych krajach posyłani do szkół jako pierwsi – i za to płacą rodzice, to pieniądze seniorów wspomagają dziewczynki. Nam bliższy będzie przykład Wielkiej Brytanii, w której świadczenia pieniężne na wychowywanie dzieci były do 1977 r. dodatkiem do pensji. Jeśli pracował mężczyzna, środki te nie przekładały się na podwyższenie wydatków konsumpcyjnych dla dzieci. Kiedy zmieniono politykę i pieniądze trafiały bezpośrednio do kobiet, zaczęły się zwiększać wydatki na ubrania dziecięce. Jeśli państwo dokonuje redystrybucji, to zakłada, że wszyscy dostaną tyle samo, tymczasem zawsze jest tak, że ktoś przejmuje więcej, o ile nie wszystko. W tym kontekście pojawia się wątek przemocy ekonomicznej ze strony osób, które zajmują dominującą pozycję w rodzinie. Takie szczegóły mogłyby stanowić przyczynek do innego myślenia o ekonomii.
Spójrzmy teraz na PKB: czy płeć ma wpływ na produkt krajowy brutto?
Oczywiście, ale ten wątek jest zupełnie nieobecny w debacie publicznej. Zupa ugotowana przez kobietę jest produktem, ale nie wlicza się jej do PKB. Jeżeli upiekę ciastka, to teoretycznie mogłabym je wystawić na sprzedaż, jednak robię je po to, by nakarmić rodzinę, która dzięki nim funkcjonuje na rynku. Ktoś może powiedzieć, że to dobrze, iż praca domowa nie jest wliczana do PKB, bo jej wymiar jest znikomy. W Polsce to jedna trzecia PKB – nie tak wiele, bo jesteśmy krajem urynkowionym. Natomiast w państwach mniej rozwiniętych praca domowa może sięgać nawet 65 proc. wytworzonej produkcji. Coś, co wydaje nam się wyzbyte płci, jest upłciowione. Raport UNDP (Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju) poświęcony relacjom między płciami pokazał, że kobiety wykonują 53 proc. globalnej pracy, a mężczyźni 47 proc. W przypadku kobiet 3/4 z tych 53 proc. to zajęcia wykonywane nieodpłatnie poza rynkiem.
Wskaźnik PKB to kluczowy element w dyskusji o rozwoju i wzroście gospodarczym. Jak ekonomia feministyczna odpowiada na te kwestie?
Z pionierskich prac duńskiej ekonomistki Ester Boserup wynika, że akumulacja kapitału i wzrost gospodarczy nie muszą poprawić naszej sytuacji. Doświadczenia krajów Azji czy Afryki wskazują, że rozwój tych państw opiera się na wyzysku kobiet, np. w specjalnych strefach przetwórczo-eksportowych. Zachęcano zagranicznych inwestorów do uruchamiania produkcji, sugerując, że sfeminizowana siła robocza jest tańsza, nieuzwiązkowiona i łatwiejsza do kontroli.
Czy istnieje alternatywna feministyczna wersja rozwoju gospodarczego, a więc także i konkurencyjne wyobrażenie na temat dobrobytu?
Ekonomistki feministyczne podkreślają, iż rozwój gospodarczy powinien zachodzić z poszanowaniem praw człowieka – piszą o tym Radhika Balakrishnan czy Diane Elson. Z kolei Rania Antonopoulos wykazała, że inwestowanie w opiekę, w takie instytucje, jak przedszkola czy żłobki, szczególnie lokalnie, charakteryzuje się większymi efektami mnożnikowymi, np. generuje więcej miejsc pracy niż nakłady na infrastrukturę drogową. Więc może to być dobry środek zwiększania zatrudnienia i tworzenia zrównoważonego wzrostu.
Wspomniała pani o doświadczeniach krajów rozwijających się. Czy występują podobieństwa między kobietami z Afryki a rolą, która przypadła Polkom podczas transformacji? Czy my też rozwijaliśmy się dzięki ich wyzyskowi?
Podczas transformacji bardzo widoczny był proces wycofywania się państwa ze sfery opiekuńczej. Zwieńczeniem tych działań było to, co się stało ze żłobkami, przedszkolami i instytucjami opieki nad starszymi – zlikwidowano prawie całą infrastrukturę. Gdy w Polsce w latach 90. XX w. i na początku XXI w. liczba miejsc w żłobkach spadła do poziomu, w którym jedynie 2 proc. dzieci mogło korzystać z tej formy opieki, posiadanie potomków oznaczało po prostu rezygnację opiekuna, a więc najczęściej matki, z pracy. Przeciążenie kobiet pracą, odpłatną i nieodpłatną, doprowadziło do kryzysu, który objawił się spadkiem liczby urodzeń. Na początku lat 90. likwidowano instytucje społeczne pod hasłem błędnej polityki minionego ustroju, a towarzyszyła temu narracja, że kobiety będą mogły wreszcie poświęcić się rodzinie. Ale poziom zarobków nie pozwalał na utrzymanie rodziny z jednej pensji. Tak więc podobnie jak w poprzednim ustroju, także teraz kobiety wykonywały zarówno pracę odpłatną, dokładając się do budżetu domowego, jak i pracę nieodpłatną, z tą różnicą, że sieć instytucji publicznych, które wspierałyby je w łączeniu tych ról, została zlikwidowana. Na to wszystko nakładało się społeczne oczekiwanie bycia oddaną matką Polką. W ogóle nie brano po uwagę tego, że miałyśmy tak naprawdę dwa pełne etaty.
Kobieta – człowiek z gumy.
Jest nawet teoria mówiąca, że jak w końcu państwo na skutek neoliberalnych reform zwinie się, to lukę po instytucjach społecznych zapełnią kobiety. Według tej teorii podaż ich pracy jest nieograniczona. To niesamowite, bo przecież ekonomia mówi o ograniczoności zasobów. Tymczasem kobiety brały na swoje barki dodatkowe obowiązki, które scedowało na nie państwo, w ten sposób zapewniając przetrwanie rodzinom, społecznościom lokalnym i społeczeństwu jako całości. W innych krajach podobny proces był widoczny przy okazji reform służby zdrowia. Gdy pojawiły się oszczędności w szpitalach i wypisywano osoby, które nie były zdolne do samodzielnego funkcjonowania, obowiązki opiekuńcze spadały głównie na kobiety. One tak naprawdę zastępowały redystrybucyjno-opiekuńcze funkcje państwa.
A co z kryzysem z 2008 r.?
W krajach, które zostały doświadczone krachem, wyrażano oczekiwania, że to kobiety powinny przejąć funkcje opiekuńcze. Zresztą zawsze jest tak, że jak znika możliwość pracy odpłatnej, to zwiększa się obciążenie pracą nieodpłatną. Co ciekawe, kobietom w tych ciężkich czasach łatwiej było znaleźć zatrudnienie, więc jeśli już znowu zarabiały, to były podwójnie obciążone – bo utrzymywały rodziny i jeszcze się nimi zajmowały.
W jaki sposób moglibyśmy pomyśleć o pracy opiekuńczej, żeby otworzyć społeczeństwom oczy na niewidoczną pracę kobiet?
Możemy zacząć od rozmowy na temat edukacji. Inwestujemy w nią, by otrzymać produktywnego pracownika, który w przyszłości będzie sobie dobrze radził na rynku. Nie ma refleksji, kto tymi przyszłymi pracownikami się zajmuje i kto ich kształtuje. Dla ekonomii to czarna dziura. Prawda jest taka, że takich pracowników by nie było, gdyby nie była wykonana cała praca opiekuńcza, którą kobieta zaczyna jeszcze przed urodzeniem dziecka. Te obowiązki są traktowane po macoszemu przez większość ekonomistów. Dobrym przykładem są ekspertki, które jako jedne z pierwszych, na początku XX w., zajmowały się produkcją w gospodarstwie domowym – Hazel Kyrk i Margaret Reid zostały zaliczane do nurtu home economics, takiej nieistotnej części ekonomii, która odpowiadała wyłącznie działalności kobiet. A przecież sfera opiekuńcza dostarcza nam nie tylko pracowników, ale jest też niezbędnym elementem, który tworzy społeczeństwo jako całość.
Ile czasu kobieta w Polsce wykonuje obecnie pracę opiekuńczą?
Z badań budżetów czasu przeprowadzonych przez GUS wynika, że nieodpłatną pracę na rzecz gospodarstwa domowego kobiety w Polsce wykonują półtora raza dłużej niż mężczyźni – my 4 godz. 33 min. dziennie, mężczyźni 2 godz. 48 min. Autorzy opracowania utworzyli interesujące sformułowanie: czas jest towarem, który stał się rzadszy niż pieniądz. Ten czas poświęcony opiece na pewno jest zróżnicowany ze względu na miejsca zamieszkania kobiet.
Które mają jeszcze bardziej pod górkę?
Te z małych miejscowości, bo tam nie ma instytucji, które mogłyby je wspierać. Do tego dochodzi też czasochłonność działań. Coś, co kobiecie z miasta zajmie pół godziny, kobiecie z mniejszej miejscowości może zająć nawet kilka godzin – bo na wsi nie ma np. publicznego transportu. Wpływ miejsca zamieszkania dobrze widać na przykładzie obostrzeń przy świadczeniach związanych z bezrobociem, a więc np. obowiązkowym meldowaniem się w urzędach pracy. Część kobiet nie robiła tego, bo dotarcie do biura zajmowało im tak wiele czasu, że, mając dwójkę dzieci, nie mogły sobie na to pozwolić. Amerykański Instytut The Levy Economics Institute of Bard College opracował wskaźnik ubóstwa, który bierze pod uwagę czas i dochód. Przetestowano następnie ten miernik w różnych krajach, najczęściej w tych o średnim rozwoju. Z tych badań wynika, że zarobienie pieniędzy potrzebnych do utrzymania rodziny bardzo często wiąże się wydatkiem czasu, który zagraża zdrowiu i życiu kobiet – bo kobiety spędzają dziennie często nawet 14 godzin poza domem, a później jeszcze wykonują prace opiekuńcze.
Co możemy zyskać, stosując tę czasową perspektywę na poziomie politycznym?
Taka perspektywa może odegrać ważną rolę w kontekście projektowania miast. Dobrze to widać po zmianach, które zachodzą w tych miejscach, gdzie władze uwzględniły nasze potrzeby np. w procesie tworzenia połączeń komunikacji publicznej. Takim miastem jest Wiedeń, gdzie utworzono już na początku lat 90. XX w. specjalne urzędy zajmujące się włączaniem perspektywy dziewcząt i kobiet do gospodarki przestrzennej miasta. Okazało się, że kobiety zupełnie czego innego oczekują od transportu publicznego niż mężczyźni. Dla panów siatka połączeń to prosta trasa z domu do pracy i z pracy do domu. Tymczasem kobiety zanim dojadą do pracy, odwożą dzieci do żłobka albo do przedszkola, a w drodze do domu robią jeszcze zakupy. Wyraźnie widać, że kobiety jeżdżą po zaułkach, a mężczyźni po głównych arteriach miasta.
Co wobec tego z państwem, jaka rola powinna przypaść jego instytucjom?
Państwo jest niezbędnym elementem gospodarki i gwarantem stabilności. Poprzez politykę redystrybucyjną decyduje, do kogo trafią pieniądze: czy do najbardziej potrzebujących, czy do rodziców wychowujących dzieci, czy do firm zagranicznych, które chcą zainwestować w naszym kraju. Państwo ma instrumenty i siłę, aby podejmować takie działania. One oczywiście nie zawsze są trafne, stąd pojawia się wizja państwa jako zagrożenia, ale w przypadku ekonomii feministycznej raczej przychylnie postrzega się udział państwa w gospodarce. To w końcu państwo może rozwinąć odpowiednią bazę dla opieki instytucjonalnej czy też wprowadzić bardziej równościowe rozwiązania w polityce fiskalnej.
Kiedy na czele rządu stała jeszcze premier Beata Szydło, często wspominała o tym, jak bardzo poprawiła się sytuacja kobiet dzięki 500+ i reformie emerytalnej.
Programy rządowe mają dobre i złe strony. Trud opiekunów nie jest doceniany, bo często uznaje się, że matki wychowujące dzieci nie pracują. Zresztą opiekunki wykonujące pracę zawodowo należą do grup zawodowych najniżej opłacanych – to również wskazuje na ocenę ich zajęcia przez nas. Jednocześnie bez pracy opiekuńczej nie ma społeczeństwa. Amerykańska ekonomistka Nancy Folbre napisała artykuł, w którym dowodzi, że dzieci są dobrem publicznych. Z pewnością społeczeństwo będzie korzystało z dobrze wychowanych obywateli, pracowników płacących podatki i składki, z których będą pokrywane emerytury. Więc skoro wszyscy obywatele będą korzystali z dobrze wykonanej opieki, należy na te dzieci przeznaczać również wspólne pieniądze.
To właśnie nasze państwo robi od kilku lat.
Można to robić w różny sposób. Według mnie najlepszym rozwiązaniem są świadczenia uniwersalne. Skoro pomagamy rodzicom, to powinniśmy wspierać wszystkich, a nie wybranych. Tak jak widzę zalety programu 500+, tak z powodu dużej selektywności nie do końca zgadzam się z proponowanymi rozwiązaniami świadczeń dodatkowych dla matek co najmniej czwórki dzieci. Nie jest to program emerytalny, jak często podaje się w mediach, lecz są to świadczenia dla najuboższych. I co najważniejsze, program ten z tego powodu nie obejmuje wszystkich matek, nawet tych, które urodziły czwórkę lub więcej dzieci. Przysługuje jedynie tym, które nie otrzymują minimalnego świadczenia. Swoją drogą, jeżeli państwo wycenia wychowanie czwórki dzieci na 1,1 tys. zł miesięcznie, tłumaczy to brak doceniania pracy domowej.
A powrót do zróżnicowania wieku emerytalnego?
Mam tutaj pewne wątpliwości. Kobiety przechodzą na emeryturę pięć lat wcześniej i często tłumaczy się to jako nagrodę za podwójne obciążenie pracą. Problemem jest jednak sposób naliczania przyszłych wypłat. Czyli kobiety ciężko pracują, mogą w związku z tym wcześniej tę pracę skończyć, ale nie będą miały środków, aby godnie żyć. Skoro tak, to może w ramach doceniania podwójnej pracy wykonywanej przez kobiety należy również skorygować wypłaty, jakie otrzymują po przejściu na emeryturę. To oczywiście nie jest proste, ale aktualny system raczej karze osoby przechodzące na emeryturę wcześniej, a to oznacza, że system ten nierówno traktuje kobiety i mężczyzn, a tracą na tym tak naprawdę obie grupy.