Niccolò Machiavelli, twórca współczesnej myśli państwowej, zalecał zawieranie sojuszy. Ale ostrzegał przed aliansami, w których państwo słabsze uzależnia się od silniejszego. Jeśli jednak taki sojusz, pisał, jest konieczny, należy opanować sztukę dbania o własne interesy. Bo bez klarownego wyznaczenia granic słabszy traci, zdaniem renesansowego teoretyka, podmiotowość i staje się wasalem silniejszego. W dodatku patron zawsze może „przehandlować” interesy protegowanego na rzecz porozumienia ze wspólnym adwersarzem.
Dziennik Gazeta Prawna
Historia Polski od odzyskania niepodległości ponad wiek temu jest dobrą ilustracją tez Machiavellego. A mimo to nasza dyplomacja uporczywie trzyma się paradygmatu, by podstawowe interesy kraju zawierzyć dobrej woli zaprzyjaźnionego mocarstwa. Dziś strategia Warszawy polega na pokazaniu USA, że jesteśmy najwierniejszym sojusznikiem – dzięki temu Waszyngton ma uruchomić u nas stałą bazę wojskową. Co – cel ten jest przedmiotem konsensusu wszystkich odpowiedzialnych sił politycznych – zapewni nam bezpieczeństwo. Jednak wiara, że sojusznik nas ochroni, w przeszłości wielokrotnie okazywała się płonna – i podobnie może się stać w przyszłości.
Jesteśmy dostatecznie dużym oraz ważnym państwem, by stać nas było na kreatywną politykę zagraniczną, ambitniejszą niż powielanie działań Białego Domu.

Sprzymierzeńcy w historii Polski

Polska nigdy nie miała szczęścia do sojuszy. W okresie międzywojennym byliśmy związani paktem wojskowym z Francją oraz Wielką Brytanią, ale w godzinie próby, we wrześniu 1939 r., Paryż i Londyn nie wsparły nas militarnie. Pod koniec wojny zachodni alianci zdradzili nasze interesy w Jałcie i w końcu zgodzili się na nasze pozostanie w sowieckiej strefie wpływów. W okresie komunistycznym trudno mówić o sojuszu ze Związkiem Sowieckim, bo Polska była pozbawiona suwerenności. Ale warto pamiętać, że Zachód, włącznie z USA, nie uznawał granicy na Odrze i Nysie aż do momentu, gdy zgodziła się na nią Federalna Republika Niemiec w grudniu 1970 r. Po 1989 r. nowa Polska przeorientowała się na zbliżenie ze Stanami. Innego wyboru nie było – osłabiona Rosja wycofała się, ale było jasne, że przy pierwszej okazji będzie poszerzać wpływy w swoim, jak to ujmuje, bliskim sąsiedztwie. I tak też się stało po dojściu do władzy Władimira Putina.
W interesie Polski i kontynentu jest utrzymanie obecności USA w Europie i kontynuacja amerykańskiej inwestycji w tutejsze bezpieczeństwo. Ale to też żywotne interesy Waszyngtonu. Dwukrotnie w XX w. Amerykanie musieli interweniować w konfliktach na Starym Kontynencie – losy II wojny światowej zapewne potoczyłyby się inaczej, gdyby nie porzucili izolacjonizmu po japońskim ataku na Pearl Harbour w grudniu 1941 r. Z kolei inwestycja Stanów w bezpieczeństwo Zachodniej Europy w okresie zimnej wojny pozwoliła utrzymać połowę kontynentu w sferze wolności. Dzięki powstaniu zachodniego bloku Ameryka powstrzymała ekspansję Związku Sowieckiego i ostatecznie wygrała konfrontację z Kremlem. Po 1990 r., dzięki kontynuacji zaangażowania, USA pozostały liderem strefy transatlantyckiej, co ma fundamentalne znaczenie dla bezpieczeństwa kontynentu.
Ale z faktu tego wynika też wiele strategicznych korzyści dla Stanów, jak dominacja amerykańskiej waluty na europejskich rynkach finansowych, przewaga firm z USA na tutejszym rynku zbrojeniowym, udział europejskich sojuszników w misjach o fundamentalnym znaczeniu dla Waszyngtonu (np. w Iraku i Afganistanie).

Podmiotowość w relacjach sojuszniczych

Będąc sojusznikami Ameryki, państwa zachodnioeuropejskie jednak nie powielały polityki USA. Europejczycy nie wsparli Waszyngtonu w wojnie w Wietnamie, nie wprowadzili sankcji wobec Kuby, nie uznali polityki zagrabiania palestyńskich ziem przez Izrael i protestowali przeciw blokadzie Strefy Gazy. Większość państw sprzeciwiła się interwencji w Iraku, Europa nie zerwała relacji z Iranem i nadal optuje za utrzymaniem porozumienia nuklearnego z Teheranem.
Żaden z europejskich sojuszników USA nie jest równie asertywny jak Francja. Tamtejszy przemysł zbrojeniowy, arsenał nuklearny i siły zbrojne są niezależne od USA, Paryż kry tykuje politykę Waszyngtonu w konflikcie izraelsko -palestyńskim i był najbardziej wyrazistym przeciwnikiem wojny w Iraku. Także dziś Francja nie szczędzi USA gorzkich słów z powodu wystąpienia z traktatu klimatycznego oraz zerwania umowy nuklearnej z Iranem. Ale to właśnie Paryż pozostaje jednym z najbardziej cenionych przez Stany europejskich sojuszników. To w tym kraju znajduje się największe na kontynencie centrum operacyjne amerykańskiego wywiadu, francuscy wojskowi i dyplomaci zajmują wysokie stanowiska w strukturach NATO. Trump toczy pojedynki na gesty i słowa z Emmanuelem Macronem, ale prezydent Francji jest podejmowany z najwyższymi honorami w Waszyngtonie i przemawia przed połączonymi izbami Kongresu. Francja skutecznie dba o utrzymanie podmiotowości w relacjach z USA – choć Waszyngton reaguje na mieszankę irytacji i szacunku. Innym państwom europejskim, jak choćby Wielkiej Brytanii, nie udaje się równie skutecznie utrzymać równowagi w tej relacji. Ale nawet najbardziej proamerykańscy Brytyjczycy czy Holendrzy potrafią różnić się z USA w fundamentalnych kwestiach.
Wyjątkiem jest Polska, która stosuje politykę podążania za liderem. W 2003 r. Warszawa, za rządów SLD, dała się wciągnąć w grę dzielenia Europy na starą i nową. USA parło wówczas do wojny z Irakiem, posługując się nieprawdziwymi danymi mającymi dowodzić, że Irak posiada broń masowego rażenia i że szuka uranu w Afryce. Polska i grupa państw post komunistycznych podpisały wówczas list lojalności wobec Waszyngtonu, piętnując jednocześnie postawę państw przeciwnych wojnie (głównie Francji i Niemiec). Następnie Warszawa dała się wciągnąć w wojnę z Irakiem, licząc m.in. na gospodarcze profity. Z kontraktów nic nie wyszło, a Irak stał się schronieniem dla islamskich ekstremistów organizujących zamachy terrorystyczne w europejskich miastach.
W okresie rządów PO-PSL proamerykańska gorączka nieco osłabła – postawiono na politykę zacieśnienia współpracy z partnerami europejskimi. Stąd wynikało silnie wsparcie Warszawy dla unijnej Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obronny (CSDP), bliższe relacje z Paryżem i Berlinem oraz plan zdywersyfikowania zakupów zbrojeniowych, który przewidywał inwestycje Airbusa w Polsce. Jednocześnie zabiegaliśmy o amerykańską obecność wojskową i zorganizowanie szczytu NATO w Warszawie. Jednak od wyborczego zwycięstwa PiS w 2015 r. nastąpiło odejście od polityki równoważenia relacji sojuszniczych.

Rząd PiS wobec relacji sojuszniczych

Prawo i Sprawiedliwość zerwało z polityką poprzedników. Zrezygnowano z poparcia dla CSDP, a MON przestało się ubiegać o udział w strukturach Korpusu Europejskiego. W atmosferze skandalu, pełnego obelg, zerwano rozmo wy z Airbusem. W efekcie polsko-francusko-niemiecki trójkąt weimarski jest martwy od 2015 r.
Jednocześnie niewiele zrobiono dla wzmocnienia samowystarczalności obronnej. Polski przemysł zbrojeniowy pozostaje niezreformowany, zaś największy koncern, PGZ, przeszedł pod zarząd resortu obrony, czyli główny odbiorca stał się jednocześnie jego właścicielem. Poziom badań i rozwoju w sektorze zbrojeniowym jest jednym z najniższych w Europie.
W tej sytuacji bezpieczeństwo Polski staje się coraz bardziej zależne od dobrej woli najważniejszego sojusznika – Stanów Zjednoczonych. To dlatego cały wysiłek idzie w przekonanie Amerykanów do stworzenia u nas stałej bazy. Powodzenie tego projektu jest niemałe, bo jest on przykładem rzadkiego konsensusu między rządem a opozycją. Niemniej samo podniesienie liczebności jednostek amerykańskich w Polsce nie rozwiąże potrzeb naszego bezpieczeństwa, a nadmierne uzależnianie się od jednego sojusznika pozbawi nas zdolności do prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej.
Obecnie Warszawa jak żaden inny sojusznik amerykański podejmuje się roli podwykonawcy inicjatyw administracji Trumpa. Ewidentnym tego przykładem jest pomysł zorganizowania w Warszawie zainicjowanej przez Amerykanów konferencji antyirańskiej. Polska nie ma żadnego interesu w antagonizowaniu Iranu, a pokazywanie się w roli podwykonawcy nie licuje z wizerunkiem poważnego państwa. Podobnie można ocenić nasze działania w ONZ. Polska jest niestałym członkiem Rady Bezpieczeństwa i tradycyjnie należała do najbardziej konstruktywnych członków tej organizacji. Tymczasem w ślad za administracją Trumpa Warszawa podjęła decyzję o nieprzystępowaniu do Globalnego Paktu na rzecz Migracji, blokując tę inicjatywą razem z USA i Węgrami. W sferze międzynarodowej polska dyplomacja kieruje się tylko jednym wskazaniem – a jest nim wola Białego Domu.

Czy to dam nam bezpieczeństwo?

Sojusz z Ameryką jest potrzebny – wiedziały o tym wszystkie rządy po 1989 r. Jednak ani ten, ani żaden inny sojusz nie zapewni Polsce pełnego bezpieczeństwa. Prezydent USA i jego administracja są wybrani po to, aby dbać o interesy własnego kraju, nie zaś sojuszników. Jeśli kiedyś podczas rozmów Donalda Trumpa z Władimirem Putinem pojawi się sprawa polska, to nie można zakładać, że Trump nie poświęci interesów Warszawy w imię zbliżenia z Moskwą. Uczynił tak już Franklin Delano Roosevelt w Jałcie czy prezydent Dwight Eisenhower w kwestii polskiej granicy na Odrze. Ronald Reagan był prezydentem propolskim, ponieważ było to spójne z jego polityką wobec Związku Sowieckiego.
Ponadto ostatnie zmiany w administracji Trumpa niezbyt dobrze wróżą promocji naszych interesów w Waszyngtonie. Odszedł sekretarz obrony James Mattis, główny adwokat współpracy transatlantyckiej. W zeszłym tygodniu z Departamentem Stanu pożegnał się odpowiedzialny za Europę Wess Mitchell. Był to najbardziej propolski polityk tej administracji, świetnie znał region i był głównym orędownikiem ustanowienia poważnej obecności wojskowej USA w Polsce. Odejście Mitchella zbiegło się z cichym zniesieniem amerykańskich sankcji wobec firm Olega Deripaski, oligarchy związanego z Putinem.
Być może administracja Trumpa będzie propolska – tego wykluczyć nie można. Jednak w dyplomacji jest zawsze wiele niewiadomych i dlatego nigdy nie stawia się wszystkiego na jedną kartę. Najnowsza historia pokazuje, że Polska nie może bezgranicznie liczyć na sojuszników. Obecna polityka rządu sugeruje, iż nie wyciągnięto z tej lekcji wniosków. ©℗
Autor jest ekspertem ds. stosunków międzynarodowych, członkiem Center for European Policy Analysis (CEPA), byłym dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM)