Politycy podsycają agresję, ale muszą to zręcznie ukrywać. Atakują, ale tak, by eksponować, iż sami są atakowani i prowokowani. Wymaga to zręczności, bo złamanie tabu może oznaczać koniec kariery
Magazyn DGP z 18 stycznia 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
W Polsce – jak o tym będę jeszcze pisał – użycie gwałtu, przemocy, użycie siły fizycznej wywołuje odrazę” – napisał Stanisław Cat-Mackiewicz, odnosząc się do zamordowania prezydenta Gabriela Narutowicza. Znakomity publicysta wykazał się czułym zmysłem obserwacji. Choć w II RP podziały społeczne i temperatura sporów politycznych były silniejsze niż obecnie, zamordowanie prezydenta nie przyniosło wojny domowej. Nastąpił otrzeźwiający szok, a ludzie powszechnie potępiali zbrodnię. I nawet jeśli ktoś wierzył, iż Narutowicz narzucony został Rzeczpospolitej przez „Żydów i inne mniejszości”, nie śmiał tego okazać w dniach po zamachu.
Gdy zabity został prezydent Gdańska, zadziałał podobny mechanizm. Mocno podzielone społeczeństwo na mord, jednoznacznie odczytany przez opozycję jako zbrodnia polityczna, nie zareagowało agresją, choć politycy głównych obozów podsycają emocje. Nie zmieniła tej postawy nawet wciąż królująca na internetowych forach wszechobecna nienawiść. Ani zamordowanie w 2009 r. pracownika łódzkiego biura poselskiego PiS Marka Rosiaka, ani zabójstwo Pawła Adamowicza nie zyskały akceptacji żadnej ze stron politycznego sporu.

Spuścizna po przodkach

W polskim społeczeństwie nadal funkcjonują tamy sprawiające, że osoby sprawujące wysokie urzędy czują się bezpiecznie w przestrzeni publicznej. Zadziwiony tym korespondent dziennika „The Guardian” Christian Davies zaraz po zamachu na Pawła Adamowicza donosił, że dbałość o bezpieczeństwo ważnych osób w III RP jest fatalna. „W czasie Marszu Niepodległości stałem zaledwie kilka kroków od prezydenta Dudy, żadnego sprawdzenia torby, żadnego sprawdzenia dokumentów. Bezpieczeństwo nie jest traktowane poważnie” – pisał na Twitterze.
Taka niedbałość jest nie do pomyślenia zarówno na wschód, jak i zachód od Polski. Ale zamachy na szefów rządów, prezydentów czy urzędników nie są tam czymś nadzwyczajnym. Od kuli szaleńca o mało nie zginął w 1981 r. prezydent USA Ronald Reagan. Zgładzić Margaret Thatcher usiłowała w 1984 r. IRA, podkładając bombę w hotelu w Brighton. Po eksplozji budynek o mały włos się nie zawalił, zginęło pięć osób, jednak premier Wielkiej Brytanii cudem ocalała. Nawet w spokojnej Szwecji od kuli zamachowca zginął w 1986 r. premier Olof Palme.
Przemoc w polityce nie jest czymś nowym. W historii USA zamordowano czterech prezydentów, a liczbę koronowanych głów, szefów rządów czy wysokiej rangi urzędników, którzy przez stulecia zginęli w Europie od sztyletu, trucizny, kuli lub w inny sposób z ręki zamachowca, trudno oszacować. W Polsce jest ona znikoma, a w przypadku monarchów rachunek ten wynosi dokładnie zero. Ten fakt był wielkim powodem do dumy dla całej szlachty, szczycącej się przed obcymi, że w jej kraju na ludzi reprezentujących majestat Rzeczpospolitej nikt nie podnosi ręki. O mały włos nie popsuł tego Michał Piekarski, który 15 listopada 1620 r. zaczaił się w przedsionku warszawskiej katedry św. Jana na Zygmunta III Wazę. Piekarski zaatakował króla czekanem i lekko zranił, nim sam został obezwładniony.
Zdarzenie wstrząsnęło społecznością szlachecką. Stanu wzburzenia nie osłabiło nawet szybkie ustalenie, że Piekarski jest osobą chorą psychicznie. Co rodzina udowodniła już wcześniej w postępowaniu sądowym, odbierając mu prawa do zarządzania własnym majątkiem. Zamach na króla uznano za narodową hańbę, którą należy zmyć. Stąd wzięły się działania, traktowane przez zagranicznych obserwatorów jako mocno przesadzone. Skoro Piekarski zaatakował króla czekanem, Sejm przyjął specjalną konstytucję, surowo zabraniającą posługiwania się czekanami na terenie Rzeczpospolitej. Wyjątek uczyniono na czas wojen z wrogiem zewnętrznym. Pomimo wydania przez króla oświadczenia, iż wybacza zamachowcowi, a skoro jest on osobą obłąkaną, prosi o łaskę dla niego, i tak sąd sejmowy zastosował najostrzejsze z możliwych procedur. Piekarskiego podczas przesłuchań przez dwa tygodnie torturowano. Opowiadał wówczas tak absurdalne rzeczy, iż do kanonu narodowych przysłów weszło powiedzenie: „Plecie jak Piekarski na mękach”. Po czym sąd sejmowy wydał na niego wyrok śmierci.
Szlachta zazwyczaj była dla siebie bardzo pobłażliwa i łatwo przymykała oko na nadużycia współbraci. Z tego powodu rzadko egzekwowano wyroki z całą surowością. Tym razem osiągnięto rzadko widziane w Polsce szczyty okrucieństwa. Skazańca wieziono przez Warszawę, a kat – wedle relacji Samuela Maskiewicza – „siepał go kleszczami rozpalonymi”. Na rynku Nowego Miasta Piekarskiego przypalano na dymnicach z ogniem, by na koniec rozerwać go końmi i spalić.

Tragedia ze znamionami farsy

Zapisany w zbiorowej świadomości Polaków brak akceptacji dla politycznych mordów najlepiej widać w momencie próby uporania się konfederatów barskich ze Stanisławem Augustem Poniatowskim. Szlachta zbuntowała się wówczas przeciwko obecności wojsk rosyjskich w Polsce i temu, że o wszystkim decydował przysłany przez Petersburg ambasador, pełniący de facto rolę namiestnika carycy Katarzyny. W takich realiach wyniesiony wedle jej życzenia na polski tron w 1764 r. Stanisław Poniatowski był niczym splunięcie w twarz szlacheckiemu narodowi.
Dobrze wiedziano, że koronę otrzymał, ponieważ władczyni czuła sentyment do byłego kochanka, a poza tym, znając go, miała pewność, iż posłusznie wykona jej rozkazy. Mimo to, gdy na Jasnej Górze dowodzący konfederatami Kazimierz Pułaski wspólnie z Stanisławem Strawińskim planowali odebranie żałosnemu królowi korony, nikomu przez głowę nie przeszło zgładzenie monarchy. Postanowiono go porwać, a następnie nakłonić do ogłoszenia abdykacji.
Śmiały plan udał się połowicznie. Wprawdzie grupa zamachowców 3 listopada 1771 r. w Warszawie przy ul. Miodowej rozgromiła eskortę i wywlekła króla z karety, lecz potem zupełnie się pogubiła. Mając już Poniatowskiego w swoich rękach, porywacze miast triumfować, nie wytrzymali ciężaru popełnionego czynu. Podczas opuszczania stolicy uciekli, poza Janem Kuźmą, który monarchą się zaopiekował. Najpierw porwanego przeprosił, potem oddał mu swoje buty, bo król zgubił jeden w błocie podczas szarpaniny, a na koniec znalazł nocleg w młynie na Marymoncie. Rankiem niewyspanego Poniatowskiego odebrali żołnierze Gwardii Pieszej Koronnej.
Podobnie rzecz się miała z większością polskich wojen domowych, które choć przynosiły polityczne katastrofy, to w swym przebiegu nieodmiennie kojarzyły się z farsą. Było to bardzo niestandardowe, ponieważ w Europie takie konflikty okazywały się zazwyczaj najkrwawsze. Tymczasem, gdy w Rzeczpospolitej szlachta postanowiła wypowiedzieć posłuszeństwo Zygmuntowi Staremu, to nie ruszyła na Wawel, lecz urządziła niekończący się sejmik w Glinianach koło Lwowa. Po ogłoszeniu rokoszu przez dwa miesiące obradowano, wygłaszano płomienne mowy, licząc na ustępstwa króla. Również Zygmunt Stary nie kwapił się do zbrojnego tłumienia rebelii. Zamiast walki wolał demonstracyjnie okazywać, iż buntu nie zauważył. Jedynie jego stronnicy drukowali liczne paszkwile, mające ośmieszyć rokoszan. To z nich wzięła się nazwa „wojna kokosza”, pomawiająca buntowników o to, że ostatecznie zrezygnowali z rebelii, po tym jak wybili i zjedli wszystkie kury w okolicach Lwowa.
Do przemocy nie kwapił się też Zygmunt III Waza, gdy rokosz wszczęła konfederacja szlachecka zawiązana w Sandomierzu pod przywództwem Mikołaja Zebrzydowskiego oraz Janusza Radziwiłła. Rokowania, przeplatane drobnymi potyczkami i stałym obrzucaniem się przez obie strony obelgami, trwały rok. Wreszcie na początku lipca 1607 r. pod Guzowem ok. 10 tys. rokoszan starało się z liczącą 9 tys. żołnierzy armią królewską. Bitwa nie trwała długo, a walczący niezbyt kwapili się do wzajemnego wyżynania. Gdy buntownicy zaczęli uciekać z pola walki, ścigający ich królewscy husarze jedynie płazowali ich po głowach szablami, dbając o to, aby nikogo zbytnio nie zranić. Dlatego wśród ok. 200 poległych przeważali Węgrzy, walczący w regimencie piechoty najemnej, który zaciągnęli rokoszanie. Mieli tego pecha, iż z nimi jedynymi wojska królewskie walczyły na serio.

Wbrew tradycji

Za czyny równie niemożliwe do zaakceptowania, jak zamach na najważniejsze osoby w państwie, uznawano również próby zastosowania z pobudek politycznych siły wobec obywateli. Sama groźba złamania tego tabu wywoływała spontaniczne i bardzo emocjonalne reakcje całej społeczności. Dlatego Zygmunt III, choć po wygranej bitwie wydał uniwersał zapowiadający przykładne ukaranie rokoszan, nigdy się na to nie odważył. To dewaluowało autorytet władzy wykonawczej, jednak gwarantowało wszystkim zachowanie pełni swobód obywatelskich.
Jeśli ktoś łamał tabu, nie mógł liczyć na wybaczenie. Przekonał się o tym hetman Jerzy Lubomirski, który po długoletnim konflikcie z królem Janem Kazimierzem wzniecił w Polsce wojnę domową. Lubomirski sprzeciwiał się planom wzmocnienia władzy monarchy, cieszył sympatią sporej części szlachty, a że był świetnym dowódcą, posiadał też wielki autorytet. Nic dziwnego, iż marzyła mu się nawet korona królewska. Jego polityczną karierę złamało błyskotliwe dowodzenie w bitwie pod Mątwami. Pechowego 13 lipca 1666 r. nad brzegiem Noteci wojska rebelianckie walczyły tak, jak to zwykło się czynić podczas wojen domowych we Francji i w Rzeszy Niemieckiej, czyli zdecydowanie uderzono na przeciwnika. Śmierć prawie 4 tys. żołnierzy wiernych Janowi Kazimierzowi wzbudziła w Rzeczpospolitej odrazę trudną do opisania. Zwycięskiego Lubomirskiego opuścili stronnicy, a on sam zdecydował się przeprosić króla i pozostać na wygnaniu we Wrocławiu. Trawiony zgryzotą zmarł pół roku później. Również Jan Kazimierz nie udźwignął psychicznie narodowej tragedii. Abdykował rok po niej i wyjechał do Francji, gdzie został opatem benedyktyńskiego klasztoru w Saint-Germain-des-Prés.

Legitymacja moralna

Choć minęło sporo stuleci, spuścizna z czasów Rzeczpospolitej szlacheckiej nadal jest obecna w zachowaniach społecznych. Jak silny jest ten kod historyczno-kulturowy, przekonała się endecja. Paradoksalnie zamordowanie w 1922 r. Gabriela Narutowicza okazało się największym nieszczęściem, jakie mogło spotkać ten nurt polityczny. To, iż strzelający do prezydenta Eligiusz Niewiadomski jedynie sympatyzował z endekami i był osobą chorą psychicznie, nie miało znaczenia. Ważne było to, że wcześniej liderzy Ruchu Narodowego oraz prasa z nim związana nie zaakceptowali porażki poniesionej podczas głosowań w Zgromadzeniu Narodowym. Zamiast uszanować demokratyczny wybór, rozpętano wściekłą nagonkę prowokującą rozhisteryzowanych zwolenników do przemocy wobec oponentów. „Nastroje były złowrogie, wojna domowa wisiała po prostu na włosku, aż wreszcie nastąpiła ohydna, ponura katastrofa” – notowała w dzienniku Maria Dąbrowska.
Endecy nie chcieli mordować Narutowicza, zakładano, że przerażony i zaszczuty poda się do dymisji, ale ich intencje Niewiadomski odczytał na opak. Jego czyn wstrząsnął Polakami. „Pamiętam tylko moje osłupienie, jakbym nagle w sercu mego narodu zobaczyła ziejącą mrokiem pieczarę śmiercionośnego bazyliszka” – wspominała Dąbrowska. „Oboje z Marianem (mężem pisarki – red.), który tę nikczemną skrytobójczą zbrodnię wręcz odchorował, chodziliśmy na zamek złożyć kwiaty u trumny Narutowicza. Olbrzymie milczące tłumy, sunące cicho przez Krakowskie Przedmieście i Plac Zamkowy ku tej trumnie łagodziły cokolwiek, trwające we mnie wówczas, uczucie nieodwołalnego skalania dobrej sławy polskiego imienia” – dodawała.
Tragiczna śmierć prezydenta na dłuższą metę okazała się dla endecji polityczną katastrofą. Największy i najlepiej zorganizowany ruch polityczny w Polsce nigdy nie przejął na dłużej władzy. Jedynie tylko się o nią ocierając lub musząc się nią dzielić. W końcu zaś poniósł klęskę w zderzeniu z posiadającym dużo węższe zaplecze polityczne Józefem Piłsudskim. Społeczne przekonanie, iż to endecy ponoszą winę za śmierć Narutowicza, było jak kamień u szyi. Straconej raz legitymacji moralnej do sprawowania władzy nigdy już narodowcom nie udało się odzyskać.

Pozostałości kulturowe

Powszechna niechęć Polaków wobec przemocy politycznej miała bardzo istotny wpływ na zachowania rządzących przez całe poprzednie stulecie. Piłsudski do ostatniej chwili starał się jedynie wymusić ustępstwa na prezydencie i rządzie, nim dał przyzwolenie zwolennikom do rozpoczęcia zamachu stanu w maju 1926 r. Stawiający mu czoła prezydent Stanisław Wojciechowski nie pozwolił na przeniesienie konfliktu poza Warszawę, minimalizując tym samym liczbę ofiar. Gdy Marszałek przejął władzę, zabronił represji wobec politycznych wrogów. Wyjątek uczyniono dla kilku najbardziej znienawidzonych generałów.
Kiedy już rządy sanacji stawały się coraz bardziej autorytarne, mordowanie przeciwników politycznych pozostawało rzeczą nieakceptowaną. Już uwięzienie ich w twierdzy brzeskiej i znęcanie się tam nad nimi wzburzyło opinię publiczną. Władza musiała więc szybko zwolnić zatrzymanych i stonować represje.
Co ciekawe, nawet w nieporównywalnie brutalniejszych czasach stalinowskich narzucony nam przez Kreml reżym do pewnego stopnia się samoograniczał. Liczba uwięzionych, poddanych torturom i zamordowanych ludzi była niższa niż we wszystkich innych krajach, gdzie panowali komuniści. Dla rządzących w PRL największym zagrożeniem okazało się wyrzeczenie przemocy przez Solidarność. W takiej sytuacji tandem gen. Wojciech Jaruzelski i gen. Czesław Kiszczak miał ograniczone pole manewru. Pacyfizm przeciwników sprawiał, że zastosowane represje nie mogły przekroczyć pewnych granic. Przez pierwszą połowę lat 80. Jaruzelski i Kiszczak stale balansowali, próbując z jednej strony zastraszyć i złamać siłą opór, a jednocześnie nie okazać się na tyle brutalnymi, by do reszty nie pogrążyć się w oczach całego społeczeństwa. Dlatego na odrazę, jaką wzbudziło w nas zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki, zareagowali panicznie, decydując się na pokazowy proces i ukaranie sprawców zbrodni.
Po odzyskaniu przez Polskę pełnej niepodległości i powrocie do naturalnego w naszym kraju demokratycznego bezładu, stare kody kulturowe odzyskały dawną siłę. Wywierają one przemożny wpływ na zachowania całej klasy politycznej oraz osób zaangażowanych w życie publiczne. Najlepiej widać to w sposobie toczenia sporu oraz standardowych próbach pozyskiwania w jego trakcie sympatii społecznej. Pomimo narastania emocji nadal dominuje swoista agresja defensywna. Polega ona na tym, iż obie strony nieustannie przytaczają przykłady brutalnych zachowań i wypowiedzi tych drugich. Eksponując przy tym, jak zostały urażone, skrzywdzone i poniżone. W staropolskim stylu drąc szaty i okazując publicznie rany.
Regułą jest, że wezwania do eliminowania, niszczenia czy zabijania drugiej strony są nieakceptowane. Osoby promujące ten rodzaj agresji lądują na politycznym marginesie. Sympatię zjednuje spokój oraz większy rachunek poniesionych krzywd. Jeśli odchodzi się od tej reguły, traci się poparcie. Dlatego politycy cały czas balansują. Podsycają agresję, ale muszą to zręcznie ukrywać. Atakują, ale tak, by eksponować, iż sami są atakowani i prowokowani. Wymaga to zręczności, bo złamanie tabu może oznaczać koniec kariery.
Dopóki więc otwarta przemoc jest społecznie nieakceptowalna, możemy czuć się bezpieczni. Jednak całość naszego państwa w tej chwili zawisła na bardzo starych kodach kulturowych. Są one mocne i zachowują żywotność, ale bez stałego wsparcia mogą pęknąć. Bo nawet one nie dają całkowitej gwarancji, że kiedyś nie powtórzą się Mątwy.