Dyplomatyczna rewolucja PiS dobiega końca. Ale nie jest to wcale pierwsza w ostatnich latach wymiana kadr w ambasadach.
Sprawny dyplomata wie, jak wybrnąć z trudnej sytuacji i przekuć porażkę w sukces. Wydaje się, że kluczem jest doświadczenie. Dlatego wysyłanie na istotne placówki dyplomatycznych debiutantów z politycznego nadania nie rokuje dobrze na przyszłość. Tymczasem takie sytuacje nie są postrzegane w Prawie i Sprawiedliwości jako kontrowersyjne, a nawet jest na nie przyzwolenie.
Choć nie tylko polskiej dyplomacji przydarzają się skandale. W ostatnich miesiącach poważną wpadkę w kontaktach z Warszawą zaliczyli także Amerykanie, gdy w korespondencji kierowanej do premiera Mateusza Morawieckiego ambasador Georgette Mosbacher pomyliła funkcję adresata i zrobiła literówkę w jego nazwisku.
Mosbacher jest dyplomatyczną nowicjuszką. O jej nominacji na stanowisko ambasadora w Polsce zdecydowały polityczne koneksje z prezydentem Donaldem Trumpem. Nie jest to w administracji amerykańskiej nowość. Obok zawodowych dyplomatów na placówki wysyłani są często ludzie, którzy np. wnieśli istotny wkład w kampanię wyborczą. – Naszą rolą nie jest oceniać, czy to działa dobrze – mówi DGP b. minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Jak podkreśla, z polskiego punktu widzenia najważniejsze jest to, by dyplomata z politycznego nadania był blisko związany z administracją w Waszyngtonie.
– Do tej pory mieliśmy dużo szczęścia do ambasadorów – dodaje Waszczykowski. Na początku lat 90. prezydent Bill Clinton przysłał do Polski Nicholasa Reya, urodzonego w Warszawie biznesmena, potomka Mikołaja Reja. Potem był nominowany przez George’a W. Busha Victor Ashe, wcześniej burmistrz miasta Knoxville w Tennessee. – Mam nadzieję, że pani Mosbacher również będzie taką wartością dodaną. Trzeba wybaczyć jej jakoś ten początek i dalej pracować. Na wstępie zawsze zdarzają się niezręczności. Świat się nie kończy na jednym drobnym nieporozumieniu – podkreśla b. minister spraw zagranicznych.

Amatorzy i zawodowcy

To właśnie Waszczykowski zapoczątkował rewolucję PiS w polskiej dyplomacji. – Była polityczna dyrektywa i oczekiwanie społeczne, by nasz korpus dyplomatyczny nie obejmował tylko kręgu określanego pejoratywnie jako „korporacja Geremka” – przypomina. Dzisiaj wietrzenie placówek dobiega końca. Według obecnego szefa MSZ Jacka Czaputowicza wymieniono już prawie wszystkich dyplomatów. Łącznie do końca roku zmieni się 90 ze 101 ambasadorów reprezentujących Polskę za granicą. Rewolucja objęła również stanowiska kierownicze w centrali w Warszawie. Prawie wszystkie osoby na stanowiskach dyrektorów departamentów i ich zastępców są nowe.
Czy wyszło to na dobre polskiej dyplomacji? Doktor Janusz Sibora, badacz dziejów dyplomacji oraz protokołu dyplomatycznego, ma duże wątpliwości. Dynamika zmian na placówkach dyplomatycznych jest tak duża, że zaskakuje samych kandydatów. – Dowiaduję się, że moi uczniowie z dnia na dzień zostają nominowani na ambasadorów. Piszą mi w e-mailach i SMS-ach „pan pomoże” – mówi Sibora. W jego ocenie tak duża liczba nowicjuszy nie może wyjść polskiej dyplomacji na dobre. Co prawda dyplomatów bez doświadczenia nie brakuje w amerykańskich placówkach, ale Waszyngton zachowuje proporcje. Do tej pory jedna trzecia ambasadorów mogła pochodzić z nadania politycznego, reszta zgodnie ze zwyczajem to byli dyplomaci zawodowi.
W kręgach dyplomatycznych słyszymy, że rotacja w polskiej służbie zagranicznej rzeczywiście jest ogromna. Wystarczy spojrzeć na to, jak często zmieniają się nazwiska na niektórych stanowiskach. – Niektórzy już po przyjeździe na placówkę nie są w stanie się odnaleźć i sami rezygnują, by potem rezygnować z rezygnacji – opowiada nasz rozmówca. Nawiązuje do placówki w Rzymie, gdzie stanowisko ambasadora objął poseł PiS Konrad Głębocki. Po kilku tygodniach nieoficjalnie pojawiła się wiadomość, że świeżo upieczony ambasador chce zrezygnować z pracy. Miał powody osobiste, ale podobno tak naprawdę nie umiał się odnaleźć w nowej roli. Ostatecznie Głębocki rezygnację wycofał, chociaż jego przyszłość na placówce w Rzymie nie jest podobno przesądzona.
Nie wszyscy nowicjusze mają pod górkę. – Niektórzy mają naturalny talent i odpowiednie zaplecze. Sprawdzają się bez dyplomatycznego obycia – mówi osoba z MSZ. Wysoko oceniana wśród samych pracowników resortu była nominacja na ambasadora w Izraelu Marka Magierowskiego, który pojechał do Tel Awiwu z minimalnym doświadczeniem dyplomatycznym. Przez rok był wiceministrem spraw zagranicznych, wcześniej dwa lata pełnił funkcję dyrektora biura prasowego prezydenta Andrzeja Dudy. Przez większą część swojej zawodowej kariery Magierowski był dziennikarzem i publicystą. Jego kandydatura na stanowisko ambasadora zbiegła się z dyplomatycznym pożarem wokół noweli ustawy o IPN sankcjonującej przypisywanie Polakom winy za Holocaust. Magierowskiego postrzegano jako osobę, która miała posprzątać po całym skandalu i podreperować relacje z Izraelczykami.
Witold Waszczykowski podkreśla, że oczekiwano od niego dopuszczenia do służby zagranicznej osób, które mają doświadczenie zawodowe na danym kierunku. – Zwykle to byli naukowcy, specjaliści, którzy chociaż nie mieli zaplecza dyplomatycznego, to jednak mieli dużą wiedzę w sprawach państwa lub regionu, do którego byli wysyłani – tłumaczy. Jego zdaniem takim przykładem jest Piotr Wilczek w Waszyngtonie. – Jego wizytówką są liczne prace naukowe, w których zajmował się Stanami Zjednoczonymi. Protokół i te wszystkie rzeczy dotyczące konwenansów podpowiedzą mu zawodowi dyplomaci, którzy są na placówce. Chodzi o to, by ambasador miał wyczucie kraju, zrozumienie, czego często zawodowy dyplomata, który jest rzucany raz tu, raz tam, nie ma – powiedział polityk PiS.
– Miks osób z firmy i spoza niej może być motywujący i pobudzający cały system. Ktoś z zewnątrz potrafi wzbogacić naszą służbę tak samo, jak znudzony rutyniarz potrafi obnażyć największe słabości systemu. Dlatego trudno o jednoznaczną ocenę – mówi nam osoba z resortu. Bywa, że nowemu dyplomacie woda sodowa uderza do głowy albo bardzo chce się wykazać przed władzami w Warszawie.
Najgorzej oceniane są nominacje polityczne, w tym najbardziej kontrowersyjna – w Berlinie. Polski ambasador Andrzej Przyłębski zasłynął wystąpieniem w debacie poświęconej stuleciu relacji Polski i Niemiec, które nazwał „katastrofą”. Mówił o niemieckiej arogancji i podłości. Jego wypowiedź odbiła się szerokim echem za Odrą, tym bardziej że była poprzedzona przemówieniem szefa niemieckiej dyplomacji Heiko Maasa, który o stosunkach z Polską mówił w superlatywach. – Takie słowa z ust polskiego dyplomaty uznano w Niemczech za niestosowne i niezrozumiałe, część osób była oburzona. W najlepszym wypadku doszło do dużego nieporozumienia – słyszymy w naszych kręgach dyplomatycznych.

Opcja zero

Chociaż wymiana prawie wszystkich dyplomatów w trzy lata brzmi jak kadrowe trzęsienie ziemi, to prawdziwą terapię szokową przeszła nasza dyplomacja handlowa. Wcześniej odpowiedzialne za nią były działające przy ambasadach i konsulatach wydziały promocji handlu i inwestycji. Łącznie ponad 50 przedstawicielstw zatrudniało ponad 300 osób. Po dojściu PiS do władzy jednostki te zostały zlikwidowane, z dnia na dzień pożegnano się też z większością ich pracowników. Zadanie promowania rodzimych przedsiębiorstw za granicą przejęła Polska Agencja Inwestycji i Handlu (PAIH), która przedłużyła współpracę zaledwie z czterema pracownikami resortu.
– Wyłączenie promocji gospodarczej z niegdysiejszej służby zagranicznej okazało się bardzo trafną decyzją – opowiada prezes PAIH Tomasz Pisula. – Po dwóch latach widzimy, że opłacało się zerwać z systemem, który opierał się na kadrach i wzorcach działania rodem z PRL. W wyniku reformy rozstaliśmy się z osobami, które swoją działalność w centralach handlu zagranicznego zaczynały jeszcze w latach 80. i od tamtej pory nieprzerwanie pozostawały na stanowiskach publicznych. W większości były to kadry, które nie miały żadnego kontaktu zawodowego z prywatnym biznesem. Ominęła ich cała kapitalistyczna rewolucja lat 90. W dużej mierze od zawsze byli dyplomatami, urzędnikami ministerialnymi, często związani z resortami siłowymi. O dysfunkcjonalności polskiego systemu wydziałów promocji handlu i inwestycji krążyły ponure legendy – podkreśla.
Złych przykładów nie brakowało. Wydziały zajmujące się promocją handlu w MSZ, których roczny koszt utrzymania wynosił 100 mln zł, najczęściej organizowały od dwóch do trzech imprez rocznie. Jeden z oddziałów zasłynął tym, że w czasie siedmiu miesięcy wysłał do centrali tylko jedną korespondencję, która dotyczyła tego, że radcy zniszczył się kort tenisowy i musi mieć 15 tys. dol. na jego naprawę.
– W Ministerstwie Rozwoju jeszcze w 2016 r. postanowiliśmy wyjść przed szereg i nie czekając na reformę całej dyplomacji, całkowicie zmienić to, co wiązało się z kwestiami gospodarczymi. Polskim przedsiębiorcom i polskiej gospodarce wyszło to na dobre, chociaż likwidując ponad 300 zagranicznych synekur, naraziliśmy się dawnemu establishmentowi – mówi Pisula.
W jego ocenie polska dyplomacja od lat była rodzajem układu zamkniętego, który dopuszczał do siebie ludzi z zewnątrz, ale tylko pod warunkiem, że zgodzą się na styl działania i metody, które wcześniej panowały w tej instytucji. Całkowite zamknięcie na nowe kadry doprowadziło dawny system dyplomacji gospodarczej do upadku. – My w PAIH, dużo ryzykując, zrobiliśmy opcję zero i pokazaliśmy, że się na tym dobrze wychodzi – podkreśla.
Dzisiaj agencja ma już otwarte 64 biura handlowe na świecie, do końca roku otwartych ma zostać jeszcze sześć nowych placówek. Pracownicy biur pochodzą z otwartych naborów. – Nie ma żadnego problemu z kandydatami, bo do nas zgłasza się po kilkanaście osób na jedno miejsce. Śmiem twierdzić, że stworzyliśmy jedno z najbardziej konkurencyjnych miejsc pracy w polskiej administracji – dodaje prezes PAIH.

Dokończyć rewolucję

To nie pierwsza wymiana kadr w służbie zagranicznej w historii III RP. Na początku lat 90. zmiany w odziedziczonym po PRL systemie przeprowadzał pierwszy niekomunistyczny minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski. Większość to byli ludzie z polecenia Bronisława Geremka. Oni dyplomacji uczyli się w biegu, a dyplomatami zostawali przez zasiedzenie w gmachu przy Szucha.
Jeden z naszych rozmówców wspomina nawet, że obecny minister Jacek Czaputowicz wszedł do gmachu w glanach i spodniach moro. – Nie on jeden zresztą. Oni nie przychodzili w garniturach – powiedział. To byli historycy i filozofowie, świeżo upieczeni absolwenci, którzy z dnia na dzień zostawali przełożonymi ludzi z dziesięcioletnią praktyką. Osoby znające ówczesne MSZ pamiętają grupy młodych gniewnych, którzy pojawili się na początku lat 90., by robić rewolucję.
Nie zdecydowano się jednak wtedy na usunięcie wszystkich zawodowców, bo ich wiedza i umiejętności były trudne do zastąpienia. Kadrę z czasów PRL pozostawiono w resorcie na niższych stanowiskach pomimo tego, że niektórzy widnieli na listach współpracowników komunistycznych służb. To ich teraz chce się pozbyć Prawo i Sprawiedliwość. Byli współpracownicy służb bezpieczeństwa w PRL zatrudnieni w MSZ mają stracić pracę. Będzie to ostatni akord zmian w służbie zagranicznej.
Znawca dyplomacji również zwraca uwagę, że przez lata problemem w MSZ był nepotyzm. – Ojcowie przyprowadzali do pracy swoich synów. To było bardzo zamknięte środowisko – podkreśla dr Sibora. – Od trzech lat rządów PiS następuje dokańczanie rewolucji, usuwanie nie tylko tych z PRL, ale też z „korporacji Geremka” – dodaje.
W ocenie Witolda Waszczykowskiego duży problem polskiej dyplomacji stanowiło to, że robienie kariery w MSZ przez osoby z zawodowym doświadczeniem spoza korpusu dyplomatycznego było praktycznie niemożliwe. – Ta ścieżka była zamknięta. Jeśli ktoś już jest uznanym fachowcem w danej dziedzinie, to przecież nie pójdzie na aplikację z dwudziestokilkulatkami, którzy dopiero zaczynają, żeby od zera robić z nimi karierę w dyplomacji – mówi.
Z kolei dr Sibora uważa, że polską dyplomację toczy przewlekła choroba stopniowego wykruszania się profesjonalistów, ludzi o umiejętnościach technicznych i specjalizacji. Rewolucja PiS tego problemu nie rozwiązuje. Choroba dotyka również najwyższego stanowiska ministra spraw zagranicznych. – To od zawsze jest nominacja polityczna, ale nie zmienia to faktu, że osoba na tym stanowisku odpowiada za pracę dyplomatów, więc powinna mieć wykształcenie w tym kierunku. Jeśli jest inaczej, to przynajmniej nie nazywajmy tych osób dyplomatami. Radosław Sikorski jest i zawsze pozostanie dla mnie dziennikarzem. Podobnie było z wieloma innymi osobami na tym stanowisku – mówi dr Sibora.
– Gdybym miał w jednym zdaniu powiedzieć, czego ci nowi ludzie nie mają, to jest to właśnie zdolność negocjowania. Protokołu dyplomatycznego się douczą, ale nie poradzą sobie przy stole negocjacyjnym. Dobry dyplomata ma przygotowanych kilkanaście wariantów rozwiązań po to, by być przygotowanym na każde stanowisko osoby po drugiej stronie stołu – mówi.
Magazyn DGP z 11 stycznia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Poza tym taki człowiek musi mieć znajomości, znać swoich rozmówców, wiedzieć, co kto lubi i o czym można z nimi porozmawiać. – Gdy wiem, że córka Siergieja Ławrowa jest dyrektorem domu aukcyjnego Christie’s, to mogę go zapytać o sztukę. John Kerry z kolei lubi czekoladki. To są drobiazgi, ale w dyplomacji się liczą – dodaje dr Sibora.
Ambasador w Kanadzie Andrzej Kurnicki zaczął swoje urzędowanie rok temu od zmniejszania liczby kieliszków. – 500 to było dla niego za dużo, ale to przecież liczba odpowiednia na przyjęcie na 80 osób – szacuje dr Sibora. W jego ocenie likwidowanie kieliszków to kompletne niezrozumienie sztuki dyplomacji. – Jak powiedział Adlai Stevenson II (amerykański polityk, dwukrotny kandydat na prezydenta USA – red.), praca dyplomaty składa się z protokołu, alkoholu i kropli żołądkowych. Patrząc z zewnątrz, przypomina to tańczący kongres wiedeński, ale tak naprawdę to jest ciężka praca – podsumowuje.