Strony dały sobie czas do 2 marca na osiągnięcie porozumienia. Jeśli do niego nie dojdzie, USA grożą nałożeniem dodatkowych ceł na chińskie produkty.
Na razie obie strony zasiadły do stołu negocjacyjnego. W tym tygodniu z wizytą w Pekinie przebywał Jeff Gerrish, zastępca odpowiedzialnego za politykę handlową USA Roberta Lightizera. Do stolicy Państwa Środka zabrał ze sobą przedstawicieli departamentów rolnictwa, energii i skarbu, co świadczyłoby, że rozmowy nabrały bardziej konkretnego charakteru. Co więcej, pierwotnie zaplanowane na poniedziałek i wtorek negocjacje zakończyły się dopiero wczoraj. Może to być znak, że przynoszą efekty – chociaż spotkanie nie zakończyło się wydaniem komunikatu przez żadną ze stron.
Na grunt przygotowany przez przedstawicieli średniego szczebla po obu stronach wejdą teraz zawodnicy cięższej wagi. Za dwa tygodnie w Davos prezydent Donald Trump będzie miał okazję zamienić kilka słów z wiceprezydentem Chin Wangiem Qishanem, który zapowiedział obecność w szwajcarskim resorcie. Trumpowi, podobnie jak w ubiegłym roku, będzie towarzyszył Lightizer. Z punktu widzenia polityki handlowej ważniejsza jest jednak późniejsza wizyta w Waszyngtonie wicepremiera Liu He, głównego doradcy gospodarczego prezydenta Xi Jinpinga, który nadzoruje rozmowy po stronie Chin.
Jeśli na temat stanu rozmów można wnioskować na podstawie chińskiego zamiłowania do ceremoniału, to muszą iść nieźle. W poniedziałek przy stole negocjacyjnym zasiadł bowiem wspomniany już He, chociaż odbywały się one na wice ministerialnym szczeblu. Równie dobrze mógł być to jednak dyplomatyczny gest wskazujący na wagę sprawy dla Pekinu, a nie jaskółka postępu w rozmowach.
Prezydenci Trump i Xi zdecydowali się zawiesić dalszą eskalację wojny handlowej podczas szczytu G20 w Buenos Aires na początku grudnia. Liderzy dali sobie wówczas 90 dni na dojście do porozumienia, chociaż w tym wypadku kompromis oznacza tak naprawdę ustępstwa ze strony chińskiej w kwestiach wzmocnienia ochrony własności intelektualnej oraz rezygnacji z przymusowego transferu technologii przez firmy rozpoczynające produkcję w Chinach. Jeśli do tego nie dojdzie, 2 marca po północy wejdą w życie cła na towary sprowadzane z Państwa Środka do USA o wartości 200 mld dol. (na razie podatkiem został obłożony import wart 50 mld dol.).
Donald Trump prawdopodobnie nie zawaha się spełnić swoich gróźb, bo pomimo półmetka rządów wszedł teraz w trudniejszą, przygotowującą do wyborów prezydenckich w 2020 r. część kadencji. Prezydent uczynił z Chin centralny punkt swojej polityki zagranicznej, zwłaszcza na froncie handlowym. Czymś będzie musiał się więc pochwalić, zwłaszcza przed wyborcami z centralnych stanów, które przyniosły mu zwycięstwo w 2016 r.
To tam jak na razie najbardziej są odczuwalne efekty wojny handlowej, zwłaszcza w rolnictwie. Dotychczas Chiny kupowały dużo amerykańskiej soi, która teraz została obłożona cłem odwetowym przez Pekin; w efekcie eksport praktycznie zamarł. Według danych Departamentu Rolnictwa USA w październiku i listopadzie ze Stanów do Państwa Środka wysłano 339 tys. ton soi; w analogicznym okresie ubiegłego roku było 16,3 mln ton. Rząd nawet pomimo trwającego zawieszenia działalności niektórych agencji i ministerstw cały czas jednak przyjmuje i realizuje wnioski o związane z wojną handlową rekompensaty.
Trump z pewnością też będzie chciał coś zaoferować pracownikom sektora motoryzacyjnego – zwłaszcza po tym, jak General Motors zapowiedziało w listopadzie, że zamknie sześć swoich zakładów produkcyjnych w USA i zmniejszy zatrudnienie o ponad 14 tys. osób. Chińczycy już wyrazili wolę zmniejszenia cła na amerykańskie samochody z 40 do 15 proc., ale byłoby to tylko odwrócenie decyzji o ich podniesieniu w odwecie na podatkowe ciosy Waszyngtonu.
Sporo do stracenia mają również Chińczycy. Stany Zjednoczone są ich największym partnerem handlowym; łącznie na drugą stronę Pacyfiku Państwo Środka wysyła prawie jedną piątą swojego eksportu. A eksport dla chińskiej gospodarki wciąż jest ważniejszy niż konsumpcja wewnętrzna, w związku z czym każde zaburzenie w tym obszarze – w tym wypadku amerykańskie cła – przyczyni się do skurczenia i tak już znajdującego się na historycznie niskim poziomie wzrostu – 6,7 proc.
Przy czym warto zwrócić uwagę, że są to oficjalne statystyki z Państwa Środka – traktowane z przymrużeniem oka nawet przez chińskich dygnitarzy, w tym przez obecnego premiera Li Keqianga. W rzeczywistości wzrost może być mniejszy, nawet dużo mniejszy. W ubiegłym miesiącu Xiang Songzuo ‒ profesor ekonomii z jednego z pekińskich uniwersytetów ‒ zamieścił w sieci film, w którym, powołując się na dane tajnej, rządowej grupy badawczej, stwierdził, że wzrost w ubiegłym roku wyniósł prawdopodobnie 1,68 proc.
Prezydent Xi Jinping, który niedawno umocnił swoją władzę, gwarantując sobie dożywotnie rządy, nie potrzebuje jednak dodatkowych „spowalniaczy wzrostu”; ma ich już wystarczająco dużo. Władze w Pekinie zaangażowały się np. w walkę z najbrudniejszymi zakładami i pozabanko wymi pożyczkami; rozpoczęto także polowanie na firmy, które nie odprowadzają za pracowników składek na ubezpieczenie społeczne. Każda z tych polityk jest bardzo potrzebna, ale ich uboczny efekt jest taki, że nieproporcjonalnie dotknęły mniejsze firmy, które odpowiadają za trzy piąte wzrostu gospodarczego i 90 proc. nowych miejsc pracy.
Chińskim władzom zależy więc na uspokojeniu sytuacji, ale nie chcą poświęcić zbyt wiele z protekcjonistycznej polityki, która zapewniła ich krajowi na przestrzeni ostatnich 30 lat dobrobyt, wyciągnęła setki milionów ludzi z biedy i uczyniła Chiny gospodarczą potęgą numer dwa na planecie. Jedno jest pewne – tak jak wyczerpał się model rozwoju oparty na eksporcie, tak wyczerpała się cierpliwość Waszyngtonu do niektórych elementów tego modelu. Odejście Trumpa prawdopodobnie niewiele tutaj zmieni.