Na szefa 18. dywizji zmechanizowanej zostanie dzisiaj powołany generał brygady Jarosław Gromadziński. Utworzenie nowej dywizji w swoim oryginalnym stylu retorycznym zapowiadał Mariusz Błaszczak. – W roku 2018 nawiązujemy do wydarzeń, które miały miejsce 98 lat temu, do zwycięskiej wojny z bolszewikami, do Bitwy Warszawskiej.
W ramach tych wojsk wyróżniła się 18. dywizja piechoty nazywana później żelazną dywizją. Powołanie generała Gromadzińskiego ma datę 17 września i to też nie jest przypadek. Wszyscy mamy świadomość tego, co wydarzyło się 17 września 1939 r. – wyjaśniał minister obrony narodowej kilka dni temu.
Tłumacząc z historyczno-pompatycznej nowomowy urzędniczej na język polski, obecnie w wojskach lądowych mamy trzy dywizje. Czyli ta 18., mimo że brzmi, jakbyśmy byli wojskową potęgą, w rzeczywistości będzie czwarta. W uproszczeniu dla tych, którzy wojskiem się nie za bardzo interesują: dywizja w polskich realiach to kilkanaście tysięcy żołnierzy wojsk lądowych wyposażonych m.in. w czołgi, transportery Rosomak, pułk artylerii itd.
To bardzo dobrze, że tworzymy czwartą dywizję. O takim ruchu w kręgach zajmujących się bezpieczeństwem mówi się od dłuższego czasu. Poza tym, że w rezultatach wszelkich symulacji czy gier obronnych wychodzi, iż trzeba kupić sprzęt koncernu zbrojeniowego sponsorującego daną analizę, pojawia się również potrzeba utworzenia czwartej dywizji. To da nam szansę, choć nie pewność, że w razie napaści Rosji utrzymamy Polskę na wschód od Wisły nieco dłużej niż przez trzy dni. Jednak decyzja o utworzeniu nowej dywizji ma również inne konsekwencje niż krótkotrwały zysk wizerunkowy ministra obrony.
Po pierwsze, pieniądze. Choć budżet ministerstwa obrony narodowej przekracza 40 mld zł rocznie, pieniędzy i tak jest za mało. Z tej kwoty wypłacane są emerytury i pensje żołnierzy, którzy dostają podwyżki drugi rok z rzędu. Realnie jesteśmy teraz w stanie wydawać na nowy sprzęt ok. 10 mld zł rocznie. Przy czym np. na obronę przeciwlotniczą, m.in. amerykańskie patrioty, przez najbliższe 10 lat mamy wydać ok. 60 mld zł, czyli średnio 6 mld zł rocznie. Nie mówiąc już o potrzebnych wydatkach na zakup okrętów, śmigłowców czy właśnie nabywanych zestawów artylerii dalekiego zasięgu.
Sejm w tej kadencji przyjął ustawę zwiększającą wydatki na obronność. I bardzo dobrze. Teraz jest to 2 proc. PKB, za pięć lat ma to być 2,3 proc. PKB, a później nawet więcej. Zgodnie z tymi zamierzeniami budżet w przewidywalnej przyszłości wzrośnie więc o 15 proc. (plus prawdopodobny wzrost związany z tym, że rośnie nasz PKB). Będzie to więc rocznie kilka miliardów więcej. Ale koszt utworzenia dywizji to kilkadziesiąt miliardów złotych. Nawet jeśli – tak jak jest to planowane – zrobimy to w dużej mierze z jednostek już istniejących. Skąd wziąć te pieniądze? Tu konkretów nie ma.
Minister Błaszczak, jakby mimochodem, wspominał o Funduszu Obronnym. Ale na razie nikt nie pokazał, skąd wziąć pieniądze. Choć ponoć prace nad koncepcjami finansowania gdzieś w ministerialnych zakamarkach się toczą. Biorąc pod uwagę, że tworzymy Wojska Obrony Terytorialnej, mamy olbrzymie potrzeby sprzętowe, nasz budżet na obronność powinien rosnąć radykalnie. A rośnie powoli. Za darmo nie da się zjeść nawet obiadu, a tym bardziej utworzyć nowej dywizji. Brak odpowiednich wydatków musi się odbić na jakości. I obiadu, i dywizji.
Drugą poważną bolączką, z którą będziemy się musieli zmierzyć przy tworzeniu czwartej dywizji, to skrajnie nieefektywny system zakupu uzbrojenia dla Wojska Polskiego. Bo nawet jeśli gdzieś w bliżej nieokreślonej przyszłości ktoś zaprezentuje plan sfinansowania mocno okrojonej formacji, to żołnierzom ten sprzęt trzeba będzie kupić. A państwu polskiemu zupełnie brakuje procedur, by roztropnie nabywać uzbrojenie. Co ciekawe, mówią o tym byli wiceministrowie obrony odpowiedzialni za zakupy zarówno w czasach rządów Platformy Obywatelskiej, jak i Prawa i Sprawiedliwości.
Niestety, mimo powołania pełnomocnika ds. utworzenia agencji uzbrojenia, nikt nie zaprezentował planu przebudowy tego systemu. A bez zmiany procedur, nawet mając pieniądze, czwartej dywizji w żaden sposób nie wyposażymy. Oczywiście problemów będzie więcej, choćby drenowanie i osłabianie jednostek istniejących na potrzeby tworzenia tych nowych, kwestie infrastruktury, zbyt małej liczby doświadczonych dowódców itd. Ale z tymi problemami armia sobie poradzi. Natomiast te dwie kwestie – zabezpieczenia finansowe i sposób kupowania sprzętu – leżą w rękach polityków i tylko oni mogą je zmienić.
To, co również łączy, być może dla wielu zaskakująco, rządy PO i PiS, to skłonność do symbolicznych dat i bardzo duża ilość wojskowego PR. Równo pięć lat temu, 17 września 2013 r., z wielkim przytupem uchwalono programu wieloletni „Priorytetowe Zadania Modernizacji Technicznej Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w ramach programów operacyjnych”. Poza symboliczną datą z ostatnią decyzją ministra Błaszczaka łączyło go również skrajne niedoszacowanie wydatków potrzebnych, by ten cel osiągnąć. Niestety chcąc, by Wojsko Polskie było silne i zdolne do obrony granic Rzeczypospolitej, niezależnie od tego, na kogo głosujemy, musimy zwiększyć jego budżet. I usprawnić procedury zakupowe. Kolejne wizje ogłaszane 17 września tego nie zmienią.