Kiedyś na Timorze, jak rodzina szła na bazar, to kobieta była obładowana tobołami, z dzieckiem na ręku i koszem na głowie, a mężczyzna paradował z tyłu, machając maczetą. Dziś to się zmieniło. Zdrowy feminizm jest dobry.
Kokosy prosto z drzewa, turkusowy ocean i rafy koralowe dookoła, piękne piaszczyste plaże…
Pan uważa na krokodyle. I rekiny.
Dobrze, dobrze. Timor – raj na ziemi, godzinę lotu od Australii.
I ja w tym raju, jedyna Polka na wyspie od prawie 30 lat. To chce pan usłyszeć?
Nie, bo wiem, że to tylko część prawdy. Jak długo siostra zna Lucię?
Hm. Miała dziesięć miesięcy, była wymizerowana, maleńka i chora, a dookoła szalała wojna domowa, kiedy jej tata nam ją przyniósł. Jej matka zmarła na gruźlicę, a on nie był w stanie się nią zająć i jej wykarmić.
Dziś…
No tak, to był 1995 r., dziś Lucia to śliczna dziewczyna, studiuje w stolicy, w Dili, a u nas mieszka w internacie. Wtedy była najmłodsza z setki dzieci w sierocińcu, ale to nie było partyzanckie dziecko.
Partyzanckie?
No tak, bo większość dzieci, które trafiały do nas, to były dzieci partyzantów. Albo rodzice zginęli, albo nie byli w stanie w górach ich wyżywić. Sami często umierali z głodu.
I komunistyczni partyzanci oddawali dzieci zakonnicom?
Jacy tam z nich byli komuniści?! Xanana Gusmão (pierwszy prezydent Timoru Wschodniego – państwa, którego niepodległość proklamowano w 2002 r., później premier tego kraju – red.) był katechistą, bardzo aktywnym w Kościele. Może niektórzy byli komunistami, ale reszta po prostu walczyła z okupantami – Indonezyjczykami. Chowali się w górach całymi rodzinami. Nasz dom był pod ciągłą obserwacją, a wojsko indonezyjskie przekupywało starszych chłopców, żeby im donosili, co się u nas dzieje. Przez jakiś czas pośród stacjonujących tu żołnierzy był nawet zięć Suharto (prezydent Indonezji przez 30 lat, do 1998 r., dokonał krwawej aneksji Timoru, odpowiedzialny za śmierć ponad 200 tys. osób podczas okupacji wyspy – red.).
To było 20 lat temu. Dziś emancypuje siostra Timorki?
Zdrowy feminizm jest dobry.
O, proszę.
Tak, zawsze będę dbała, by nie dyskryminowano kobiet, by nikt nie krzywdził moich dziewczyn, by sobie same potrafiły poradzić. Taki feminizm popieram, ale ten ideologiczny, prymitywny, pełen agresji wobec mężczyzn jest po prostu chory.
Siostry praca coś daje?
Wcześniej rodzina na bazar szła tak, że kobieta była obładowana tobołami z dzieckiem na ręku, jakimś koszem na głowie, a z tyłu paradował sobie machający maczetą mąż z papierosem w zębach. Teraz tak jest już tylko na wsiach; moje dziewczyny nie pozwalają się tak się traktować.
To jak są traktowane kobiety na Timorze?
W rodzinach wciąż jest sporo przemocy i jak ryż się przypali, to kobieta oberwie, ale to się zmienia. Choć wciąż na Timorze rządzi rodzina. Już nie tylko mąż, ale rodzina.
Ojciec, bracia?
Nie tylko, bardzo szeroka rodzina: wujkowie, kuzyni, dalsi krewni. Dziewczyny mają niewiele do gadania, bo wujkowie wiedzą lepiej. Nasza Maria skończyła informatykę w Dżakarcie, pracuje u nas w szkole i chce wyjść za mąż. Mama zmarła, ale nie wystarczy, by poszła z narzeczonym do taty.
To do kogo ma iść?
Musi jechać z chłopakiem i jego rodziną do swojej wioski i tam przez tydzień będą debatować, ile chłopak musi zapłacić za Marię.
To chłopak płaci?
Tak, to się nazywa barlake i oznacza, że pan młody musi zapłacić rodzinie żony tyle a tyle. Kiedyś liczono to na krowy. A że Maria jest wykształconą i ładną dziewczyną, to mówią, że mogą zażądać i stu krów.
Sto krów?! Karamojo w Ugandzie chcieli mi sprzedać dziewczynę za pięć krów.
Oczywiste jest, że ten chłopak nigdy, do końca życia, nie zapłaci równowartości stu krów. To jasne.
Więc co?
Mnóstwo ludzi w takiej sytuacji żyje ze sobą, mają dzieci, ale nie mogą wziąć ślubu w kościele, bo on jeszcze nie zapłacił wszystkiego. Nie wszyscy stosują się do barlake, ale to wciąż jest problem.
Chłopak może się targować?
Po to przyjeżdża ze swoją rodziną, by się targowali. Z kolei inni nie biorą ślubu, bo nie mogą mieć dzieci.
Skąd wiedzą o tym przed ślubem?
Nasza wychowanka mieszka z chłopakiem, nazywa go mężem, ale ślubu nie mają. On nie chce go wziąć, bo nie mają dzieci. Niby lekarz mówi, że nie ma przeszkód, ale dzieci nie ma.
Co dalej?
Ona się denerwuje, bo jest już po trzydziestce, chce, żeby się decydował, ale on zaproponował jej, że sobie weźmie drugą. Ta będzie jego żoną, a z drugą będzie miał dzieci.
No dobrze, tyle sytuacja kobiety na Timorze, a jak wygląda sytuacja kobiety w Kościele?
Ja jestem zwyczajną zakonnicą, od prawie 30 lat na Timorze, więc mogę powiedzieć tylko o Kościele tutaj.
Słucham.
Mówiąc wprost, ja sobie na pewne rzeczy nie pozwolę. Nawet jeśli jakiś ksiądz chciałby być arogancki albo chciałby wydawać mi polecenia, to nie ma na to szans. I coraz więcej sióstr podchodzi do tego identycznie.
A księża?
Ech, są różni, jak to ludzie. W Venilale prowadziliśmy o wojnę z salezjanami. My miałyśmy jeden zbiornik na wodę, a oni porobili sobie kilka, żeby ogródek podlewać. To naszym dziewczynom brakowało wody, a oni sobie warzywa uprawiają?! O, nie, nasza siostra wzięła dziewczyny i poszła do salezjanów się kąpać. Ci przerażeni przepraszali i potem przez jakiś czas wody nie brakowało.
Tu nie jest tak, że zakonnica to taka pomoc parafialna, do prostszych prac?
O, już nie. Nie ma tyle powołań, by dziewczyny do kuchni wysyłać. Ja byłam przez lata nauczycielką, dyrektorką szkoły, ekonomką – owszem, mogę sprzątać i gotować, ale nie dlatego, że mi jakiś mężczyzna każe.
Przepraszam, wina?
Poproszę. Ale pan tego nie pisze, bo później będzie, że polska zakonnica pije wino, i to w sierpniu… (śmiech)
A pije siostra?
Jeżeli jest, to chętnie. Piwo czasem.
Jak to Ślązaczka.
Jak przyjeżdżam do domu, to u siostry zawsze jest. Ona wie, czego mi brakuje.
A czego?
Jak mnie czasami zapraszają w Polsce, to wiadomo, kawa i ciasta, słodycze. A ja słodkiego nie bardzo lubię. Gdyby mi tak dali polskiej kiełbasy, szynki albo, ech, salcesonu…
Rozmarzyła się siostra.
Bo ja tu trzy lata później siedzę do następnej wizyty i nawet salcesonu nie mam!
Wróćmy do Timoru. To jest koniec świata.
Po portugalsku timoroso to strach. Więc Timor-Leste to chyba Strach Wschodu? Z kolei po indonezyjsku Timur to wschód. Więc Timor Wschodni to taki Wschód Wschodu.
Symboliczne.
Nie znam się na etymologii, ale coś w tym jest.
I faktycznie dalej na wschód już nic nie ma.
No jest jeszcze Papua i są wyspy na Pacyfiku. Ale w tym raju nie uwierzyli mi, że żyję.
Jak to?
Zostałam uznana za zaginioną. To był 1999 r., już po referendum niepodległościowym, najgorszy terror.
Kto kogo mordował?
Siły ONZ się wycofały i zostali tylko Indonezyjczycy. Rabowali, palili, zabijali, a na murach pisali: „Chcieliście niepodległości, jedzcie kamienie”. To były najgorsze trzy miesiące w moim życiu.
Bała się siostra?
Zawsze byłam taka odważna, ale jak poszłam prosić indonezyjskich żołnierzy, by zwolnili męża naszej nauczycielki, to naprawdę nogi trzęsły mi się jak galareta.
Kto nie uwierzył, że siostra żyje?
Panował kompletny chaos, brak kontaktu ze światem. Wydostawały się stąd tylko informacje o mordowaniu Timorczyków, w tym duchownych. I w świat poszło, że zabito misjonarki, a że akurat w tym regionie mieszkałam ja, to polska ambasada w Dżakarcie próbowała mnie odszukać. Bez rezultatu. Uznano więc, że zaginęłam, bo ciała nie znaleźli.
W końcu znaleźli, i to żywe.
Wkroczyli Australijczycy i jeden z oficerów, Filipińczyk z pochodzenia, zaczął mnie szukać. Gdy mnie spotkał, spytał, czy wiem coś o Polce, która zaginęła i pewnie nie żyje. Powiedziałam mu, że to ja. „Nie, nie, chodzi o inną. Tamta pewnie nie żyje” – odparł. Zapewniałam go, że jestem i byłam tu jedyną Polką, ale nie bardzo mi wierzył.
Rodzina pewnie odchodziła od zmysłów.
A jak pan myśli…
Chyba nie uciekniemy od krótkiej historii Timoru.
To była portugalska kolonia, a raczej więzienie, miejsce zesłań. Kiedy w 1975 r. Portugalczycy opuszczali wyspę, nie było ani jednej drogi i ani jednego mostu. Raptem ok. 4 proc. Timorczyków skończyło jakąś szkołę, bardzo niewielu umiało pisać i czytać.
I wtedy rozpoczął się koszmar.
Szybko powstały trzy partie, zaczęły się rozruchy, więc błyskawicznie wkroczyła Indonezja popierana przez USA i Australię.
Z retoryką ratowania kraju przed komunizmem.
I przez te ćwierć wieku życie straciło ok. 200 tys. Timorczyków. Takie są szacunki, ale to tak, jakby zginął co trzeci, co czwarty obywatel. Rozpruwane brzuchy matek w ciąży, dzieci roztrzaskiwane o skały, okrucieństwo jak na każdej wojnie. To trwało z różnym natężeniem do końca lat 90., bo dopiero kiedy władza Indonezji osłabła, 30 sierpnia 1999 r. zorganizowano referendum niepodległościowe. Oczywiście prawie wszyscy byli za niepodległością.
Nie było to takie proste.
Kolejna fala terroru zaczęła się jeszcze przed referendum. W Dili zabito naszego parafianina z Venilale, pojechałam z inną zakonnicą po ciało, którego nam nie wydali. Zatrzymywała nas nie tyko armia, ale i proindonezyjska milicja, ewidentnie pod wpływem narkotyków, wielokrotnie nas ostrzelali, tak po prostu, żeby nas przestraszyć. Oni byli najgorsi.
Oni?
Ta milicja, Timorczycy przeciwni niepodległości. To wtedy posiekali maczetami dwie zakonnice, Włoszkę i Timorkę, księdza i diakona. Jechali na wschód.
Wam się nic nie stało?
Wpadali do sierocińca i strzelali w powietrze, żeby nas zastraszyć, więc urządzałyśmy dzieciom głośne zabawy, żeby mniej się bały, a i tak miały w nocy koszmary. To był horror, bo gdy jedna dziewczyna krzyczała przez sen, budziły się wszystkie i tratowały się nawzajem w panice, próbując uciekać. I niech pan opanuje sto przerażonych dziewczyn…
Koszmar.
Na szczęście się skończył.
Zostawmy już historię. Znajomi wiedzą, gdzie siostra mieszka?
Znajomi tak, ale niedawno kupowałam w Warszawie polską kartę telefoniczną i pytałam, czy ta sieć ma roaming z Timorem, to mnie spytali, co to jest. Nawet nie, gdzie jest Timor, ale co to jest.
To jeszcze Azja?
Jedni mówią, że Azja, inni, że już Oceania. Timor jest pomiędzy.
Nie przypomina Azji.
Nie wygląda jak Indonezja czy Malezja, prawda?
Raczej jak Kolumbia czy Boliwia.
(śmiech) Bo katolicki? Timorczycy mają w sobie wiele z Azjatów, trudno odgadnąć, co naprawdę myślą.
Ale nie uśmiechają się jak Japończycy, po których nie wiadomo, czy są życzliwi, czy cię za chwilę zamordują.
Tak się nie uśmiechają, bo nie wyglądają jak Japończycy, ale potrafią długo chować urazę. Jak coś ich dotknie, to pamiętają bardzo długo. Do dziś przetrwały waśnie z czasów indonezyjskich, choć teoretycznie wszystko jest w porządku. Timorczycy są bardzo skryci. Strasznym problemem Timoru jest tragiczny poziom edukacji. Oni mają ogromnego pecha – za Portugalii nikt się nimi nie interesował, nikt nie budował szkół, za Indonezji Timor był najbiedniejszą prowincją, o którą nikt nie dbał. A teraz to wszystko się nagromadziło i jest jeszcze gorzej.
To jak będzie wyglądała przyszłość Timoru?
Jeśli nie zaczną od podniesienia poziomu edukacji i wyrugowania korupcji, to marnie to widzę. Tym bardziej że stara, partyzancka gwardia wciąż trzyma władzę i nie chce oddać jej młodym, wykształconym za granicą.
Model singapurski by tu przeszedł? Oni w ciągu 30 lat dokonali rewolucji, wielkiego skoku w przyszłość, a mają pięć razy tyle ludności.
W Singapurze był światły lider, ale też Chińczycy są obrotni, pracowici. Timorczykom tego trochę brakuje.
Tu są za mało azjatyccy?
Tak, w tej sprawie widać w nich więcej Oceanii. Etos pracy tu niemal nie istnieje. Nasz dom budował Indonezyjczyk zatrudniający dwie ekipy: indonezyjską i timorską. Indonezyjczycy pracowali, a Timorczycy spali albo siedzieli w krzakach.
Może to wyjątek?
Niestety nie, nawet nasi chłopcy potrafią nie przyjść do pracy, nie mówiąc nic nikomu. Bo jeden wyjechał na tydzień na pogrzeb, drugiego boli głowa albo musi coś załatwić. Żal mu pięciu centów na SMS-a, a nie żal mu pięciu dolarów dniówki za praktykę.
Skąd w ogóle pomysł na Centrum Jana Pawła II w Dili?
Mieliśmy szkołę zawodową na prowincji, najpierw uczyliśmy dziewczęta krawiectwa, ale import tanich rzeczy z Chin wykosił krawców. Po uzyskaniu niepodległości szkoła się rozrosła, rząd poprosił nas, byśmy zajęli się hotelarstwem, przyszli chłopcy.
Hotelarstwo? Wszystkich turystów w Timorze znam z widzenia.
Nie ma ich dużo, to prawda, ale hotele są potrzebne i dla organizacji pozarządowych, i dla dyplomatów.
Bardzo się to rozwinęło, obok piekarnia, dom gościnny…
A zaczynaliśmy od skromnej szkoły zawodowej dla dziewczyn na wsi. Wtedy mało która kończyła jakąś szkołę prócz podstawówki, a i tę nie zawsze. Chciałyśmy je czegoś nauczyć, żeby mogły sobie zarobić, żeby nie zależały tylko od męża i rodziny, żeby były niezależne.
Z Jastrzębia do Dili kawałek drogi…
To wszystko przez to, że poszłam do zakonu. Rodzice nie byli zachwyceni, zwłaszcza tata bardzo to przeżywał – najstarsza córka, ukochana, miał być uniwersytet, historia, a tu klasztor. Miał łzy w oczach i obwiniał się, że może był dla mnie zbyt surowy. Ale mu przeszło i potem był bardzo dumny, że jadę na misję.
Ale skąd w ogóle ten pomysł?
Jakoś w trzeciej klasie liceum pomyślałam, że nie wyjdę za mąż.
Nie miała siostra powodzenia?
(śmiech) Pokraką nie byłam, miałam chłopaka, Sylwestra.
To musiały być imprezy…
E, nie. Zresztą do salezjanek poszłam razem z koleżanką z podstawówki i sąsiadką. Ona też trafiła na misję, ale do Afryki.
Siostra wybrała Timor?
Powiedziałam, że chętnie wyjadę na misję, nastawiałam się na Afrykę, ale że potrzebowali sióstr akurat w Timorze, to w 1989 r., po dwóch latach w Rzymie, wysłano mnie do Azji. Władze najpierw nie chciały mnie wpuścić, więc czekałam na Filipinach, ale potem już Timor…
Wsiąkła siostra w tę wyspę?
Spędziłam tu ponad pół życia, więcej niż w Polsce. Oprócz normalnej pracy prowadziłam zawsze jakieś grupy młodzieży, zazwyczaj miałam chłopaków z uniwersytetu, z liceum. Strasznie fajni, dziś są w różnych miejscach. Niedawno zaczepił mnie w samolocie mój uczeń – był w rządzie, ten Casimiro, malarz z dredami, którego pan poznał, który teraz szefuje ich szkole artystycznej, też do nas przychodził. Fajny chłopak.
Pół kraju siostra zna.
Magazyn DGP 31.08 / DGP
To mały kraj… (śmiech) Ale tak naprawdę to bardzo miłe, gdy po latach przyznają się do nas ci, którzy byli w naszym sierocińcu czy szkole.
I siostra chce wyjechać?
Być może z powodów rodzinnych będę musiała. A ja już się przyzwyczaiłam, że się nie je nożem, tylko łyżką i widelcem, we własnym domu w Polsce patrzą na mnie zdziwieni, czemu nie sięgam po nóż.
Nie sięga siostra?
Przy ludziach jem nożem, bez przesady, można się ze mną pokazać!