Wbrew opinii niektórych podejście PiS do gospodarki nie jest nowoczesne. Przypomina podejście antyszczepionkowców do medycyny. Rafał Woś w niedawnym felietonie dla DGP stwierdził, że rząd „odrobił lekcję z ekonomii”, a jego program gospodarczy „łapie światowe trendy ekonomiczne”. Jeśli już, jak sugeruje Rafał, mamy za coś PiS krytykować, to za błędy z innych parafii – sądownictwa czy mediów publicznych. W modelu, któremu Rafał kibicuje, państwo ma być przedsiębiorcze i troskliwe, i w tym kierunku wyewoluowała polityka PiS.
Nie każdy musi być gospodarczym liberałem i osoby o „lewicowej wrażliwości” mogą czuć intelektualną miętę do Mateusza Morawieckiego. Tylko co w tym nowoczesnego? Pakiet pomysłów gospodarczych, które realizuje bądź popiera rząd, w sposób nieznośny dla każdego posiadacza elementarnej wiedzy o historii ekonomii i gospodarki cuchnie trupem. Nie bądźmy gołosłowni. Oto, kto inspiruje politykę rządu.
Mariana Mazzucato, popularyzatorka pojęcia „przedsiębiorcze państwo”, bez którego rzekomo nie byłoby wynalazków. Można się zgadzać albo nie, ale twierdzić, że to jest nowoczesny pogląd? Najbardziej przedsiębiorcze państwa świata to przecież ZSRR z okresu centralnego planowania, Chiny Mao Zedonga albo współczesna Korea Płn. Z jakim skutkiem wzięły te państwa na siebie działalność gospodarczą, wszyscy wiemy. Oczywiście, dodajmy dla porządku, Mariana Mazzucato nie poparłaby tak daleko idącej przedsiębiorczości państwa. Uważa też, że umie wytyczyć dla niej granice. Skromnie.
Leopold Caro, polski ekonomista przełomu XIX i XX w., o którym powiedzieć, że nie był fanem liberalizmu, to nic nie powiedzieć. Ta inspiracja wypłynęła na zeszłorocznym Kongresie 590 w Rzeszowie, gdy premier cytował słowa Cary o solidaryzmie społecznym. Umiłowanie do solidaryzmu szło u niego w parze z zachłyśnięciem się faszyzmem. Był on zdaniem Cary „czynem dojrzewającym w miarę potrzeb narodowych, wolnym od poziomych pobudek osobistych”. Dlatego że uznał państwo, pomiatane przez liberalizm gospodarczy, za najwyższą osobowość i wolę.
Nogi same rwą się do równego marszu, którego rytm wybijać będzie serce zrepolonizowanej gospodarki. A jednak przed scenariuszem, w którym rządzący chcieliby zrepolonizować całą gospodarkę, uchroni nas inny ważny dla premiera myśliciel. Chińczyk Justin Yifu Lin, były główny ekonomista Banku Światowego i twórca tzw. nowej ekonomii strukturalnej, która polega na identyfikowaniu przez państwo ukrytych przewag komparatywnych na rynku, by później wspierać ich rozwój.
To miękka wersja bardzo starej idei: protekcjonizmu. Polega ona na przyznaniu, że wolny handel jest OK, firmy prywatne są w porządku, ale bez troski państwa nie będą się modernizować w zadowalającym tempie. Nic dziwnego, że Lin głosi takie poglądy – większość chińskich profesorów zatrudnionych na państwowych uczelniach głowi się, jakby tu uzasadnić z ekonomicznego punktu widzenia interwencjonizm partii komunistycznej. Teoria Lina jest teorią stworzoną na potrzeby. Jest jak filozofia Georga Hegla, nadwornego myśliciela cesarza Prus, która jeśli miała jakikolwiek jasny i zrozumiały wątek, to ten, że państwo jest wspaniałe, a władza cesarska konieczna.
Inspiracje ekonomicznymi ideami zombie skutkują równie dobrze pachnącymi pomysłami. Redystrybucja w stylu 500+ to podążanie za socjaldemokratycznym trendem zapoczątkowanym w europejskiej polityce pod koniec XIX w. przez Ottona von Bismarcka, a wzmocnionym po II wojnie światowej. Idea państwa jako „drugiego silnika gospodarki” jest znana od co najmniej 1848 r., gdy francuski rząd tymczasowy celem zlikwidowania bezrobocia ogłosił ogólnonarodowe roboty publiczne. Jej zwolennikiem i realizatorem był też Franklin Delano Roosevelt z antykryzysową polityką New Deal. A repolonizacja gospodarki? To też nie nowość. W wykonaniu PiS w praktyce dotąd oznaczała nacjonalizację, a nacjonalizacja słusznie kojarzy się z państwami, z których wygnano neoliberalizm już dawno. Na przykład z Wenezuelą.
Idee, którymi kieruje się rząd, nie biorą się z nowoczesnych przekonań ekonomicznych, ale z politycznej kalkulacji. Nie szuka się rozwiązań w tym, co jest przyjęte za konsens naukowy w ekonomii, bo byłyby to często rozwiązania ze społecznego punktu widzenia trudne i niepopularne. Tu na wszelki wypadek dodam: tak, konsens w ekonomii istnieje, przynajmniej co do takich podstaw jak przewaga produktywności sektora prywatnego nad państwowym. Stosunek naszych polityków do ekonomii jako nauki przypomina stosunek antyszczepionkowców do medycyny. Szuka się kogoś z tytułem naukowym, kto głosi wygodne teorie, i ślepo mu się zawierza, nawet jeśli to, co mówi, stoi w sprzeczności z dorobkiem nauki. Owszem, czasami ów ktoś okazuje się Albertem Einsteinem, ale znacznie częściej, by użyć internetowego slangu, atencjuszem, który dla poklasku i zarobku powie dowolną głupotę.
A może relatywnie szybki wzrost PKB czy to, że na horyzoncie nie widać kryzysu, to świadectwo mądrości interwencjonistycznej, rzekomo nowoczesnej polityki rządu? O święta naiwności! Zła polityka nie zawsze dewastuje gospodarkę z dnia na dzień. Często jest powolnym podcinaniem gałęzi, na której się siedzi. Wzrost gospodarczy Grecji przed tąpnięciem w 2008 r. sięgał nawet 6 proc. rocznie i w czasach tej złudnej prosperity greccy politycy i ich klakierzy również mogli argumentować, że stosują nowoczesne rozwiązania ekonomiczne.
Nawiasem mówiąc, sprawna realizacja interwencjonistycznych pomysłów rządu PiS wymaga tego, co się w tych rządach już Rafałowi Wosiowi nie podoba: ingerencji w aparat sądowniczy czy zaprzęgnięcia mediów do łopatologicznej propagandy. Trudno wskazać państwo, które odrzuciło w praktyce neoliberalizm, a nie odrzuciło rządów prawa i nie przeszło na mniej lub bardziej wysublimowane zarządzanie za pomocą dekretów czy po prostu czyichś rozkazów.