Premier Viktor Orbán może układać plan na trzecią kadencję i myśleć, jak w 2022 r. wygrać po raz czwarty
Zjednoczeniowe plany węgierskiej opozycji spełzły na niczym. Choć Fidesz i tak miał wszelkie szanse wygrać niedzielne głosowanie, fiasko taktyki jego przeciwników zwiększyło liczbę mandatów, które zdobył. Do zamknięcia tego wydania DGP wstępne wyniki nie były jeszcze znane. Przeanalizujemy je w jutrzejszym wydaniu gazety. Premierowi Viktorowi Orbánowi zależało na odzyskaniu większości 2/3 głosów w parlamencie, która dałaby mu swobodę przy uchwalaniu kluczowych ustaw i obsadzie niektórych stanowisk.
Opozycja miała stworzyć wielki sojusz obejmujący szerokie spektrum od lewicowej Koalicji Demokratycznej po Jobbik określany mianem skrajnej prawicy. Pikanterii egzotycznemu aliansowi dodawałoby to, że socjalistyczny kandydat na premiera Gergely Karácsony prowadził niegdyś badania naukowe nad Jobbikiem. Zamiast jedności obserwowaliśmy powtórkę z 2014 r. Wówczas na nieco ponad dwa miesiące przed wyborami zawiązano lewicowo-liberalną koalicję Razem 2014, która jednak poniosła porażkę. Wydawało się, że pamiętający to wydarzenie wyciągną z niej lekcję. Niewiele z tego wyszło.
Na czym polegał plan opozycji? Węgry są podzielone na 106 okręgów jednomandatowych, a pozostałe 93 miejsca są obsadzane w ordynacji proporcjonalnej. Każdy Węgier ma więc dwa głosy: jeden oddaje na kandydata w okręgu jednomandatowym, drugi na partię w części proporcjonalnej. Zgodnie z pierwotnym założeniem wyborcy w części większościowej mieli poprzeć tego kandydata, który w danym okręgu miał największą szansę na wygraną z politykiem Fideszu. Reszta opozycjonistów miała się wycofać z elekcji do soboty do godz. 11.
Po zmianie interpretacji ordynacji skoordynowany start we wszystkich okręgach stał się niemożliwy, ale była szansa na utworzenie koalicji w 50 z nich. Ostatecznie udało się to w 30, a i to nie w pełni. Nie wszyscy bowiem przystąpili do porozumienia. Rozmowy trwały do końca i stały na niskim poziomie, a i tak tam, gdzie się powiodły, naprzeciw Fideszu nie stanął jeden kandydat, ale co najmniej dwóch, bo mimo wcześniejszych zapewnień do inicjatywy nie przystąpił Jobbik.
Podzielona opozycja znów zawiodła oczekiwania przeciwników Orbána. Nie łączyło jej nic poza deklaracją, że nie zamierza likwidować ogrodzenia na południowej granicy Węgier postawionego przez rząd podczas kryzysu migracyjnego. Według sondażu Iránytű Intézet niemal 9 proc. uprawnionych do głosowania, czyli ponad 700 tys. osób, planowało wziąć udział w głosowaniu taktycznym niezależnie od tego, który antyorbánowski kandydat pozostanie na listach.
Opozycyjne ugrupowania nie przygotowały nawet wspólnej konferencji prasowej. Nadzieje, rozbudzone przez zwycięstwo przeciwnika Fideszu Pétera Márki-Zaya w przedterminowych wyborach na burmistrza miasta Hódmezővásárhely, spełzły na niczym. Wyborcy opozycji narzekali, że o skoordynowanym starcie nie zaczęto mówić już w listopadzie, aby wytłumaczyć wyborcom założenia taktyczne. A szansa była, bo wybory cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Według danych z 17.30, półtorej godziny przed zamknięciem lokali, frekwencja wyniosła 68,2 proc., czyli więcej niż pełna frekwencja w 2010 i 2014 r.
Kiedy w piątek pojechaliśmy do Székesfehérváru na konwencję kończącą kampanię Fideszu, pytaliśmy zgromadzonych tam, dlaczego popierają partię rządzącą. Pośród powtarzających się odpowiedzi dotyczących kwestii socjalnych i ochrony granic jeden ze starszych wiekiem wyborców powiedział, że popiera Fidesz, bo nie ma dla niego alternatywy. – A gdyby była? – dopytywaliśmy. – To zobaczyłbym, co proponuje – odparł. Ta wypowiedź dobrze oddaje nastawienie kilku milionów niezdecydowanych wyborców.
Nad Balatonem nie ma siły politycznej, która w profesjonalny sposób przedstawiłaby Węgrom akceptowalny dla nich program wyborczy. Nawet partia Momentum, która miała wnieść do parlamentu świeżość i wprowadzić do życia politycznego młodych ludzi, okazała się niespójna wewnętrznie. Stało się jasne, że przełożenie ruchu protestu wobec organizacji igrzysk olimpijskich w Budapeszcie w 2024 r. na partię polityczną jest bardzo trudne.
Zakończona kampania wyborcza dowiodła, że za cztery lata Fidesz nie może być już pewien zwycięstwa. Zmiana rządów nie nastąpi jednak sama z siebie, lecz potrzebuje głębokiej politycznej przebudowy, odłożenia na bok aspiracji i porzucenia wyścigu o to, kto wśród opozycyjnych liderów jest najważniejszy. Wymaga przede wszystkim poważnego traktowania wyborców, tym bardziej jeśli wymaga się od nich tak licznego uczestniczenia w wyborach. ⒸⓅ