Chcemy, by nasi sportowcy byli najlepsi na świecie. Tylko kto ma płacić za ich pracę na treningach?
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne



W sierpniu 2016 r. media opisywały, w jak skandalicznych warunkach trenuje Anita Włodarczyk, mistrzyni olimpijska z Rio de Janeiro i rekordzistka świata w rzucie młotem. W ciągu roku, który upłynął od tego czasu, Włodarczyk zdążyła po raz kolejny pobić rekord świata, wygrać plebiscyt na najlepszą lekkoatletkę świata oraz najlepszego sportowca Polski i przed kilkoma tygodniami zdobyć w Londynie mistrzostwo świata, zresztą trzecie w karierze. Cały czas trenując na rozpadającym się, zbudowanym w latach 50. stadionie warszawskiej Skry. I nic nie wskazuje, by – mimo obietnic polityków różnych opcji próbujących ogrzać się w blasku sukcesu – miało się to szybko zmienić.
Historia Włodarczyk jest świetnym przyczynkiem do dyskusji o roli państwa w sporcie, zwłaszcza tym wyczynowym. Dyskusji, która w sferze ideologicznej nie zostanie rozstrzygnięta, bo trwa od momentu powstania nowożytnego sportu, a liczba argumentów na rzecz tego, by państwo miało go wspierać, także finansowo, bądź też nie, jest zbliżona.
– W Polsce tak naprawdę nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, co jest strategicznym celem sportu. Czy nam zależy, tak jak było to w czasach komunistycznych, na budowaniu wizerunku kraju poprzez pokazywanie się na arenie międzynarodowej, czy też kluczowa jest dla nas aktywność fizyczna społeczeństwa – mówi dr hab. Jolanta Żyśko, rektor Szkoły Głównej Turystyki i Rekreacji w Grupie Uczelni Vistula, ekspertka w dziedzinie zarządzania sportem. – Współczesny sport opiera się na takich podstawach, jak media, korporacje międzynarodowe, sprzedaż gadżetów (merchandising). I jest globalny. Model sportu w Polsce nie jest jeszcze ani globalny, ani do końca wolnorynkowy. Są pozytywne wyjątki jak żużel czy siatkówka, gdzie kluby działają jak przedsiębiorstwa sportowe, ale jest dużo przykładów klubów, w których udziałowcami są władze lokalne, co pokazuje, że sport jeszcze nie przyciągnął w wystarczającym stopniu prywatnych firm, bez czego nie da się zrobić skoku modernizacyjnego – dodaje dr Artur Grabowski, ekspert ds. ekonomii sportu z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach.
Lepszy nastrój, większe wydatki
– Bitwa pod Waterloo została wygrana na boiskach Eton – miał powiedzieć Arthur Wellesley, 1. książę Wellington, mając na myśli to, że edukacja w angielskich szkołach prywatnych, w której istotną rolę odgrywały sport, kondycja fizyczna i dyscyplina, przyczyniła się w istotnym stopniu do późniejszych sukcesów militarnych Wielkiej Brytanii. Rozumiał to Friedrich Ludwig Jahn, pruski założyciel towarzystw gimnastycznych, których celem była poprawa kondycji fizycznej i moralnej narodu po upokarzającej klęsce armii w starciu z Napoleonem. Podobny cel przyświecał utworzonym kilkadziesiąt lat później pod zaborami Towarzystwom Gimnastycznym „Sokół”. Ich celem było podnoszenie sprawności fizycznej polskiej młodzieży poprzez sport, ale też podtrzymywanie świadomości narodowej i kształtowanie postaw obywatelskich.
Oczywiście z biegiem czasu, gdy broń stawała się coraz bardziej zaawansowana i śmiercionośna, związek między sportem a polem bitwy malał, ale państwo ma wciąż interes w promowaniu zdrowego stylu życia obywateli. Zwłaszcza teraz, gdy wraz z postępem technologicznym coraz więcej osób prowadzi siedzący tryb życia i nie podejmuje żadnej aktywności fizycznej, a dzieci od najmłodszych lat bawią się grami komputerowymi zamiast piłką. – Tylko 40 proc. Polaków jest aktywnych fizycznie, co jest jednym z gorszych wskaźników w Europie, więc konieczne są zachęty, żeby odciągać ludzi od telewizorów, komputerów, żeby czasu wolnego nie spędzali w galeriach handlowych. To przyniesie oszczędności państwu, bo jeśli ktoś nie jest aktywny fizycznie, to jest duże prawdopodobieństwo, że zapadnie na choroby cywilizacyjne. Sama infrastruktura, która powstaje, to jedno, ale trzeba by zmienić zachowania ludzi – przekonuje Artur Grabowski. W tym momencie może pojawić się argument, że współczesny sport wyczynowy ma niewiele wspólnego z powszechną aktywnością fizyczną, więc państwo powinno wspierać co najwyżej tę drugą, ale kontrargumentem jest to, że nic tak nie zachęca dzieci do sportu jak przykład gwiazd. Każdy chłopiec chce być jak piłkarz Robert Lewandowski czy koszykarz Marcin Gortat, więc z punktu widzenia interesu państwa sukcesy w sporcie zawodowym są potrzebne.
Dalej – sport pomaga w utrzymaniu porządku społecznego. Zarówno poprzez kanalizowanie nadmiaru energii dorastających młodych ludzi, zwłaszcza mężczyzn, która mogłaby być użytkowana w negatywny sposób, jak i dlatego, że ułatwia integrację – wystarczy przypomnieć wieloetniczną piłkarską reprezentację Francji, która w 1998 r. zdobyła mistrzostwo świata. Nie ma wątpliwości, że tamten triumf złagodził napięcia społeczne i odsunął na dobre kilka lat problemy na przedmieściach, których Francja teraz doświadcza.
Sukcesy w sporcie zawodowym budują prestiż i są elementem soft power. Część intelektualistów może się zżymać na to, że o prestiżu danego państwa w większym stopniu decyduje dziś to, kto szybciej pobiegł, wyżej skoczył czy dalej czymś rzucił, niż to, ilu z tego państwa wywodzi się laureatów literackiej Nagrody Nobla bądź ile odkryć naukowych w nim dokonano, ale tak już jest – i trudno temu zaprzeczać. Zresztą nie jest to zjawisko nowe, bo propagandową rolę sportu odkryto dawno. Czasem nawet bywał on zbyt mocno zaprzężony do tej roli, jak podczas piłkarskich mistrzostw świata w 1934 r. we Włoszech rządzonych wówczas przez faszystów, letnich igrzysk olimpijskich w 1936 r. w Berlinie, które dla Adolfa Hitlera miały być potwierdzeniem supremacji nazistowskich Niemiec, zimnej wojny, gdy zwłaszcza dla Związku Sowieckiego i NRD sport stał się jeszcze jednym frontem walki ideologicznej.
Ale pozytywne przykłady też można mnożyć, zarówno organizacyjne, jak i stricte sportowe. Udana współorganizacja przez Polskę piłkarskich mistrzostw Europy w 2012 r. bezdyskusyjnie przyczyniła się do lepszego wizerunku naszego kraju za granicą. Zdobycie w 2014 r. mistrzostwa świata przez reprezentację Niemiec, grającą przy okazji efektowny futbol i mającą w składzie wielu zawodników o imigranckich korzeniach, wpływa na pozytywny odbiór tego kraju w podobnym stopniu co samochody Mercedes-Benz, BMW czy Audi.
Wreszcie sport zawodowy przekłada się na gospodarkę – i to w przynajmniej dwóch wymiarach. Po pierwsze – sukces sportowy na igrzyskach czy w piłce nożnej poprawia nastrój w społeczeństwie, a to prowadzi do większego optymizmu konsumenckiego, większej skłonności do wydatków i w konsekwencji wzrostu PKB (kilka pobieżnych przykładów – indeks giełdy w kraju, który zdobywa piłkarskie mistrzostwo świata, w pierwszym miesiącu po sukcesie rośnie o 3,5 proc. szybciej niż średnia światowa; w Korei Południowej w czasie i po mistrzostwach świata w 2002 r., w których, będąc współgospodarzem, zajęła czwarte miejsce, wzrosła wydajność pracy; w Bournemouth w południowej Anglii, po tym jak miejscowy klub piłkarski zaczął w 2010 r. niespodziewany marsz z czwartego poziomu rozgrywkowego do Premier League, liczba nowo utworzonych firm w każdym roku była o ok. dwie trzecie większa niż średnia dla całego kraju). Po drugie – niektóre dyscypliny sportu stały się tak dużym biznesem, że jest to odczuwalne przez gospodarkę. NFL, zawodowa liga futbolu amerykańskiego, generuje przychody w wysokości 13 mld dol. rocznie, angielska piłkarska Premier League w ubiegłym sezonie miała przychód 4,8 mld funtów, więc ich istnienie fiskusowi nie jest obojętne. Oczywiście polskim ligom daleko do takich przydechów, ale nie można powiedzieć, że sport jest nieistotny w naszym PKB. – Według danych GUS (Rachunek Satelitarny Sportu) za 2010 r. (to najnowsze istniejące dane – aut.) wartość popytu na towary i usługi związane ze sportem wynosiła 32,1 mld zł, co stanowiło 2,26 proc. PKB. Zatrudnienie związane ze sportem wynosiło 294 tys. osób, co stanowiło ponad 2 proc. pracujących. Możemy jeszcze mówić o wartości dodanej związanej z działalnością sportową, która tworzyła kolejne 23 mld zł – wylicza Artur Grabowski.
Sportowe opium dla mas
Ale argumenty przeciwko finansowemu wspieraniu przez państwo sportu wyczynowego też są poważne. Poczynając od najbardziej radykalnych, takich jak ten, że sport stał się współczesnym opium dla mas (tezę taką w odniesieniu do piłki nożnej postawił kilka lat temu brytyjski teoretyk literatury i kulturoznawca Terry Eagleton), zatem nie tylko jego współfinansowanie, ale samo promowanie jest szkodliwe dla społeczeństw. Chyba że rządzący chcą, by lud zajęty był igrzyskami, a nie ważniejszymi kwestiami.
O ile sama teza o ogłupianiu przez sport jest dyskusyjna, trudno zaprzeczyć, że współczesny sport wyczynowy stał się wielkim biznesem, i pytanie, czy państwo powinno się w taki biznes angażować, jest zupełnie zasadne. Zarówno ze względów etyczno-moralnych, jak i czysto ekonomicznych. Patrząc na coraz większe pieniądze, jakie są w sporcie, na absurdalnie drogie transfery piłkarskie, rosnącą zachłanność sportowców, doping, hazard, ustawianie wyników, to mówienie o wychowawczej roli sportu, o tym, że uczy szlachetnej rywalizacji, kształtuje charaktery, wydaje się oderwane od rzeczywistości. Finansowanie przez państwo sportu wyczynowego oznacza, że zarazem mimowolnie przyczyniamy się do wszystkich jego wynaturzeń.
Zasadność angażowania się państwa w sport można też zaatakować z pozycji wolnorynkowych. Zwolennicy klasycznego liberalizmu gospodarczego uważają, że prywatny właściciel zawsze będzie skuteczniej niż państwo zarządzał fabryką, kopalnią czy linią lotniczą, więc tak samo będzie z klubem sportowym. Skoro sport stał się wielkim biznesem, to zostawmy go biznesmenom, którzy sami będą płacić sportowcom pensje, szukać sponsorów itp., a im państwo będzie się mniej wtrącało, tym lepiej. Takie podejście ma dwie zasadniczy wady – wolny rynek może zadziałać w przypadku dyscyplin bardziej medialnych, jak piłka nożna, koszykówka czy lekkoatletyka, ale np. w łucznictwie już nie i byłoby ono skazane na wymarcie, a poza tym sport na zasadach wyłącznie komercyjnych stanie się bez porównania bardziej zepsuty, niż jest obecnie, bo nic nie stanie na przeszkodzie, by np. Katar kupił do swojej reprezentacji piłkarskiej 11 Brazylijczyków (kilka lat temu był taki pomysł), a prędzej czy później pojawi się propozycja legalizacji dopingu.
Można wreszcie się zastanawiać, czy w sytuacji gdy zdecydowana większość państw zmaga się raczej z niedostatkiem pieniędzy niż ich nadmiarem, wydawanie ich na rozrywkę, jaką jest sport, to aby najlepszy pomysł. Dlaczego z publicznych pieniędzy budować stadiony, gdy niedofinansowane są służba zdrowia, szkolnictwo czy policja? Dlaczego państwo ma pomagać akurat sportowcom (nawet jeśli chodzi o stosunkowo wąską grupę najlepszych), a nie np. naukowcom czy lekarzom, którzy wykonują zajęcia bardziej użyteczne społecznie? Dlaczego osoby zupełnie niezainteresowane sportem też mają się dokładać do niego swoimi podatkami? – Istnieje coś takiego jak koszyk dóbr publicznych i sądzę, że sport w takim koszyku powinien się mieścić. Co do sportu dzieci i młodzieży, tam, gdzie on odgrywa rolę społeczną czy edukacyjną, nie mam wątpliwości. Pytanie jest natomiast o sport wyczynowy, ale to w dużej mierze zależy od strategii państwa. Z tym, że w Polsce coś takiego jak polityka sportowa od czasu zmiany ustrojowej w ogóle nie istnieje – mówi Jolanta Żyśko.
Potrzebne pieniądze
Nie rozstrzygając w tym miejscu o słuszności argumentów żadnej ze stron, trzeba zauważyć, że zdecydowana większość państw traktuje sukcesy sportowe jak element budowy prestiżu. Polski też to dotyczy. Witold Bańka, minister sportu, zapowiedział, że celem przeprowadzanej przez niego reformy systemu finansowania jest to, by zamiast 11 medali, jak to było na igrzyskach w Rio de Janeiro, na kolejnych w Tokio w 2020 r. Polska zdobyła ich 15–20. Środkiem do tego ma być wytypowanie dyscyplin, w których szanse na medale są największe i konsekwentne wspieranie utalentowanych zawodników.
Bańka – podobnie zresztą jak jego poprzednicy – lubi powoływać się na przykład Wielkiej Brytanii, która po katastrofalnym występie na igrzyskach w Atlancie w 1996 r., gdy zdobyła tylko jeden złoty medal, zdecydowała, że kluczem do sukcesu jest właśnie skupienie się na niektórych dyscyplinach i zainwestowanie właśnie w nie. Efekt jest taki, że w 2012 r. zajęła ona trzecie, a w 2016 r. drugie miejsce w klasyfikacji medalowej, a tę strategię próbuje powtórzyć teraz wiele innych państw. – Tak naprawdę przed Wielką Brytanią zrobiły to Chiny, mając w perspektywie igrzyska w Pekinie – i w jednym, i drugim wypadku się to sprawdziło. Ale trzeba pamiętać, że Wielka Brytania wykorzystała też igrzyska do edukacyjnej roli sportu. Otyłość i brak aktywności fizycznej społeczeństwa stały się istotnymi problemami społecznymi i tu przykład gwiazd sportowych był bardzo pomocny do wprowadzania pozytywnych nawyków – mówi Jolanta Żyśko.
Ale oprócz tego ministerstwo planuje pomoc dla klubów sportowych, które mogą zwrócić się o dotacje, aktywizację fizyczną dzieci i młodzieży poprzez przywrócenie szkolnych klubów sportowych oraz zwiększenie budżetu na sport masowy.
Warto jednak zwrócić uwagę, że brytyjski model finansowania sportu jest w znacznie większym stopniu niż w innych krajach europejskich oparty na prywatnych środkach. Według badania Eurobarometru z budżetu centralnego pochodzi tylko 0,8 proc. funduszy na sport (cały, nie tylko ten wyczynowy) plus 15,1 proc. przekazywanych przez władze lokalne. Jeszcze mniejszy udział państwa jest w Irlandii – z budżetu centralnego i lokalnych pochodzi niespełna 6 proc. Zupełnie inny model jest w krajach skandynawskich, gdzie zwłaszcza władze lokalne w dużym stopniu partycypują w kosztach – w Szwecji i Finlandii ich udział przekracza 20 proc., a w Danii – nawet 30 proc. Ale też skandynawskie podejście jest zupełnie inne – najważniejsze jest zapewnienie dostępu do aktywności fizycznej wszystkim obywatelom, a sukcesy w sporcie wyczynowym to pochodna zdrowego trybu życia (i są mniej istotne).
Nie jest przypadkiem, że w Unii Europejskiej najmniejszy odsetek osób, które nigdy nie uprawiały żadnej aktywności fizycznej, jest w Szwecji (9 proc.), Danii (14 proc.) i Finlandii (15 proc.). Dla porównania – średnia dla całej Unii to 42 proc. Z kolei w krajach południowej Europy – we Francji, Włoszech, w Hiszpanii czy Portugalii – jest stosunkowo duży udział środków z budżetu centralnego (8–10 proc.) w finansowaniu sportu plus ponad drugie tyle z budżetów władz lokalnych i duża rola państwa w jego regulowaniu.
Polska, podobnie jak inne kraje postkomunistyczne, jest na etapie przejściowym. W gospodarce centralnie planowanej sport był w całości pod kontrolą państwa, co miało zarówno pewne plusy w postaci wyników w sporcie wyczynowym, jak i wiele minusów, takich jak doping na skalę przemysłową w NRD czy trudności z dostosowaniem się sportu do realiów wolnorynkowych. Choć w krajach Europy Środkowo-Wschodniej udział państwa w finansowaniu sportu się zmniejsza, to nadal jest on wyraźnie wyższy niż w zachodniej części kontynentu. – Wbrew pozorom w Polsce pieniędzy przeznaczanych z budżetu państwa na sport wcale nie jest tak mało, tylko są one źle wydawane. Sport często traktowany jest jako narzędzie walki politycznej – jeśli ktoś chce wygrać wybory lokalne, to buduje pływalnie, a później się okazuje, że koszty utrzymania tej pływalni są nie do udźwignięcia przez samorząd lokalny. Nie jest to zresztą tylko problem Polski. Weźmy chociażby przykład Portugalii i Euro 2004, które potraktowano jako sprawę narodową, a teraz widzimy niszczejące obiekty – przekonuje Jolanta Żyśko. Wydawanie pieniędzy przez władze lokalne na sport to zresztą bardzo szeroki temat. Dość powszechny w Polsce model, że kluby sportowe są własnością samorządów, na Zachodzie już dawno przeszedł do lamusa. – Rozumiem argumenty, dla których samorządy to robią, że klub z tradycjami przyciąga kibiców, jest w mediach itp., ale też przydałoby się, by miasta publikowały co roku jakiś bilans, np. przekazujemy do tego klubu 12 mln zł, a zyskaliśmy na tym określoną wartość w postaci reklamy, wpływów podatkowych. Skoro są to pieniądze podatników, to bilans korzyści i kosztów wspierania klubów przez samorządy powinien być jawny – mówi Artur Grabowski.
Polskie problemy z brakiem strategii w kwestii finansowania sportu są charakterystyczne dla krajów postkomunistycznych. Największy z nich to taki, że duże procentowo zaangażowanie państwa nie przekłada się na aktywność fizyczną społeczeństw – Europa Środkowo-Wschodnia jest obok krajów Południa tym regionem, w którym jest najwyższy odsetek osób nigdy nieuprawiających sportu. Na Węgrzech to zaangażowanie państwa przekłada się przynajmniej na sukcesy w sporcie wyczynowym, bo mimo że mają one populację czterokrotnie mniejszą od Polski, to regularnie plasują się w okolicach 10. miejsca w olimpijskiej klasyfikacji medalowej. Polska w Rio de Janeiro była na miejscu 33., co najlepiej pokazuje, jak długa droga przed nami. Ale do jej pokonania nie wystarczą gole Lewandowskiego, rekordowe rzuty Włodarczyk czy świetne skoki Kamila Stocha.
Na Węgrzech zaangażowanie państwa przekłada się na sukcesy w sporcie wyczynowym, bo mimo że mają one populację czterokrotnie mniejszą od Polski, to regularnie plasują się w okolicach 10. miejsca w olimpijskiej klasyfikacji medalowej. Polska w Rio de Janeiro była na miejscu 33.