Od momentu wygranej demokraci zadają sobie pytanie, jakim mają być ugrupowaniem. Od odpowiedzi zależy, czy uda im się odzyskać Kongres.
Aprobata dla działań prezydenta Trumpa / Dziennik Gazeta Prawna



Nowy lokator Białego Domu zaskoczył demokratów, udowadniając, że nie mają oni monopolu na mniej zamożnych wyborców, którzy od dekad stanowili bastion ugrupowania. Pomimo wyborczej porażki demokraci postanowili jednak trzymać kurs i ton, który wyznaczają w partii politycy centrum pokroju Hillary Clinton. Ta zachowawcza strategia jednak nie działa – przynajmniej jeśli chodzi o sukcesy wyborcze. Dowodem były wybory uzupełniające, które odbyły się w ubiegłym tygodniu w Georgii i Karolinie Południowej. Demokraci przegrali obydwa głosowania.
Owszem, demokraci mieli w tych stanach pod górkę; zarówno Georgia, jak i Karolina Południowa są mocno republikańskie. Podwójna porażka dała jednak impuls lewicowemu skrzydłu partii do ataku na nadających ugrupowaniu ton centrystów. – Musimy przestać próbować przekonać do siebie ludzi, którzy głosowali na Mitta Romneya (republikański kandydat na prezydenta z 2014 r. – red.), i zastanowić się, jak przyciągnąć do siebie niezdeklarowanych wyborców o postępowym światopoglądzie – mówiła kampanijna strateg demokratów Rebecca Katz. – Nasza marka jest gorsza niż Trumpa – komentował rozgoryczony kongresmen Tim Ryan z Ohio.
Władze partii zapewniają, że wyciągną wnioski z wyborczych porażek. Jeśli jednym z nich będzie skręcenie z przekazem na lewo, będzie to oznaczało, że górę w partii biorą zwolennicy Berniego Sandersa, senatora z Vermont, który w ubiegłym roku do ostatniej chwili walczył o nominację swojej partii do startu w wyborach prezydenckich. Na razie jednak wielu czołowym demokratom nie przechodzą przez gardła hasła takie jak „darmowa edukacja” (w USA studia są płatne) oraz „powszechna opieka zdrowotna” (co uważane tam jest za komunistyczny wymysł), nie tylko ze względów ideologicznych, ale również przez wzgląd na potencjalne koszty wprowadzenia takich rozwiązań.
Demokraci mogą jednak nie mieć innego wyjścia, bo – jak zauważył kongresmen z Connecticut Jim Himes – „próbują wygrać z facetem, który opowiada bajki”. A do walki z kimś takim, dodał, potrzebna jest chwytająca za serce wizja. Doskonale jest tego świadom komentator „Financial Times” Edward Luce, który na łamach gazety oświadczył, że „Clintonowska taktyka małych kroków” jest martwa, a Partia Demokratyczna będzie dryfować w lewo.
„Pytanie nie brzmi już, czy amerykańska populistyczna lewica jest na fali. Pytanie brzmi, kto będzie jej liderem” – czytamy. Na razie obecne kierownictwo partii, wraz z czołową postacią demokratów w Izbie Reprezentantów – Nancy Pelosi – wydaje się być niezagrożone. Niemniej jednak ubiegłotygodniowe porażki wywołały nawoływania do zmiany przywództwa – ostrze krytyki pod adresem szefowej partyjnego klubu skierował m.in. kongresmen Seth Moulton z Massachusetts.
W nadchodzących miesiącach konflikt między lewicą a centrystami, który „The Guardian” nazwał wojną domową, przybierze tylko na sile. Stawka bowiem jest wysoka – w przyszłym roku odbywają się wybory do Kongresu, które mogą przeorać stosunek sił na Kapitolu. Na początku listopada Amerykanie wybiorą wszystkich 435 członków Izby Reprezentantów oraz 33 senatorów. Jeśli Trump nie odniesie do tej pory znaczących sukcesów (a znów są np. kłopoty z ustawą zmieniającą system ubezpieczeń zdrowotnych), demokraci mają realne szanse na powrót w wielkim stylu. Pytanie tylko, jakim przekazem uwiodą wyborców.
Jeśli skręcą mocno w lewo, będzie to oznaczało dla partii symboliczny powrót do korzeni. Ugrupowanie spod znaku osiołka stało się partią zwykłych ludzi po Wielkim Kryzysie lat 1929–1933, kiedy firmowała wrażliwą społecznie politykę Nowego Ładu prezydenta Franklina Roosevelta. Ale już pod wpływem gorszej sytuacji gospodarczej (i politycznej) w latach 70. i 80. USA zaczęły skręcać na prawo. Kulminacją tego procesu była prezydentura Billa Clintona, który obiecał skończyć z „państwem opiekuńczym, jakie znamy”, ograniczając dostęp do zasiłków, a także zderegulował system bankowy, znosząc ustawę Glassa-Steagalla, co uważa się za jedną z przyczyn globalnego kryzysu finansowego sprzed kilku lat.