Od ponad pół wieku brytyjskie służby specjalne łudzą się, że fundamentalistami muzułmańskimi przyjmowanymi na Wyspy da się sterować.
Dziennik Gazeta Prawna
Na niższych poziomach naszej pracy śledczej dochodzeniu w sprawie Khurama Shazada Butta nadano priorytet – dowodził kilka dni temu komisarz Metropolitan Police Mark Rowley, broniąc policji oraz służb bezpieczeństwa przed zarzutami o zlekceważenie zagrożenia, co miało utorować drogę zamachowcom z Londynu. – Nie było żadnych przesłanek sugerujących, że planowany jest atak i dochodzeniu nadano priorytet zgodny z tym stanem rzeczy.
Dochodzenie więc umorzono, choć brytyjskie służby regularnie dostawały sygnały o radykalnych poglądach Butta i jego powiązaniach ze środowiskiem radykałów na Wyspach. Informowali przede wszystkim współwyznawcy przyszłego zamachowca. W 2013 r., gdy w Londynie dwóch napastników zakatowało tasakami żołnierza, Butt starł się z szefem organizacji prowadzących kampanię przeciw ekstremistom – nazwał Mohammeda Shafiqa z Ramadhan Foundation zdrajcą. Szarpaniną skończył się udział Butta w ubiegłorocznym spotkaniu z dr. Usamą Hasanem, kierownikiem Quilliam Foundation, innej organizacji walczącej z muzułmańskim ekstremizmem na Wyspach. Wyrzucono go także z czterech meczetów.
Mało tego. W 2015 r. na infolinię antyterrorystyczną zadzwonił mężczyzna chcący podzielić się obawami na temat Butta. W tym samym czasie na komisariacie policji we wschodnim Londynie pojawiła się jedna z sąsiadek 27-letniego w chwili śmierci zamachowca. Złożyła zawiadomienie o tym, że próbuje indoktrynować jej dzieci. Zresztą radykał nie krył się ze swoimi sympatiami – ekipa kanału telewizyjnego Channel 4 zdybała go w jednym z londyńskich parków z flagą Państwa Islamskiego (ISIS).
Policjanci doskonale zdawali sobie też sprawę, że Khuram Butt był od lat związany ze zdelegalizowaną organizacją dżihadystów al-Muhajiroun (Emigranci), kierowaną przez Anjema Choudary’ego, znanego z ekstremistycznych poglądów i poparcia dla Państwa Islamskiego duchownego. Butt uchodził za jednego z najbliższych współpracowników kleryka (obciążanego odpowiedzialnością za rekrutację setek bojowników m.in. dla ISIS), pod którego okiem wychował się też lider grupy zamachowców, którzy zaatakowali w Londynie w 2007 r. Po fakcie policjanci przyznawali, że Butt był uznawany za „członka organizacji wagi ciężkiej” w al-Muhajiroun.
Można by zapytać, jakim cudem Butt pozostawał na wolności albo nie był obserwowany. Cóż, można przytoczyć garść oficjalnych albo półoficjalnych powodów: nie było bezpośrednich dowodów na jakikolwiek planowany zamach, nie ma środków i personelu na monitoring, dyskretna wiedza o powiązaniach i ruchach młodego radykała mogła pomóc w przyszłości w storpedowaniu jakiegoś poważniejszego zagrożenia. Wystarczy spojrzeć na to, jak Brytyjczycy postępowali z mentorem Butta – Anjemem Choudary’im. O tym, że ten kaznodzieja rekrutuje na Wyspach bojowników do walki poza granicami Królestwa, wiadomo od 1999 r., kiedy jego działalność opisał „The Sunday Telegraph”. I co? Choudary dopiero w zeszłym roku stanął przed sądem: dostał wyrok pięciu i pół roku więzienia za agitację na rzecz Państwa Islamskiego. Być może, gdyby nie afiszował się ze swoim poparciem dla ISIS, pozostałby na wolności.
Gorzkie owoce męskich przygód
„Polityka Brytanii przyczyniła się do wzrostu zagrożenia terrorystycznego o wiele bardziej niż nasze katastrofalne interwencje militarne na Bliskim Wschodzie – pisze Mark Curtis, ekspert jednego z najszacowniejszych brytyjskich think-tanków – Chatham House, w książce o powiązaniach brytyjskich służb wywiadowczych ze środowiskami radykałów muzułmańskich. – Laburzystowskie i konserwatywne rządy, w imię realizacji narodowych interesów, przez dekady współdziałały z organizacjami terrorystycznymi. Knuły z nimi spiski, pracowały z nimi, a czasami szkoliły i finansowały je, by osiągnąć konkretne cele polityki zagranicznej”.
Oskarżenia ciężkiego kalibru, zwłaszcza że według Curtisa była to desperacka próba bronienia dawnego mocarstwowego statusu Zjednoczonego Królestwa. „Zabiegano w ten sposób o utrzymanie wpływów w kluczowych regionach świata, nie mogąc już jednostronnie narzucać swojej woli i z braku lokalnych sojuszników” – pisze. – Z niektórymi z tych radykalnych sił Brytania była w permanentnym strategicznym sojuszu (...), z innymi – w tymczasowym małżeństwie z rozsądku, w krótkiej perspektywie”. Ba, Curtis idzie tak daleko, że wspomina o plotce, jakoby agenci Londynu przez jakiś czas dyskretnie wspierali Osamę bin Ladena – jeszcze na długo przed zamachami, jakie Al-Kaida zorganizowała przeciw zachodnim celom.
Ale tradycja zawierania aliansów na lata i krótkoterminowych małżeństw zaczęła się znacznie wcześniej, niemal z chwilą, gdy zamilkły ostatnie salwy II wojny światowej. Europa zaczynała się powoli lizać z ran, ale z perspektywy Londynu świat nadal płonął: Indie zrywały z Imperium, zaczęła wrzeć Palestyna, wkrótce nacjonaliści i socjaliści mieli wstrząsnąć Egiptem, w Korei wybuchła wojna, w Kenii rebelia Mau Mau, w Iranie ruch nacjonalistyczny postanowił zmarginalizować probrytyjskiego szacha i znacjonalizować zasoby ropy, którą Brytyjczycy traktowali jak własność. W tych miejscach i regionach, gdzie żyli muzułmanie, lokalne środowiska religijnych ortodoksów były cennym – choć nie zawsze pierwszoplanowym sojusznikiem. Weźmy choćby Iran, gdzie w celu obalenia antybrytyjsko i antykolonialnie nastawionego premiera Mohamada Mosadeka Brytyjczycy i Amerykanie weszli w układ z ajatollahem Kaszanim: duchownym, przy którym Chomeini mógłby się wydawać centrystą.
„Pierwsi radykałowie zaczęli napływać do Europy w latach 50.” – twierdzi Robert S. Leiken, ekspert amerykańskiego instytutu Brookings i uniwersytetu Harvarda, specjalizujący się w muzułmańskim ekstremizmie. „To byli z reguły aktywiści, którzy przybywali na kontynent, by schronić się w azylach tworzonych przez egipskie Bractwo Muzułmańskie” – dorzuca na kartach swojej książki „Europe’s Angry Muslims”.
Rzeczywiście, jeszcze u progu lat 40. Bractwo Muzułmańskie było największym zagrożeniem, jakie brytyjska armia miała za plecami, walcząc z Afrika Korps. Sytuacja zmieniła się, gdy do władzy w Egipcie doszedł Gamal Abdel Naser – nie dość, że nacjonalista, to jeszcze socjalista, z dobrymi kontaktami w Moskwie. Osłabianie władzy Nasera połączyło niedawnych wrogów i od lat 50. Bracia zaczęli ściągać na Wyspy, uciekając przed represjami rządu w Kairze. Migracja przybrała na sile po 1954 r., kiedy Bracia zorganizowali nieudany zamach na życie Nasera.
Z czasem Zjednoczone Królestwo stało się azylem dla wszystkich potencjalnych opozycjonistów z całego świata, nie tylko krajów arabskich czy muzułmańskich. Jeżeli szukaliście jakiejś organizacji opozycyjnej w stosunku do panującego w danym kraju reżimu, jej główną siedzibę albo przynajmniej oddział, można było znaleźć w Londynie. Stąd koordynowano działania opozycji – od wydawania gazet po przygotowywanie zamachów stanu – od Mauretanii, przez Libię, Egipt, Irak, Syrię, Iran, Pakistan po muzułmańskie kraje Azji Południowo-Wschodniej. Sojusze napędzała zimna wojna, w której środowiska i organizacje religijne wydawały się poręcznym narzędziem wywoływania i prowadzenia pełzających, zastępczych konfliktów.
Finalnym aktem była wojna w Afganistanie, którą zaczęła interwencja Armii Czerwonej w 1979 r. „Afganistan, pomyślałem. K...a! Tuż przed świętami Rosjanie zaatakowali na całego, doprowadzając do jednego z największych kryzysów w historii zimnej wojny. W ciągu kolejnych sześciu miesięcy wiedzieliśmy już, że próbowali wzmocnić kontrolę nad krajem, żeby pokonać opór mudżahedinów, i że wywiązała się otwarta walka, w której wszystkie chwyty były dozwolone” – napisał we wspomnieniach zatytułowanych „Dżihad!” Tom Carew, były żołnierz jednostek SAS, który pod Hindukusz trafił jako najemnik mający szkolić lokalnych bojowników.
Afganistan wydawał się męską przygodą, a lokalni radykałowie – ciekawymi aliantami. „Hekmatiar okazał się niezwykle wysokim i przystojnym mężczyzną w średnim wieku, ubranym w tradycyjny afgański strój, bardzo dobrze wykształconym i doskonale mówiącym po angielsku (jak się później dowiedziałem, był profesorem inżynierii na Uniwersytecie w Kabulu)” – opisywał Carew Gulbuddina Hekmatiara, później jednego z najwierniejszych sojuszników reżimu talibów, znanego choćby z tego, że podczas studiów próbował oblewać kwasem studentki, które pojawiły się na zajęciach bez burki. Tytułowy „dżihad” miał dla Carewa – i jak się można domyślać, dla innych przedstawicieli światka służb wywiadowczych i bezpieczeństwa tę samą wagę gatunkową, jaką ma dobre hasło dla kampanii marketingowej.
Ajatollah z Tottenham
Tyle że wojna w Afganistanie dobiegła końca, a międzynarodówka mudżahedinów
– z mozołem zbierana przez wspieranych przez USA i Wielką Brytanię emisariuszy ze świata arabskiego, w tym Osamę bin Ladena – rozpierzchła się po świecie. Zamiana międzynarodowej „wojny zastępczej” na „zwykłą” wojnę domową afgańskich frakcji nie oznaczała jednak wygaśnięcia hasła kampanii: odtąd weterani wojny pod Hindukuszem mieli „zanieść płomień dżihadu” do swoich ojczyzn.
Ten proces – w odniesieniu do krajów Maghrebu – udokumentowała w książce „Brothers in Arms. The Story of Al-Qa’ida and The Arab Jihadists” Camille Tawil, dziennikarka śledcza wydawanego w Londynie arabskojęzycznego dziennika „Al-Hayat”. Tawil opisuje w niej, kiedy i jak napływali do tych państw „Afgańczycy”, jak formowali swoje struktury, próbowali wszczynać rebelie przeciw rodzimym rządom, a wreszcie – jak te ruchy rozpadały się na frakcje i były pacyfikowane przez lokalne służby bezpieczeństwa. Ale czytając „Brothers in Arms...” trudno oprzeć się wrażeniu, że relacje i materiały do książki Tawil zebrała nie ruszając się z Londynu. W ciągu dekady od końca wojny w Afganistanie to właśnie tam wylądowało wielu niedobitków i rozłamowców z frakcji dżihadystowskich. Do 11 września nikt na Wyspach nie kwestionował zasadności przyjmowania – wcale nieprzybywających incognito – radykałów.
„Na początku lat 90. Londyn gościł i subsydiował radykalnych duchownych, budujących swoje kondominia w meczetach, centrach kultury, księgarniach, stowarzyszeniach oraz wygłaszających opinie na łamach magazynów i gazet” – opisuje tamte czasy Leiken. Radykałowie mówili między sobą o „przymierzu bezpieczeństwa”: służby pozwalały tym środowiskom swobodnie działać, propagować dżihad, antysemityzm czy homofobię – w zamian za spokój na Wyspach. Z jakim rezultatem? No cóż, weźmy zbitkę Londonistan. Ukuły ją francuskie służby bezpieczeństwa po zamachach we Francji w połowie tej dekady. Dyrygenci i organizatorzy tych zamachów siedzieli w Londynie.
W tym czasie Londonistanem zaczął trząść ajatollah z Tottenham, radykalny kaznodzieja Omar Bakri – założyciel brytyjskiej odnogi panmuzułmańskiego ruchu Hizb ut-Tahrir oraz organizacji al-Muhajiroun. Bakri urodził się w Aleppo, za młodu podejmował studia religijne w Damaszku, Kairze i Mekce, w końcu – w 1986 r. – osiadł na Wyspach. Po czterech latach doczekał się statusu azylanta odebranego mu, gdy zagroził śmiercią ówczesnemu premierowi Johnowi Majorowi. Wyrzucony z Wysp próbował się dostać do Pakistanu, a gdy odmówiono mu prawa wjazdu, wrócił na Wyspy i po roku ponownie przyznano mu azyl polityczny. Przez kolejne lata otwarcie wzywał do niepodporządkowywania się prawu, odrzucania wysiłków integracyjnych, bojkotowania wyborów.
Pół miliona funtów od podatnika
Wówczas brytyjskie służby bezpieczeństwa wzruszały ramionami na te tyrady. Jednak padały one na podatny grunt. „Nie chodzi o starszą generację imigrantów. Oni nasłuchali się islamistycznej retoryki w krajach, z których przyjechali, i byli na nią uodpornieni: wiedzieli, że z tej gadaniny nic nie wynika – uważa Leiken. – Za to młodsze pokolenie, urodzone na Wyspach, niezakorzenione w państwach pochodzenia rodziców i zmarginalizowane w brytyjskim społeczeństwie, chłonęło takie kazania jak gąbka”. Ajatollah z Tottenham mógłby z powodzeniem uchodzić za ojca chrzestnego dzisiejszego Londonistanu: jego bezpośrednim uczniem jest Anjem Choudary i zamachowcy, którzy przeprowadzili ataki 7 lipca 2005 r.
Miesiąc po najkrwawszym akcie terroryzmu na terytorium Wielkiej Brytanii, w którym zginęły 52 osoby, Bakri uciekł z Wysp do Libanu. Przez kilka kolejnych lat wymykał się sprawiedliwości, w końcu jednak został aresztowany i skazany przez tamtejszy sąd na sześć lat więzienia.
Sztuka ugłaskiwania muzułmańskich ekstremistów nie sprowadzała się wyłącznie do tolerowania ich wybryków. W Londynie swobodnie działał Abu Qatada – duchowny, który został okrzyknięty „duchowym ambasadorem Al-Kaidy w Europie” i jego najzdolniejszy uczeń Abu Hamza al-Masri, który przez wiele lat rozdawał karty w najbardziej wpływowym londyńskim meczecie w Finsbury Park.
„Większość, jeżeli nie wszyscy z najradykalniejszych londyńskich duchownych, była informatorami tamtejszych służb bezpieczeństwa” – twierdzi Robert S. Leiken. W brytyjskim sądzie imigracyjnym dostępne są zapisy serii rozmów, jakie agenci MI5 prowadzili z Abu Qatadą. Kaznodzieja miał sam się do nich zgłosić, twierdząc, że posiada wpływy wśród Algierczyków, którzy osiedli na Wyspach, i że jest gotów użyć tych wpływów, by zapobiegać aktom terroryzmu na terytorium Królestwa. „Nie będę gryzł ręki, która mnie karmi” – miał podsumować swoje wywody. Aluzja została zrozumiana: Abu Qatada otrzymywał od brytyjskiego systemu pomocy społecznej cotygodniową zapomogę w wysokości 400 funtów.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że opłaca się jednak znajomość języków. Abu Qatada niezbyt dobrze znał angielski, jego protegowany – Abu Hamza znany z tego, że dzięki doskonałej angielszczyźnie szybko utorował sobie drogę do zarządzania meczetem Finsbury – wyciskał z opieki społecznej zasiłek zarówno na siebie, jak i na żony (jedna z nich co tydzień dostawała z urzędu czek na tysiąc funtów), dodatkowo na koszt podatnika odnowiono mu mieszkanie. Ile tego mogło się uzbierać, dokładnie nie wiadomo. Według rozmaitych szacunków Omar Bakri w sumie uzyskał z brytyjskiego systemu do pół miliona funtów. Można zakładać, że inni nie byli gorsi.
Przyklejeni do YouTube'a
Problem nie polega na tym, by zrzucać winę na brytyjskie służby bezpieczeństwa lub fantomowy ból po utraconym Imperium. W swoim czasie być może taktyka chronienia wszelkiej maści radykałów mogła być uważana za rozsądną i efektywną. Jednak dzisiejsze realia odbiegają od zimnowojennych. To, co kiedyś było gwarancją, że bełkot nawiedzonego mułły nie odbije się szerszym echem – czyli zamknięcie społeczności w getcie etnicznej dzielnicy czy wręcz kilku ulic – to za sprawą internetu przeszłość. Khuram Shazad Butt miał się zradykalizować za sprawą kazań filmowanych i umieszczanych w portalu YouTube. Radykałowie nie są już dziś skazani na zasiłki czy wizy pobytowe państw goszczących, wypracowali sobie inne kanały finansowania.
A przede wszystkim doczekali się powstania ekosystemu, w którym narybek sam pcha się w ręce – głównie z powodu wykorzenienia, jakie odczuwają muzułmanie, zwłaszcza ci na Wyspach. Niepokojące były już badania przeprowadzone przeszło dekadę temu przez Pew Research Center. Pytano w nich muzułmanów mieszkających w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Hiszpanii i we Francji o tożsamość – czy w pierwszej kolejności czują się obywatelami kraju, w którym mieszkają (i którego obywatelstwo najczęściej już posiadają), czy też muzułmanami. Na Wyspach zaledwie 7 proc. ankietowanych czuło się w pierwszej kolejności Brytyjczykami, a aż 81 proc. muzułmanami.
Na to nakładają się kolejne przejawy izolacji, odnotowane m.in. przez Leikena. Ekspert wskazuje, że starsze pokolenie imigrantów bardzo często transferowało pieniądze do swoich ojczyzn, inwestując je w budowę dużych domów rodzinnych. W Pakistanie są całe wioski will widm, w których nikt nie mieszka, choć głowa rodziny marzyła o przeprowadzce na starość. Gdy imigranci pierwszej generacji umierają, po śmierci ich zwłoki są przewożone i grzebane w rodzinnych wioskach. Dla drugiej generacji nie znaczy to wiele, poza tworzeniem jakiejś mglistej wizji „krainy przodków”. Urodzeni w Europie potomkowie imigrantów najczęściej próbują zakorzenić się już w miejscu zamieszkania – co jednak udaje się nielicznym. Bieda, odseparowanie od reszty społeczeństwa i głód motywacji do życia pchają ich w ramiona internetowych kaznodziei. A takiego procesu żadne służby nie będą w stanie monitorować ani tym bardziej powstrzymać. Kto znajdzie sposób, żeby oderwać dwudziestoletnich muzułmanów od ekstremistycznych kanałów na YouTubie czy profilów na Facebooku, zasłuży na pokojowego Nobla.