Donald Tusk był biernym szefem Rady Europejskiej, a kształt wspólnotowej polityki wschodniej – w tym nałożenie sankcji na Rosję – to zasługa Berlina. Gdyby na miejscu Tuska był na przykład włoski socjalista, sankcji w ogóle nie udałoby się utrzymać. Dwa powyższe stanowiska wyglądają na sprzeczne. Ku pierwszemu przychyla się Prawo i Sprawiedliwość, forsujące z uporem godnym lepszej sprawy własnego kontrkandydata. Drugie słyszymy z ust obrońców byłego premiera. Paradoksalnie, da się je pogodzić.
Zacznijmy od tego, że ocena polityki przewodniczącego Tuska – także w kontekście wschodnim – jest i musi być uznaniowa. Trudno ją zmierzyć liczbą rozporządzeń czy ustaw lub ocenić na podstawie ich treści, bo szef Rady Europejskiej to nie premier RP. Gdy były lider Platformy Obywatelskiej zaczynał urzędowanie, jego współpracownicy i przychylne mu media szermowały wręcz tytułem „prezydenta Europy”, lansując tezę, że oto Polak obejmuje najważniejszy urząd w Unii Europejskiej.
Teraz dość podobną retoryką posługują się ówcześni krytycy takiej postawy z PiS – a przynajmniej wynika to wprost z ich zarzutów o bierność i o to, że Tusk „nic dla Polski nie załatwił”. Tymczasem poza kierowaniem pracami zbierającej się co do zasady dwa razy na rok Rady Europejskiej, Traktat o UE przypisuje jej przewodniczącemu jedno kluczowe, ale ukryte za wspólnotową nowomową uprawnienie. „Przewodniczący (...) wspomaga osiąganie spójności i konsensusu w Radzie Europejskiej”.
Mówiąc po ludzku, zadaniem Tuska – także w kwestiach ukraińsko-rosyjskich – było pieczołowite zbliżanie stanowisk 28 europejskich premierów, prezydentów i kanclerzy oraz szefa Komisji Europejskiej. Przekonywanie, ale i podrzucanie własnych pomysłów kompromisu. Innymi słowy, Tusk nie mógłby Polsce „załatwić” dwóch miliardów na metro w Warszawie, ale za to mógł w odpowiednim momencie podszepnąć kompromisowe rozwiązanie w jakiejś bardziej globalnej kwestii, które wpisywałoby się w ogólne ramy polskiego interesu narodowego.
Czy tak się właśnie działo? Wbrew propagandzie obu stron wojny polsko-polskiej rosyjskie zagrożenie postrzegają one podobnie, przynajmniej obecnie (pomińmy dyskusje sprzed aneksji Krymu). Owszem, gdyby nie Angela Merkel, żadnych sankcji na Rosję za uporczywe łamanie prawa międzynarodowego już dawno by nie było. Ale Tusk, przekonując do nich, łagodząc kanty, wykuwając kompromisy, był jednym z najistotniejszych trybików, które sprawiły, że o sankcjach możemy wciąż mówić w czasie teraźniejszym. Można narzekać, że nie są one tak szerokie, jak byśmy tego chcieli. Ale można też zauważyć, że w ostatecznym rozrachunku ani razu nie zablokowali ich nawet najwięksi przyjaciele Rosji, od premiera Węgier Viktora Orbána przez szefa greckiego rządu Aleksisa Tsiprasa po prezydenta Cypru Nikosa Anastasiadisa.
Nie rozstrzygniemy, ile w tym zasługi Tuska, a ile innych czynników. Trudno liczyć zasługi, gdy mamy do czynienia wyłącznie z działaniami kuluarowymi i półformalnymi; „wspomaganiem osiągania spójności”. Pewne jest za to, że podczas swojego dwuipółrocznego urzędowania Tusk zasłużył sobie na to, by usłyszeć z ust Siergieja Ławrowa oskarżenie o „otwarcie rusofobiczne stanowisko”. Dla kogo jak dla kogo, ale dla przedstawicieli PiS takie słowa rosyjskiego ministra dyplomacji powinny brzmieć jak komplement i potwierdzenie, że w kwestii polityki wobec Kremla Tusk w wersji brukselskiej stoi po jasnej stronie mocy.