Syna urodziłam po ucieczce w szpitalu w Inguszetii. Gdy wracałam do Groznego, miał trzy miesiące. Całą drogę płakałam, zupełnie nie poznałam miasta. Wszystkie domy były z dziurami po odłamkach, a za każdą dziurą było życie człowieka.
Zagaduję ochroniarza: – Do pani Zuli?
– Na pierwsze piętro i po lewej.
Wchodzi roześmiana. Blond włosy, mocny, choć elegancki makijaż, kobiece, nowoczesne ubranie. Widzimy się drugi raz w życiu, ale mam wrażenie, że ma ochotę pochylić się i pocałować mnie w policzek jak dobrą koleżankę.
Każdy, kto zajmuje się w Polsce tematem uchodźców, zna „panią Zulę” lub przynajmniej o niej słyszał. Jej nazwisko to żadna tajemnica, ale prosi, by nie podawać go w tekście, podobnie jak imion jej synów i nazwy szkoły, gdzie pracuje.
– Kim jestem? Uchodźcą. Tak, mam to po tylu latach w krwi. Jestem Czeczenką, oczywiście. Ale Polką też. Mam przecież obywatelstwo. Już od pięciu lat. Jaka byłam dumna, jakie to szczęście było, gdy przyszła informacja, że je dostanę. Z Kancelarii Prezydenta dzwonili, pogratulowali, że jest pozytywna decyzja, i pytali, czy chciałabym uroczyście je odebrać. Sam prezydent – wtedy Bronisław Komorowski – by je wręczył. Ale ja się wstydziłam, nie chciałam z pompą, tylko tak zwyczajnie, od urzędnika. Więc poszłam i odebrałam, taki piękny dokument w czerwonej oprawie. Syn od razu wrzucił zdjęcie na Facebooka – wspomina ze śmiechem.
Gdy pierwszy raz słuchałam jej historii w grupie kilku osób, odwracaliśmy głowy, by nie okazywać wzruszenia. I nie dlatego, że jej historia była nadzwyczaj dramatyczna, z przerażającymi szczegółami, z beznadzieją w zakończeniu. Wręcz przeciwnie. Zula miała wyjątkowe szczęście. Straciła dom, ojczyznę, brata, rodziła dzieci w trakcie wojny, musiała porzucić karierę lekarza, rodziców i drugiego brata, widziała zabijanych sąsiadów, przyjaciół, członków rodziny, przeżyła kilka lat ciągłych upokorzeń. Ale i tak miała wyjątkowe szczęście.
– Opowiem, jak to było. Opowiem, bo ludzie powinni wiedzieć, od czego my tam uciekaliśmy. Że to nie tak, że chcieliśmy porzucać domy, ojczyznę, rodziny. Nigdy bym przecież nie powiedziała, że kiedyś będę w Polsce mieszkać i że tak naprawdę tyle tu dobrego dostanę.
– Nigdy nie spotkały tu pani żadne nieprzyjemności? Naprawdę?
– Nie, nigdy.
Ale i tak prosi, by pisać o niej bez nazwiska.
Wojna
– Miałam 26 lat. Dopiero co skończyłam studia medyczne, pracowałam na stażu z chirurgii dziecięcej i byłam w ciąży – przed Zulą zaczynało się życie. Ale wszystkie plany zmieniły się 22 grudnia 1994 r., gdy wojsko rosyjskie zaczęło ostrzał artyleryjski, a po kilku dniach regularny szturm na Grozny. – Jaka ja byłam przerażona, gdy zaczęły się bombardowania, gdy czołgi wjechały do miasta, gdy pojawili się żołnierze. Nam się na początku wydawało, że jeszcze jakoś się dogadamy, w końcu przecież wszyscy byliśmy z jednego państwa. Mnie, jako że byłam już w zaawansowanej ciąży, wysłano do Inguszetii do szpitala, a moja rodzina uciekła do Dagestanu. W marcu urodziłam synka.
Najgorsze walki o Grozny skończyły się w lutym. Najgorsze to znaczy takie, o których dziś historycy mówią, że szturm ten nie miał sobie równych od czasu operacji berlińskiej z 1945 r. Żołnierzy po obu stronach konfliktu zginęło blisko trzy tysiące. Ilu cywili? Oficjalnie wciąż nie wiadomo. Miasto było całkowicie zniszczone.
– Wróciłam do Groznego, gdy mój synek miał już trzy miesiące. Całą drogę płakałam, zupełnie nie poznałam miasta. Wszystkie domy były z dziurami po odłamkach, a za każdą dziurą życie człowieka. Weszłam do swojego mieszkania. Nie było szyb w oknach, meble, książki, moje ukochane pianino poniszczone, w ścianach odłamki rakiet. Jedna wielka ruina. A my w takim pięknym miejscu mieszkaliśmy – w centrum miasta, tuż przy placu im. Lenina, obok kina Jubileuszowego. Mój brat został w tym mieszkaniu, był pacyfistą, nie wierzył, że ta wojna będzie taka, nie wierzył, że bratni żołnierze będą zabijać. Ja tego nie widziałam, tylko mi ludzie opowiadali, że to było 6 stycznia, kolejnego dnia szturmu. Z sąsiadami zobaczyli na podwórzu rosyjskich żołnierzy w opancerzonym samochodzie. Zeszli do nich zagadać, o papierosy poprosić. Ostrzelano ich, części mężczyzn udało się ukryć. Mój brat zginął. Nie było pogrzebu. Tylko takie metalowe kraty z okien na niego zrzucono, żeby ciała psy nie rozszarpały. Pochowaliśmy to, co z niego zostało, dopiero na wiosnę.
Po najgorszych bombardowaniach Groznego z przełomu 1994 i 1995 r. ludność cywilna zaczęła powoli wracać do miasta. Szczególnie że w reszcie republiki trwały walki partyzanckie i nie było tam wcale bezpieczniej. Choć masowe naloty rosyjskie już się nie powtórzyły, wojna trwała. Mimo to niewielu uciekło.
Czeczeni pojawili się w Polsce w 1994 r., ale pierwszego roku wojny wnioski o azyl złożyły zaledwie dwie osoby. – Tak zazwyczaj bywa na początku konfliktów. Ludzie liczą na to, że to potrwa kilka tygodni, może miesięcy, nie chcą opuszczać domów, dobytku, a jak już uciekają, to gdzieś w pobliże, by móc szybko wrócić – tłumaczy Kamil Kamiński z Fundacji Przestrzeń Wspólna, pracującej z uchodźcami.
Szybko jednak okazało się, że w warunkach wojny trudno mówić o jakiejś normalności. – Tydzień, dwa względnego spokoju, a potem znowu atak. Podczas jednego z nich ukryliśmy się w piwnicy, Czeczeni i Rosjanie razem, była z nami pani Wala, która całe życie mieszkała w Groznym. Jeden z pocisków trafił w klinikę dentystyczną na parterze przy naszym budynku i od razu kilka osób zginęło. Kolejny w plac zabaw dla dzieci. W pewnym momencie przybiegł mój mąż i wołał, by wyjść, bo jest z nim mój wujek, ranny. Dostał odłamkiem. Taka byłam wystraszona, trzęsąca się, z dzieckiem przy piersi, że gdy zobaczyłam krew lejącą się przez dziurę w dżinsach, to choć jestem chirurgiem, zasłabłam. Tamowaliśmy ją jakimiś chusteczkami, czymkolwiek, byle się nie wykrwawił. Potem przewieziono go do szpitala, ale odłamka nie udało się usnąć. Został mu do końca życia.
Wojnę czeczeńską zakończył rozejm w sierpniu 1996 r. Na jego mocy Republika Czeczenii pozostawała wciąż częścią Federacji Rosyjskiej, ale w praktyce funkcjonowała jako niezależne terytorium. Tak niezależne, że wojska rosyjskie miały w niej stacjonować, a kwestia powrotu do rozmów o niezależnej republice odłożona została na pięć lat.
– Znowu wróciła w nas nadzieja. Odbyły się wybory, Maschadow został wybrany prezydentem. Remontowaliśmy się, urodził mi się drugi syn, a starszy nawet zaczął chodzić do szkoły. I wtedy nagle w Rosji zaczęły się te zamachy bombowe na budynki mieszkalne. Zamachy, o które obwiniono Czeczenów. Pamiętam do dziś: 23 września 1999 r. robiłam coś w kuchni, gdy nagle przybiegła moja mama, o wiele za wcześnie, z pracy i kazała się szybko pakować. Usłyszeliśmy taki charakterystyczny dźwięk, świst, który już doskonale znaliśmy. Samoloty, wystrzał, a potem spadające bomby. Tym razem było inaczej niż za pierwszym razem, bo do miasta nie weszli żołnierze, tylko zaczęło się jego ostrzeliwanie.
Drugą wojnę czeczeńską znów rozpoczął atak na Grozny. 6 grudnia 1999 r. wezwano mieszkańców miasta do jego opuszczenia, zapowiadając, że osoby pozostające w mieście będą uważane za terrorystów oraz bandytów i zostaną zniszczone przez artylerię i lotnictwo. Szturm zaczął się 12 grudnia.
– I znowu trzeba było się szybko pakować, zabierać, co tylko było cenne, i uciekać. Ja pochodziłam z dość zamożnej rodziny, mama była dyrektorką w szkole, rodzina męża także miała trochę majątku, kilka mieszkań. Ja jak każda dziewczyna w Czeczenii miałam sporo złotej biżuterii, zbieranej przez całe życie, z różnych okazji. I wtedy wszystko to, co mieliśmy, trzeba było wyprzedawać za grosze, bylebyśmy mogli wyjechać, wynająć samochód i potem się utrzymać. Całym konwojem cywilnych uchodźców wyjeżdżaliśmy z miasta. Rosjanie wiedzieli, że to cywile, było widać, że ludność ucieka z Groznego. I mimo to ostrzelali konwój z samolotów. Znowu znaleźliśmy się w Inguszetii. Wtedy było tam już takie miasteczko dla uciekinierów, drewniane domki, a w każdym pokoju cała rodzina. Kolejne grupy uchodźców musiały jednak mieszkać już w namiotach postawionych przez UNHCR. Zima, więc warunki były straszne. Pamiętam, jak nas ratowały paczki z pomocą od Polskiej Akcji Humanitarnej. Kto by wtedy pomyślał, że trafię właśnie do Polski.
Voucher
Druga wojna czeczeńska przemieniła się w walkę partyzancką i przestano się łudzić, że konflikt szybko się zakończy. – Ale też, w przeciwieństwie do walk z lat 1994 i 1995, nie budziła już takiego zainteresowania i oburzenia świata. Szczególnie po 11 września, gdy islamski terroryzm stał się światowym wrogiem nr 1, a Rosja zaczęła w przypadku Czeczenii rozgrywać muzułmańską kartę. Oficjalnie pokazując walki jako zwalczanie terroryzmu, choć w Czeczenii islam naprawdę nie leżał u podstaw konfliktu – tłumaczy Kamiński i dodaje, że to nie oznacza, że nie zaczęły się tam także rozwijać ortodoksyjne, wręcz skrajne ruchy sięgające po drastyczne, terrorystyczne metody. Atak na teatr moskiewski na Dubrowce w 2002 r. i zabitych blisko 130 zakładników. Potem szok dla całego świata, czyli atak w 2004 r. na szkołę w Biesłanie, w wyniku którego zginęło ponad 300 osób, w tym 156 dzieci. I tak oto w oczach świata Czeczeni z wojowników o wolność przerodzili się w niebezpiecznych terrorystów.
– Wcześniej nikt nie myślał o tym, żeby uciekać tak na dobre. Ale kiedy wojna wybuchła po raz drugi, było już wiadomo, że w Czeczenii nie ma dla nas przyszłości. Że z małymi dziećmi nie możemy tam zostać. Zdecydowaliśmy się z mężem wyjechać. Dlaczego nie całą rodziną? Ani moja mama, ani moi teściowie nie chcieli wyjeżdżać. Za bardzo się bali takich wielkich zmian. A my musieliśmy. Gdzie wyjeżdżać? Na Zachód. W Rosji nie było dla nas miejsca. Byliśmy przecież Czeczenami, wrogami.
Przed wybuchem drugiej wojny czeczeńskiej do Polski trafiło raptem 181 Czeczenów, wnioskując o status uchodźcy. W roku 2000 o ochronę poprosiło już 761 osób. – To nie były tłumy, ale mimo wszystko było to spore wyzwanie dla urzędników, bo po raz pierwszy pojawił się u naszych granic problem uchodźców. A nie funkcjonowała jeszcze wtedy ustawa o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium RP, a wszelkie decyzje zapadały w oparciu o znacznie bardziej ogólną ustawę o cudzoziemcach oraz prawo międzynarodowe, a dokładniej konwencję genewską, która regulowała, kto ma prawo do starania się o status uchodźcy – wspomina Kamiński.
To, co było nowe dla polskich pograniczników i urzędników, było równie nieznane dla uciekinierów.
– Skąd ja miałam wiedzieć, jak do tej Polski się dostać? Cała podróż przez Rosję była straszna. Ja sama, z malutkimi dziećmi, bo mąż pojechał wcześniej, by coś dla nas zorganizować. W czasie jazdy pociągami przez Rosję kolejni milicjanci i wojskowi ciągle nas zatrzymywali i przepytywali. W paszporcie widzieli, że Czeczenka, i grozili, że odeślą do Groznego. Najgorsza była obawa o dzieci. Jak ja się cieszę, że chłopcy tego nie pamiętają. Ale przejechanie przez Rosję to jeszcze nic. Polska nie była w Unii i by tu wjechać, trzeba było wykupić taki specjalny voucher w Brześciu. A przynajmniej tak mi się wydawało, tak mówili ludzie. Na tym voucherze można było wjechać jako turysta.
– Nie mówiłam po polsku, tylko po rosyjsku. Jak straż graniczna spytała, po co jadę, to odpowiadałam, że do męża, że turystka. A oni widzieli mój paszport, wiedzieli, że jestem z Czeczenii i że żadna ze mnie turystka. I oczywiście mnie nie wpuścili. Więc kupiłam kolejny voucher i próbowałam jeszcze raz. I znowu mnie cofnięto. Strażnicy pytali, a ja w płacz. Nie wiedziałam, nie potrafiłam im wytłumaczyć, że uchodźca, że pomocy, ochrony potrzebuję, bieżeniec, refugee...
Trzy cofnięcia na granicy oznaczały wtedy zakaz wjazdu, więc Zula po drugiej odmowie bała się spróbować po raz trzeci. Z Brześcia przejechała do obwodu kaliningradzkiego. Dziś o tym nie wspomina, ale w dokumencie nakręconym w 2005 r. przez Agnieszkę Arnold „Zula z Czeczenii” o 10 lat młodsza Zula opowiadała, jak rozpatrywała nawet nielegalny wjazd przez Bug jakimś pontonem. Już była o krok od takiego desperackiego kroku, ale strach o synów ją powstrzymał.
W Warszawie wtedy zaczęto organizować pomoc dla uciekinierów. Adam Borowski, działacz opozycji w PRL, już w 1994 r. współtworzył Komitet Polska-Czeczenia, a od 2000 r. przewodniczył mu. To on jako pierwszy w sposób skoordynowany zaczął działać na rzecz praktycznej pomocy dla uciekinierów we wjeździe do Polski. Dotarł do niego mąż Zuli i za pośrednictwem komitetu udało się poinformować pograniczników o jej sytuacji. Ale także dać znać kobiecie, że nie potrzebuje vouchera i nie ma w żadnym razie przekonywać, że jest turystką, tylko poprosić o azyl.
– Za trzecim razem dopiero mnie wpuszczono. Popłakałam się ze szczęścia. Starszy synek zaskoczony, że po tej kontroli paszport głęboko chowam do torby – w Rosji co chwilę musiałam go wyciągać, bo milicja i wojsko legitymowały. Prosił, by go nie chować, bał się, że potem będziemy długo przepytywani. Powiedziałam mu wtedy: synku, teraz już nikt nie będzie od nas chciał paszportów na ulicach. I od 17 lat nikt nigdy mnie już nie legitymował.
Uchodźca
Według oficjalnych danych od wybuchu drugiej wojny czeczeńskiej o nadanie statusu uchodźcy we wszystkich państwach Unii Europejskiej ubiegało się ponad 300 tys. obywateli Federacji Rosyjskiej, z czego najwięcej na terytorium RP – ponad 87 tys. 90 proc. z nich to Czeczeni. Rekordowy był rok 2013, choć oficjalnie wojna była już od czterech lat zakończona. Polskę o status uchodźcy poprosiło wtedy ponad 12,3 tys. obywateli Federacji Rosyjskiej.
– Jak udało mi się wjechać do Polski, szczęście było wielkie. To był styczeń 2000 r., czyli właśnie minęło 17 lat. Nie myślało się, ani co będzie dalej, ani skąd wziąć pieniądze na przeżycie, ani co z pracą. Ważne było tylko to, że jest bezpiecznie, że w ośrodku mamy swój pokój, dach nad głową, nie ma zagrożenia kolejną bombą, nie trzeba uciekać, ukrywać się. Wie pani, jak był teraz szczyt NATO w Warszawie i samoloty przelatywały nad Pragą, to ja się w łazience chowałam ze strachu, bo ten dźwięk był taki sam, wszystkie wspomnienia wracały.
Pierwsze trzy dni Zula spędziła w ośrodku przejściowym w Dębaku, kolejne półtora roku w innym ośrodku. – To była taka mazowiecka wieś. Zwykli ludzie tam mieszkali, a w pierwszych miesiącach po naszym przybyciu podczas Bożego Ciała wśród flag w kościele powieszono czeczeńską. Oni się za nas modlili, uczyłam się tam polskiego. Atmosfera była zupełnie inna niż teraz.
Po ponad roku oczekiwania odmówiono jej jednak statusu uchodźcy. Uznano, że skoro mogła pojechać do Inguszetii, między wojnami do Moskwy, gdzie przez trzy miesiące odbywała staż do specjalizacji z chirurgii, a teraz legalnie przyjechać do Polski, to znaczy, że nie jest narażona na prześladowania. Odmówiono też jej mężowi. – Urzędnicy odpowiadali nam wtedy na wnioski tak, jak teraz odpowiadają Ukraińcom. Owszem, tam, skąd pochodzicie, jest wojna, ale w reszcie kraju panuje pokój, możecie tam wyjechać. Tyle że w Kijowie uciekający z Krymu nie są obcy, są Ukraińcami, nie są wrogami, a Czeczeni byli wrogami w całej Federacji Rosyjskiej. Odwołaliśmy się od tej decyzji. List poparcia dla nas napisał nawet Jacek Kuroń.
Rzeczywiście, choć oficjalnie przybyło do Polski łącznie 87 tys. Czeczenów i tylu zawnioskowało o przyznanie statusu uchodźcy, nie oznacza to, że wszyscy wnioskujący go otrzymywali. Co roku Urząd do Spraw Cudzoziemców takich zgód na status uchodźcy albo ochronę międzynarodową wydawał po 200–300. Do tej pory to łącznie niecałe 8 tys.
Losy uciekinierów, konkretnych ludzi, cieszyły się wówczas zainteresowaniem ludzi dawnej opozycji i obrońców praw człowieka z czasów PRL. W dokumencie Agnieszki Arnold o tym, jaką odpowiedzialność ponosimy w stosunku do Czeczenów, mówi m.in. Zbigniew Romaszewski, który także pomagał Zuli w zorganizowaniu życia w Polsce. – Z jednej strony Czeczenów nie było u nas za wielu, z drugiej było wciąż wokół ich sytuacji więcej pozytywnego szumu – potwierdza Kamil Kamiński. – Łatwiej było zainteresować sytuacją pojedynczych osób. Później, wiadomo, zaczęło przyjeżdżać coraz więcej ludzi, a nie pojawiły się wzmożone działania integracyjne – tłumaczy. Wprawdzie Czeczeni, będąc niewielkim narodem, mają silnie rozwinięte poczucie wspólnoty i na emigracji każdy nowo przyjeżdżający może bez większego trudu dotrzeć do kogoś z ojczyzny, jednak bez wsparcia z Polski nie było szansy na zaaklimatyzowanie się.
W filmie Agnieszki Arnold z 2005 r. Zula jest równie piękna jak dziś, ale wtedy ma ciemne włosy. Dwoje synów, jeden prawie nastolatek, drugi młodszy. Chodzi po pustym mieszkaniu, które właśnie dostała od władz miasta, i planuje, jak je umebluje. Opowiada o lampie, jaka by jej się marzyła. To w końcu pierwsze mieszkanie, jakie może sama po swojemu urządzić. Wcześniej robiła to jej mama lub teściowa.
To mieszkanie na warszawskiej Pradze zawdzięcza właśnie większemu zainteresowaniu Czeczenami z pierwszej fali uchodźczej. Zula nie ukrywa, że nie miałaby na nie szansy, gdyby nie pomoc ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. Podobnie jak nie miałaby szansy wrócić do zawodu lekarza, gdyby nie kolejni zaangażowani Polacy, którzy stanęli na jej drodze.
Obywatelka
Ale tuż po otrzymaniu statusu uchodźcy nie było łatwo. Szukanie jakiejkolwiek pracy, bo o praktyce w zawodzie mogła zapomnieć. – Musiałam nauczyć się polskiego, zdać tutejsze egzaminy lekarskie, potwierdzić kompetencje.
Dzieci w zwykłych szkołach, nieprzygotowanych do pracy z uczniami nie tylko słabo znającymi język, ale jeszcze z ogromnymi zaległościami w nauce, którą przecież co chwilę przerywały walki i ucieczki. Problemy ze znalezieniem mieszkania. Zula nie bardzo chce o tym wszystkim mówić. Woli o Polsce i o tym, co ją tu spotkało, mówić tylko dobrze. – Każdy z Czeczenów, który u nas został, każda jedna historia to dowód na ogromne samozaparcie, zaciśnięcie zębów, chowanie dumy do kieszeni. Przecież to ludzie, którzy po latach przemocy, a potem po miesiącach udowadniania urzędnikom, że naprawdę potrzebują ochrony, lądują sami, bez specjalnego państwowego wsparcia w obcym kraju, wśród obcych ludzi i muszą się sami zorganizować. Nie ma się więc chyba co za bardzo dziwić, że tak niewielu z nich ostatecznie u nas zostało – dodaje Kamiński.
Decyzja Zuli, by właśnie w Polsce czekać na rozstrzygnięcie prośby o przyznanie statusu uchodźcy, była wyjątkowa. Niski odsetek pozytywnie rozpatrzonych wniosków składanych przez Czeczenów to w dużej mierze efekt tego, że cudzoziemcy porzucali starania i wybywali na Zachód. – Państwo tranzytowe. Tak od początku część z osób traktowała Polskę. O tym mówią polskie władze i mają rację. Uchodźcy z Czeczenii nawet nie docierali z granicy do ośrodków recepcyjnych, tylko od razu jechali dalej. Pierwsza fala wybierała Austrię, Norwegię i Danię – mówi Kamiński.
Od 2013 r. zaś, kiedy niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny zagwarantował uchodźcom świadczenia socjalne na takim samym poziomie jak niemieckim obywatelom, zaczęli wybierać tamten kierunek. Część z tych, którzy zostali w Polsce, wróciła do Czeczenii. Część udała się do Czech, bo tam mieli rodziny. Z tych prawie 90 tys. uchodźców, którzy dotarli do Polski, w kraju zostało według różnych szacunków między 5 a 10 tys. osób.
Tak właśnie wyjechał mąż Zuli. – Kiedy zachorowała jego matka, wrócił do Czeczenii. U nas jest obowiązek, by syn zajmował się matką, więc musiał do niej pojechać, nieważne, że zgodnie z przyznanym statusem uchodźcy nie miał prawa tam wracać. Wyjechał i nigdy się już nie widzieliśmy. Zmarł nagle w Czeczenii. Nie, nie na wojnie, nie zabito go. Zmarł tak po prostu, miał atak serca – Zula nie rozwodzi się nad kolejną stratą w życiu. – A ja? Nie, ja nigdy nie myślałam o żadnym wyjeździe. Że na Zachód, bo tam mogłoby być łatwiej mnie i synom? Może i tak, ale mi tu dobrze. Jak czekałam na decyzję, to nie mogłam wyjeżdżać, to by było złamanie prawa. Nie mogłam tak ryzykować, będąc matką. A potem zaczęło się jakoś układać. Trafiłam na dobrych ludzi. Dzieci poszły do świetnej szkoły, jej dyrektorka pomogła mi znowu pracować w zawodzie lekarza. Może gdzie indziej byłoby nam łatwiej, ale tylko finansowo. A tu nas ludzie, dobrzy ludzie zatrzymali. Dopiero gdy dostałam obywatelstwo, wyjechałam. Raz na konferencję do Brukseli i trzy lata temu w odwiedziny do Czeczenii.
15 042 osoby trybem administracyjnym przez wojewodów. Specjalnym trybem przyznawane przez prezydenta RP – 24 494. Tyle osób od 2005 r. dostało w Polsce obywatelstwo. Blisko 40 tys., ale i MSWiA, i Kancelaria Prezydenta twierdzą, że nie wiedzą, ile z nich to obywatelstwa dla uchodźców, nie mówiąc już o tym, ile dostali Czeczeni. – Raczej niewielu. By w ogóle starać się o obywatelstwo, trzeba najpierw dostać kartę stałego pobytu, a ta przyznawana jest po pięciu latach zamieszkania. Tak naprawdę większe zainteresowanie tym, by o obywatelstwo zawalczyć, to ostatnie półtora roku, może dwa lata. Ewidentnie zaczyna na tym zależeć ludziom, którzy naprawdę mieszkają w Polsce długo, których dzieci tu się wychowują, i tym, którzy planują zostać u nas na stałe – opowiada Aleksandra Chrzanowska ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej.
– Dla mnie to było bardzo ważne. Skoro tu mieszkam, pracuję, wychowuję synów, oni uczą się w polskich szkołach, to chciałam zostać obywatelką. Także po to, by głosować. Bo chcę mieć wpływ na to, jak w moim kraju się żyje, kto nim rządzi. Niby już z kartą stałego pobytu jest podobnie. Ale jednak nie ma się praw wyborczych, a te dla mnie są bardzo ważne. W Czeczenii głosowałam i w Polsce też chciałam to robić.
Czeczenka
– Nie tęskni pani?
– Tęsknię. Zawsze będę tęsknić. Ale też wyjazd do Czeczenii pokazał mi, jak mocno siedzi we mnie przeszłość. Cała ta podróż przez Rosję przypominała mi drogę, jaką pokonałam w tę stronę. Denerwowałam się za każdym razem, gdy widziałam milicjanta czy żołnierza. Synom nie pozwalałam na dworcach nawet do łazienki samym pójść. Oni na szczęście nie pamiętają i nie rozumieją tego mojego lęku. Ale sama jazda to nic. Najgorszy był widok Groznego. To już nie moje miasto. Ja je kochałam, byłam z niego dumna, było piękne, stare, bogate. A teraz to już coś innego. Niby jest odbudowane, ale to inne miejsce. Brat nas odebrał z dworca i pytał, czy poznaję. Uśmiechałam się, kiwałam głową, ale znajomy był tylko układ ulic. Z mojego Groznego nic nie zostało. Taki sam jest tylko zapach powietrza, smak owoców.
– A nie żałuje pani, że jednak nie została?
– Żałuję tamtego życia. Tego, że ta wojna się zaczęła. Żałuję mojego miasta, mojej przeszłości, moich krewnych, których straciłam. I tego, że mnie nikt nigdy za to nie przeprosił. Gdyby ktokolwiek z odpowiedzialnych za to, co się wydarzyło, przeprosił, toby mi ulżyło. A tak to nikt już nie pamięta Czeczenii. Nikt nie wie, ilu było zabitych, ilu ludzi wyjechało, ilu żyje teraz w Europie i straciło więzi z ojczyzną.
Urzędnicy odpowiadali nam wtedy na wnioski tak, jak teraz odpowiadają Ukraińcom. Owszem, tam, skąd pochodzicie, jest wojna, ale w reszcie kraju panuje pokój, możecie tam wyjechać. Tyle że w Kijowie uciekający z Krymu nie są obcy, są Ukraińcami, nie są wrogami, a Czeczeni byli wrogami w całej Federacji Rosyjskiej