Po wyborczym zwycięstwie Trumpa w amerykańskiej debacie publicznej nastąpił zwrot podobny do tego, który towarzyszył nam w Polsce, kiedy wybory wygrał PiS. Elity biły się w piersi, mówiąc, że były ślepe, głupie lub głuche, że zapomniały o zwykłym wyborcy, którego nie obchodzą wojny kulturowe i moralny postęp, ponieważ zajmują go jego niepewne warunki i wynikający z nich brak poczucia godności.
Internet o północy. Dwa dni do zaprzysiężenia Donalda Trumpa na prezydenta USA. Przypadkowa feminizująca strona plotkarska, artykuł o Nicole Kidman. Aktorka mówi: „Trump został wybrany – a my powinniśmy wspierać prezydenta, kimkolwiek on jest. Na tym opiera się nasze państwo. Jakkolwiek to się stało, stało się – idźmy dalej”.
Zjazd w dół strony ukazuje następujące komentarze:
„Ludzie wspierali Hitlera. I jak to się skończyło?”.
„Nie wspiera się narcystycznego klauna, który najwspanialszą demokrację świata chce zmienić w dyktaturę”.
„Już podnosi mi się ciśnienie i zapominam oddychać”.
„Boję się”.
„Botox uderzył jej do głowy”.
Na jednej stronie obok siebie argumenty ad Hitlerum i ad hominem, zachęta do podważania legalności władzy, obawa przed zmianą ustroju, złość, napady paniki. A na innych stronach? Jeśli pominiemy Braitbart News i Fox News, propagandowe tuby kampanii Trumpa, niemal wszędzie dyskusja jest równie mięsista. Niby niewiele to znaczy – wszak w języku anonimowego komentarza każda mżawka to nawałnica, każdy gluten to płatny zabójca, a dowolny polityk to Archanioł bądź Belzebub, nigdy jakiś szeregowy diabeł. Ale zwykle rozmówcy kłócą się co do tego, kto jest Belzebubem, a kto Gabrielem – a dziś zaskakująca ilość dyskutantów z lewa, centrum i umiarkowanego prawa zgadza się co do tego, że Trump to właśnie uosobiony koniec świata, i deklaruje, że jest zła, zagubiona i przerażona.
Człowiek zagląda w internet, żeby lepiej zrozumieć, co się myśli w narodzie, bo naród nie mówi mediami, ale sekcją komentarzy. Lecz wrażenie, że Trump jest przede wszystkim obiektem lęków, paniki i nienawiści, potwierdzają też sondaże. CNN podaje, że prezydenta elekta pozytywnie ocenia tylko 40 proc. wyborców, co jest – jak twierdzi „Washington Post” – najniższym wynikiem w ostatnich 40 latach (dla porównania prezydent elekt Obama był dobrze oceniany, w zależności od sondażu, przez 79 proc. do 85 proc. Amerykanów). I chyba przez lat co najmniej 40 nikt nie został tak jednogłośnie potępiony przez czytelników plotek celebryckich za przecież niechętne i z rezerwą sugerowanie legalności prezydentury, jak pani Nicole Kidman.
Za pełnymi przerażenia i złości komentarzami są zwykli obywatele. Skąd mają wziąć spokój ducha, wytyczne przetrwania pod nową administracją, plan działań na przyszłość, lepsze zrozumienie sytuacji? Mogą się zwrócić do elit – intelektualistów, ludzi rozumu i wiedzy, obiektywnych obserwatorów politycznej rzeczywistości. To one mogą, w sposób jasny i wyważony, opisać ludziom to, co się stało – i skonstruować język, który swoją prawdą i siłą pobije retorykę Trumpa.
W trosce więc o ten spokój ducha zwykłego panikującego obywatela Ameryki, który z bezsilną złością obserwuje tweety, przemówienia i działania Trumpa, udałam się więc na amerykański Uniwersytet, żeby mi owe elity, a konkretnie znani mi skądinąd młodzi profesorowie etyki, filozofii, prawa i polityki, powiedzieli, jak według nich wygląda sytuacja i jaki mają plan.
Lament po demokracji
A na uniwersytetach – panika.
Słowa – mocniejsze niż pod tekstem o Nicole Kidman. Nerwy, przerażenie, lęki. Kilka wypowiedzi nie nadaje się do druku, bo po usunięciu przekleństw zostają same przecinki. A nade wszystko – zagubienie.
Trump, według moich rozmówców, nie ma mandatu do sprawowania urzędu prezydenta. I to niekoniecznie dlatego, że na wynik wyborów mogła wpłynąć Rosja; niekoniecznie dlatego, że ordynacja wyborcza pomija wolę większości na rzecz głosów elektorskich, ale przede wszystkim ze względu na moralne braki w charakterze. Doktor Stacey Gougen, filozofka i feministka, wykładowczyni Northeastern Illinois University, pisze mi: „Wciąż jestem w szoku. Reelekcja Busha też była szokująca, ale Trumpa w ogóle nie mogę traktować jak pełnoprawnego prezydenta. Ma zero szacunku dla tej pracy, dla faktu, że w jego rękach znajduje się życie ludzi. Dla niego to po prostu gra”.
Po wyborczym zwycięstwie Trumpa w amerykańskiej debacie publicznej nastąpił zwrot podobny do tego, który towarzyszył nam w Polsce, kiedy wybory wygrał PiS. Elity biły się w piersi, mówiąc, że były ślepe, głupie lub głuche, że zapomniały o zwykłym wyborcy, którego nie obchodzą wojny kulturowe i moralny postęp, ponieważ zajmują go jego niepewne warunki i wynikający z nich brak poczucia godności. U nas tym zapomnianym wyborcą był prekariusz, który przegrał w transformację; w USA biały, uzależniony od leków mieszkaniec tzw. pasa rdzy, który stracił pracę i jest moralnie podejrzany, bo nie umie się posługiwać językiem politycznej poprawności. Komentatorzy wzywali do empatii z owym wyborcą i elity się do tej empatii w zasadzie przymierzały, ale w przeddzień zaprzysiężenia mają jej już dość. Stacey mówi: „Dziś jestem po prostu wkurzona na tych egoistycznych wyborców, którzy przedłożyli swój doraźny, seksistowski i rasistowski interes nad dobrostan współobywateli i stabilność naszej demokracji”. Gal Kober, profesorka Bridgewater State University, w tym samym duchu pisze: „Kim tak naprawdę są ci ludzie, ci egoiści, którzy mieszkają w tym kraju i nie mieli żadnego problemu z poparciem Trumpa w imię swoich wyobrażonych interesów?”.
Ale to nie złość jest dominującą emocją; jest nią strach. Przede wszystkim strach o liberalną demokrację. Panuje bowiem silne przeświadczenie, że wybór Trumpa na prezydenta oznacza zmianę reżimu. Gal mówi: „Czego boję się najbardziej? Rozpadu demokracji. Nie, nie mówię o nagłej zmianie prawnej, ale o tym, że wraz z Trumpem powoli zmieniają się wartości, na jakich nasz ustrój się opiera – i w ten sposób tracimy te niewidzialne fundamenty, które tak naprawdę są jedyną siłą trzymającą cały system w kupie”. W podobnym duchu wyraża się Ian Blaustein, etyk, wykładowca Emerson College. Przeraża go niezależność retoryki Trumpa od wszelkich faktów i jego niefrasobliwy stosunek do demokratycznych fundamentów: „Pod rządami niektórych republikanów tracilibyśmy po prostu konkretne rzeczy; pod Trumpem możemy stracić wszystko i skończyć w putinopodobnym autorytaryzmie”. Być może najlepszą ilustracją tego, jak silny jest strach przed zamianą demokracji w autorytaryzm, była moja rozmowa z urodzoną w Kanadzie profesorką znanego uniwersytetu, która poprosiła mnie, by jej nie cytować, nie podawać jej imienia ani miejsca pracy, najlepiej nie myśleć o niej w kontekście Trumpa, bo jest (irracjonalnie?) przekonana, że antytrumpowe wypowiedzi zablokują jej drogę do uzyskania obywatelstwa USA.
Są też lęki bardziej szczegółowe niż obawa przed zmianą ustroju i wizja końca demokracji. Trump szedł do wyborów jako symbol walki z polityczną poprawnością, człowiek, który „mówi, jak jest”. Poparli go ludzie, których męczyła coraz dalej idąca kodyfikacja słów i zachowań – niekoniecznie rasiści czy mizogini, lecz także zwolennicy wolności słowa i komunikacyjnego autentyzmu. Tymczasem przyzwolenie na to, by odrzucić polityczną poprawność, ma w odczuciu moich rozmówców dalekosiężne i niebezpieczne skutki. Gal mówi: „Boję się przemocy, skażenia międzyludzkich interakcji przesądami, przeraża mnie okołotrumpowy zestaw bigoterii wszelkich smaków, bo nie mam wątpliwości, że w przeciwieństwie do kapitału nienawiść spływa z góry w dół szybko i efektywnie”. „Boję się tego, co już się za sprawą Trumpa stało” – pisze Candice Delmas, profesorka prawa i filozofii na Clemson University, stypendystka NYU. „Nagły wzrost ilości przestępstw z nienawiści; klimat, w którym mizoginię, islamofobię, rasizm i inne przesądy maluje się szminką antypoprawnościowej autentyczności. Krajobraz dyskusji już radykalnie się zmienił, nie uwierzyłabyś, jak szybko”.
Gal, która obok amerykańskiego ma także obywatelstwo izraelskie, zawiesza się na moment. „Tak szczerze, to bywa, że budzę się w nocy i zastanawiam, czy nie powinniśmy całą rodziną wyjechać do Izraela. Moim pradziadkom nie przyszło do głowy, że Hitler nie jest zwykłym klaunem – i potem już nie mieli jak uciekać”.
Koniec snu
Takie są lęki polityczne. Ale jest jedna emocja czysto osobista, którą podzielają niemal wszyscy, a mianowicie melancholia, taka, która przychodzi, gdy nagle dorastamy, bo odbierają nam fetysz bezpieczeństwa. Tym fetyszem dla elit były ogólne ramy oświeceniowego projektu – wiara w postęp moralny, w uniwersalne prawa człowieka, w nadchodzącą fuzję moralności i polityki. „Wraz z wyborami skończył się raz na zawsze modernizm... i poszedł precz oświeceniowy sen” – pisze Gal, zaznaczając, że nie używałaby tak górnolotnych sformułowań, gdyby sytuacja tego nie wymagała. „Zawsze wiedziałam, że ten sen jest naiwny, ale był dla mnie zbyt psychologicznie atrakcyjny, żeby go nie śnić. Ale widzę, że zbyt łatwo jest ludzi pozbawić dobrej edukacji, zbyt łatwo jest siać propagandę i kłamstwa, zbyt łatwo budzić przesądy i nadużywać władzy nad najsłabszymi, by dalej ten sen traktować poważnie”. Candice też już dziś, w przededniu inauguracji, opłakuje moralne zwycięstwa Ameryki, które pod rządami Trumpa mogą pójść na szybki przemiał. „Gabriel (mąż Candice, waszyngtoński prawnik) najbardziej boi się, że Trump wywoła wojnę. Ale ja nie mogę przestać myśleć o tym, że ucierpi sprawiedliwość rasowa, sprawiedliwość reprodukcyjna, klimatyczna, zdrowotna i klasowa. Niektóre błędy będą nieodwracalne – pomyśl o klimacie!”.
To dość przewrotne – Allan Bloom dawno temu w „Umyśle zamkniętym” pisał o rozpasanym relatywizmie, na który chorują amerykańskie uniwersytety. A teraz, gdy do władzy doszedł polityk postprawdy, to właśnie kosmopolityczne elity z owych uniwersytetów opłakują jednoznaczną dychotomię prawda – fałsz.
Co zamierzają zrobić moi rozmówcy? Większość rozkłada ręce. Ian twierdzi, że rzecz go przerosła. „Uczyłem studentów z książek Carole Pateman i Charlesa Millsa o nierównościach rasowych i płciowych... A i tak wybór Trumpa mnie zaskoczył. Czy naprawdę dokładnie czytałem te książki? Czy rozumiałem, co mówią, jakie opisują niebezpieczeństwa?”. Stacey wybiera się na Marsz Kobiet na Waszyngton, wielki protest przeciwko rasizmowi, mizoginii i innym formom dyskryminacji. Pyta mnie o czarny marsz w Polsce: czy takie protesty mają sens? Gal też zamierza uczestniczyć w manifestacji, ale cele ma skromne: po prostu nie można, jak mówi, samemu sobie znormalizować Trumpa.
Z tych spotkań, telefonicznych i wirtualnych, wychodzę równie skonfundowana i przerażona, jak z sekcji komentarzy pod artykułem o Nicole Kidman.
Na uniwersytecie próżno szukać języka, który uspokoi szeregowych internautów.
Wilki, wilki idą
Jeśli tak w przybliżeniu wygląda stan ducha liberalnej elity, to mamy dwie możliwości. Po pierwsze, wyśmiać ich katastrofizm. Czy nie widzą, że płynie on z urażonej dumy i poczucia, że tracą rząd dusz – lub odkrycia, że nigdy go nie mieli? Możemy ich strofować: czy nie rozumieją, że karmiąc swoją złość, wciąż odmawiają podmiotowości owemu zapomnianemu wyborcy? Czy nie widzą, że delegitymizując prezydenta, sami niszczą fundamenty systemu? Czy nie dewaluują języka? Jeśli, jak mówi amerykańska przypowieść, zbyt pochopnie wołamy, że nadchodzi wilk, to tracimy wiarygodność – i kiedy naprawdę nadejdzie wilk, nikt nas nie posłucha.
Ale możemy też wstrzymać się z osądem. Trump może się jeszcze stać akceptowalnym prezydentem; lecz może też okazać się szalonym wilkiem, który chaotycznie i nieodwracalnie rozszarpie północnoatlantycki porządek i amerykański liberalizm. I wtedy przekonamy się, że dramatyzm opisu sytuacji, lęki i emocje były jak najbardziej na miejscu.
Dostałeś, drogi czytelniku, tę gazetę do ręki w dniu inauguracji. Możesz znad tego tekstu podnieść wzrok na telewizor, gdzie trwa właśnie transmisja z Waszyngtonu. Na uroczystość nie przyszło ponad 50 wybranych przez Amerykanów demokratów. Nie zagrali na niej Elton John, Celine Dion, Kiss i wiele innych artystów. Ale mimo tego, że na trybunach i scenie pustawo, pamiętaj ten moment, bo to być może największa polityczna niewiadoma, jakiej będziemy w tym stuleciu świadkami. Teraz ważą się losy świata.
Może wszystko się dobrze skończy. A może tym razem naprawdę przyszedł wilk – i powyższy zapis lęków liberalnych elit pozostanie przykładem trzeźwej oceny sytuacji.
Czego boję się najbardziej? Rozpadu demokracji. Nie, nie mówię o nagłej zmianie prawnej, ale o tym, że wraz z Trumpem powoli zmieniają się wartości, na jakich nasz ustrój się opiera – i w ten sposób tracimy te niewidzialne fundamenty, które tak naprawdę są jedyną siłą trzymającą cały system w kupie.