Jesteśmy nimi wszyscy. Od góry do dołu – poczynając od władz państwowych i samorządowych, kończąc na zwyczajnych zjadaczach chleba.
Dziennik Gazeta Prawna
Odkryliśmy, że istnieje zjawisko zwane smogiem. Teraz czekamy, co z nim zrobi władza. Ale nie zamierzamy przestać palić opon i plastikowych butelek w piecach. Bo w anusie mamy środowisko. Dlatego dziurawiliśmy i będziemy dziurawić szamba, wywozić śmieci do lasu, wycinać drzewa, żeby w ich miejsce pobudować skalniaki. I robić pod siebie wszędzie, gdzie staniemy. Bez żadnej przenośni, dosłownie. A choć z ust wychodzą nam mądre i słuszne deklaracje, to na poziomie czynów zachowujemy się jak obywatele Bango Bongo (Uwaga! Wiem, że nie ma takiego kraju!) czy innej republiki bananowej. My, Polacy, śmieciarze. Od góry do dołu – poczynając od władz państwowych i samorządowych, kończąc na zwyczajnych zjadaczach chleba. OK, jeśli Pani czy Pan czują się urażeni, to pewnie ten tekst nie jest o Was. Ale czy aby na pewno?
Wyobraźmy sobie takie miasto w centrum Polski, nazwijmy je umownie Smogogrodem. Nazwa od smogu, który w ostatnich tygodniach tak zelektryzował opinię publiczną w naszym kraju. Umówmy się, że to miasto nie istnieje naprawdę, jest (dajmy na to) pewną przenośnią, bytem umownym, w którym – niczym w soczewce – skupiają się nasze ekologiczne problemy i antyekologiczne postawy. W owym Smogogrodzie problem zanieczyszczenia powietrza przez pyły zawieszone jest bardzo poważny. W minioną środę rano stężenie PM 2,5, odnotowane tam po godz. 8.30 wynosiło 229,3 mikrogramów na metr sześcienny. Norma WHO dla średniego 24-godzinnego stężenia to 25 mikrogramów. W dużych europejskich miastach, np. w Londynie, w wybitnie złe dni takie stężenie wynosi 60, zwykle osiągając poziom 14–18. A kiedy w znanym z zanieczyszczenia powietrza chińskim Pekinie sięgnie 180, ogłasza się tam alarm, dzieci nie idą do szkoły, a dorośli zakładają maski przeciwpyłowe. W Smogogradzie – a nie jest to najgorsze miasto pod tym względem, przebija je choćby Rybnik czy Sucha Beskidzka – nic szczególnego się nie dzieje.
Beata, mieszkanka Smogogradu, opowiada: To było jakieś trzy lata temu, kiedy poszłam zgłosić na policję kradzież telefonu komórkowego. Siedziałam i czekałam, aż ktoś mnie przyjmie. Tak się składa, że dyżurka policji i straży miejskiej jest w tym samym miejscu, więc byłam cichym świadkiem rozmowy telefonicznej, jaką przeprowadzał strażnik z kobietą, która – jak zrozumiałam z kontekstu – chciała interwencji: sąsiad, jej zdaniem, palił jakieś toksyczne substancje, co skutkowało wydobywaniem się z komina domu czarnego, cuchnącego dymu. – Przez dwadzieścia minut strażnik miejski spuszczał ją po brzytwie, przekonywał, że nic nie może zrobić, że nie ma ludzi ani uprawnień. Oraz że może kobieta przesadza, bo czasem węgiel także daje takie właśnie smrodliwe dymy. Kiedy wreszcie udało mu się zniechęcić petentkę, walnął słuchawką, aż zadudniło, zaklął siarczyście i skomentował, że ludzie to świnie – jeden na drugiego donosi. Więc strażnicy czy policjanci też nie rozumieją sytuacji.
Beata wyrzuca sobie, że sytuacja ją sparaliżowała. Powinna nagrać tę rozmowę, jakoś zareagować, zgłosić sprzeciw. Ale nic nie zrobiła. Podobnie jak wówczas, kiedy się sprowadziła do Smogogradu, do kupionego za frankowy kredyt domu w dzielnicy, która była niczym wieś: las za oknem, koguty piejące u sąsiada na działce, gołębie wylatujące z gołębnika na drugiej posesji. Czysta natura, mogłoby się wydawać. Ale natura oznacza także brak udogodnień cywilizacyjnych w postaci chociażby wodociągów i kanalizacji. – Zamontowaliśmy studnię głębinową, trzeba było też założyć szambo – opowiada. Sąsiad z pobliskiej posesji wpadł na kawę, żeby ją oświecić i służyć dobrą radą. – Sąsiadko – rzekł – za drobną opłatą firma rozszczelni pani szambo i będzie czysta korzyść. To płynne wyleci, grube zostanie, wystarczy raz, góra dwa razy w roku wzywać szambiarkę, czysta oszczędność – przekonywał. – Ale przecież mamy własne ujęcia wody, czerpiemy wodę z poziomu 6 metrów – zaprotestowała nieśmiało. – Eee tam, nie doleci – sąsiad zaśmiał się tubalnie. Efekt był taki, że zanim miasto założyło kanalizację w jej dzielnicy, do firmy wywożącej ścieki dzwoniła 2–3 razy w miesiącu. Sąsiad, tak jak mówił, dwa razy w roku. Ona jeszcze wydawała pieniądze na badanie wody, bo panicznie się bała, że jej rodzina zejdzie w bólach na czerwonkę albo inne choróbsko.
Kłótnie o szambo
– To są, niestety, często spotykane sytuacje – komentuje Marcin Mizgalski, ekonomista, aktywista społeczny (prosi, by wyjaśnić, że jego postawa wzięła się z początku nie z ekologii, a z chęci obniżenia kosztów życia). Mizgalski mieszka w Chotomowie, wsi stanowiącej ważny element podstołecznego obwarzanka. Kupują tam domy ludzie, którzy odnoszą sukces finansowy w Warszawie, ale chcą uciec od wielkomiejskiego zgiełku. Marcin podobnie jak Beata chciał mieć wokół siebie „piękne okoliczności przyrody”, więc wybudował dom na skraju lasu. Wkrótce wokół jego samotni wyrosło mrowie budynków. – Domy warte po milion złotych i totalny brak infrastruktury – opowiada. Ważni i poważni ludzie z biznesu pobudowali się w miejscu, które miało być rajem, ale okazało się doświadczeniem na żywym organizmie. W Chotomowie zdarza się, że na dwa, trzy domy przypada jedno szambo. Bo działki są drogie, więc maleńkie i często nie ma na nie miejsca. A że pojemność typowego szamba wynosi 10 metrów sześciennych (tyle, ile typowej szambiarki), zaczynają się swary i kłótnie. Kto więcej ścieków wypuścił, kto ma za nie zapłacić. Często zanim sąsiedzi się dogadają, szamba dają znać o swoim istnieniu – czyli wybijają. – I taki ważny człowiek, który często rządzi całą firmą, kiedy wychodzi z domu w lakierkach, zanim wsiądzie do swojej limuzyny, zanim uda się do pracy, musi przybić piątkę z własnym szambiarzem lub włazi we własne gówno – ironizuje Mizgalski. Skutek długofalowy jest taki, że jedni się wyprowadzają, gdy ich na to stać, a inni podejmują „racjonalne inaczej” decyzje. – Są domy, przed którymi szambiarka zatrzymuje się naprawdę rzadko – kwituje. I dodaje, że badania wody nie pozostawiają wątpliwości – pierwsze masowe zatrucie czy epidemia czerwonki to kwestia czasu. Badania wody wykazują wysoki wskaźnik ChZT, co można przełożyć na język potoczny w ten sposób, że woda „żyje”, a to, co w niej żyje, ma wielki apetyt na tlen.
O tym, że nie jest to przypadek jednostkowy, wypadek przy pracy, kuriozum spowodowane zgromadzeniem w jednym miejscu gromady wymagających ludzi, mogą świadczyć dane z tegorocznego raportu Najwyższej Izby Kontroli, która badała jakość wód przeznaczonych do spożycia w Polsce. Skontrolowano 30 jednostek, w tym 12 przedsiębiorstw wodociągowych, 12 urzędów gmin i sześć powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych. Wyszło, że woda jest kiepskiej jakości, a samorządy niewiele robią, żeby to zmienić – czyli oczywistość. Ale tym, co najbardziej szokuje, jest fakt, że w miejscowościach, gdzie są wodociągi, ale nie ma jeszcze kanalizacji, ilość kierowanych do oczyszczenia ścieków stanowiła od 12 z kawałkiem procent do 38 procent ilości dostarczonej wody. Co się stało z resztą? „Sąsiadko, ja najwyżej dwa razy w roku wywożę”.
Marcin Mizgalski, jako osoba zaangażowana społecznie, wypożyczył skomplikowane urządzenie badawcze i zaprosił mieszkańców na wspólne badania jakości powietrza w sąsiednim Legionowie. – Mam bardzo prostą motywację: tutaj żyją moje dzieci – mówi. Mizgalski swoimi pomiarami udowodnił, że oficjalne dane przekazywane ze stacji WIOŚ w Legionowie są zaniżone. Wyszło na to, że ma rację. Stacja jest usytuowana na górce, odsunięta od ulic i stoi z dala od osiedli domów jednorodzinnych, które w tym mieście stanowią gros zabudowy. Mieszkańcy zaczęli starania, aby przenieść stację pomiarową w bardziej reprezentatywne dla pomiarów miejsce, np. w pobliże miejskiego Parku Zdrowia czy sądu, gdzie odczyty są najwyższe, przekraczające dwu-, trzykrotnie wyniki z oddalonej górki. Albo choć przy hali sportowej Arena i boiska piłkarskiego (Jak widzę odczyty i grających tam w piłkę ludzi, mam ochotę krzyczeć: spójrzcie na reflektory nad boiskiem, to nie jest mgła, uciekajcie – komentuje Mizgalski). Niestety, nie uzyskał zgody.
Tacy aktywiści są solą w oku samorządowców, którzy bronią się, jak mogą, przed tym, aby coś zrobić. Głośna była w zeszłym roku sprawa, kiedy burmistrz Muszyny zażądał od fundacji Prawnicy dla Ziemi zaprzestania publikowania raportów na temat jakości powietrza w Małopolsce, milionowego odszkodowania za rzekome straty wizerunkowe uzdrowisk znajdujących się na terenie gminy, a w razie niespełnienia żądań zagroził sądem. Finalnie burmistrz wyłączył prąd zasilający stację pomiarową. Dla niego problem zniknął. Dla mieszkańców Muszyny – zdecydowanie nie.
Samorządy nie chcą
Profesor Zbigniew Karaczun z SGGW podsumowuje, że mamy takie wschodnie podejście: życie indywidualnego człowieka nie bardzo się liczy, ważniejsze jest, żeby betonować, ciągnąć drogi, żeby naród i ojczyzna „rosły w siłę”. To bardzo prymitywne rozumienie rozwoju. – Samorządy nie bardzo chcą włączać się do takich spraw jak kontrola pieców czy szczelności szamb, bo zakładają, że wyborcom się to nie spodoba – uważa. No, chyba że „moda” na walkę ze smogiem będzie dość silna, by działanie przełożyło się na korzyści polityczne. Wtedy wezmą się do roboty. Podobnie jest z politykami na szczeblu centralnym. Przecież problemy związane z cieknącymi szambami to w dużej mierze skutek braku planowania przestrzennego i niekontrolowanego rozlewania się miast. Ludzie budowali się i budują w polu (dosłownie, na szybko i na dziko przekształca się tereny rolnicze w te pod zabudowę), gdzie nie ma żadnej infrastruktury. – Sam jestem mieszczuchem, który chciał żyć na łonie przyrody. Wiem, że nikt nie pociągnie do mnie dwukilometrowej rury kanalizacyjnej, bo się to nie opłaca. Ja nie przebiję szamba, ale niektórych ludzi wywożenie ścieków może po prostu przerastać finansowo – mówi.
Jak konkluduje prof. Karaczun, bieda jest u nas zbyt często wygodną wymówką do zaniechania niezbędnych działań. Społeczeństwo wciąż słyszy przekaz idący z góry: jesteśmy za biedni, żeby palić gazem, węgiel to sprawa strategiczna. Jesteśmy za biedni, żeby jeździć nowymi samochodami, sprowadzajcie złom z zagranicy. Od lat trwa walka o to, żeby wprowadzić normy jakościowe na spalany w piecach węgiel. Żaden rząd nie chciał ich przyjąć, twierdząc, że społeczeństwo jest za biedne. Podobnie było z piecami.
Teraz, po wybuchu awantury smogowej, rząd PiS uznał sprawę za ważną politycznie i obiecał wprowadzić program „Czyste powietrze”, w którym załatwienie tych dwóch ostatnich kwestii uznano za pilne. Czy słowo stanie się ciałem, czy też mieliśmy do czynienia z kolejnym teatrum – to będzie także zależało od zachowania społeczeństwa i konsekwencji mediów w podtrzymywaniu tematu przy życiu. Bo może równie dobrze być tak, że za jakiś miesiąc z okładem wszyscy zapomną – przyjdzie kolejna moda. I można będzie spokojnie odłożyć sprawę ad acta. Doktor Andrzej Kassenberg z Instytutu na rzecz Ekorozwoju mówi, że gdyby chcieć ułożyć listę najbardziej kuriozalnych zachowań dotyczących środowiska, to palmę pierwszeństwa wzięliby politycy. Bo kto wymyślił pociągnięcie drogi przez Rospudę (na szczęście się nie udało). Albo trasę przez górę św. Anny? Kto dał zgodę na wycinanie drzew przy mazurskich i warmińskich drogach, „bo zabijają ludzi”. Kto zdecydował o budowie elektrociepłowni w Opolu, przecież to była polityczna decyzja. I jeszcze kto broni węgla jak niepodległości, kiedy inne kraje przechodzą na OZE? Dlaczego tak się dzieje? Głupota, ale także pójście na łatwiznę, populizm, do czego dochodzi obrona swoich interesów i stanu posiadania.
Doktor Anna Kalinowska z Centrum Badań nad Środowiskiem Przyrodniczym i Zrównoważonym Rozwojem Uniwersytetu Warszawskiego przyznaje, że stosunek tzw. elit do środowiska i tego, co się z nim dzieje, jest taki sam jak dołów – w najlepszym wypadku obojętny. Oczywiście, są niewielkie grupy aktywistów, takich jak chociażby ci z Krakowa od Alarmu Smogowego, ale są tłamszeni przez resztę. – Kiedy w Warszawie ogłaszano najwyższe stężenia pyłów zawieszonych na uniwersyteckich parkingach, nie było luźniej niż kiedy indziej – opowiada. I dodaje, że – niestety – także lekarze traktują temat mało poważnie. Taki minister Konstanty Radziwiłł powiedział publicznie, że gorsze od smogu jest palenie papierosów, a więc zbagatelizował problem. – Większe zainteresowanie było na przełomie lat 80. i 90., kiedy psychiatrzy debatowali nad wpływem metali ciężkich na płody, a o szkodliwości pyłów pisało się – wbrew władzy – w podziemnych gazetkach – kwituje dr Kalinowska.
Faktycznie, kiedy spojrzeć na badania świadomości ekologicznej prowadzone od początku transformacji przez Instytut na rzecz Ekorozwoju, widać w nich wyraźnie, że poziom zrozumienia dla zagrożeń płynących ze skażeń środowiska był wówczas dużo większy niż dziś. I większe przyzwolenie społeczne na to, aby ponosić dla tego środowiska wyrzeczenie – np. zamykając zakłady pracy. Doktor Andrzej Kassenberg, wieloletni prezes instytutu, mówi, że strach przed skażeniem środowiska był na poziomie lęku przed AIDS. A potem zaczął spadać. Najbardziej od momentu, kiedy weszliśmy do Unii. Dlaczego tak się stało, można różnie interpretować. Przez te lata przetrzebiono przemysł ciężki, resztę ucywilizowano, trochę pieniędzy poszło w filtry na kominy, może uznaliśmy, że mamy posprzątane. A może, jak podejrzewa prof. Karaczun, zaczęliśmy stawać okoniem do norm unijnych, bo sporej grupie Polaków wydawały się głupie i opresyjne (i jeszcze dotkliwe dla kieszeni). Łatwiej zmienić filtr na kominie i dokonać termoizolacji domu, niż zmienić mentalność.
Tutaj opowiem kilka uciesznych historii:
Łukasz, mieszkaniec podwarszawskiego obwarzanka: Ocieplałem dom, zostało mi po tym sporo styropianu, jakichś paździerzy, czort wie, co z tym zrobić. Za kontener, żebym wyrzucił jak Pan B. przykazał, zawołali mi 800 zł, więc dałem ogłoszenie na OLX, że oddam za darmo. Przyjechał gościu, niezłą bryką, z przyczepką, dobrze ubrany, zaczął ładować. Pytam go: „Co, ociepla pan domek na działce”, a ten w śmiech: „Panie, ja to wszystko spalę”.
Andrzej, mieszka niedaleko Częstochowy: Przejmowałem firmę, robiłem porządki, w pudłach znalazłem parę tysięcy starych płyt CD. Poprosiłem panią, która sprząta, żeby się nimi zajęła. Na drugi dzień oznajmiła mi z zachwytem, że się fantastycznie paliły.
Katarzyna, miasto pod Warszawą: Robię codziennie kilka – kilkanaście kilometrów, spacerując po lasach z moim psem. I wciąż widzę te same obrazki: podarta kanapa w środku lasu, kilka rozwalających się worków ze śmieciami na polanie. Przecież już wszyscy płacą podatek śmieciowy, więc czy nie łatwiej wyrzucić do kubła?
Mariola, mieszkanka miasteczka w Beskidach: W górskich strumieniach nadal straszą potłuczone kible i powyginane gary. Za to domy są coraz okazalsze. Ludzie wycinają stare drzewa ze stoków, żeby na ich miejsce stawiać skalniaki i sadzić tuje.
Bo ogień wszystko spali
Anna Kalinowska komentuje, że to takie nieco atawistyczne zachowania – ludzie wierzą, że woda „wszystko zabierze”, a ogień „wszystko spali”. Na całym dzikim świecie największe zgromadzenia odpadów były i są w pobliżu cieków wodnych. Tyle że, jak dodaje prof. Karaczun, już na wczesnym etapie rozwoju cywilizacji funkcjonowały takie społeczeństwa, w których zanieczyszczanie źródeł wody było tabu i można było nawet zapłacić za to głową. – Najgorsze rzeczy dzieją się na wsiach. Widziałem, jak rolnicy, których gospodarstwa podłączono do sieci wodociągowej, zrzucają obornik do studni, bo jest im już niepotrzebna – opowiada ze zgrozą. Spotkał się także z przypadkiem rolnika, który mając 200 metrów do sortowni odpadów, z uporem wynosił swoje śmieci do lasu, bo był 50 metrów bliżej.
Każdy z moich rozmówców przywołuje takie obrazki i zdarzenia. Autostrada, na poboczu zatrzymuje się luksusowy mercedes, wysuwa się męska ręka z workiem pełnym śmieci. Ręka się cofa, worek zostaje, limuzyna odjeżdża. Przydrożny parking w Puszczy Białowieskiej, obok poustawianych koszy na śmieci pagórki z butelek po napojach, opakowań po słodyczach i dywan petów. Plaża nad Narwią po letnim weekendzie – zgroza. Niewiele lepiej jest kawałek dalej, gdzie wędkarze moczą swoje kije. Do zwyczajowego piknikowego syfu dołącza większa ilość potłuczonych butelek po alkoholach oraz rybie wnętrzności wywalone w krzaki. Wszędzie kupy. Dużo kup, może one i ekologiczne, ale za to obrzydliwe. I symboliczne w pewien sposób: po prostu robimy pod siebie.
Tutaj będzie zastrzeżenie polityczne, wbrew temu, co niektórzy plotą, troska o środowisko nie jest „lewackim wypaczeniem”, a sprawą patriotyczną i narodową. Czyste powietrze i woda wymykają się ideologiom, są wartością samą w sobie. Dlatego wszyscy mają obowiązek o nie dbać. A do tego potrzebne są edukacja i kontrola. Także społeczna. Trzeba tłumaczyć, a jak to mało – dać w łeb.
Mariola, mieszkanka miasteczka w Beskidach: W górskich strumieniach nadal straszą potłuczone kible i powyginane gary. Za to domy są coraz okazalsze. Ludzie wycinają stare drzewa ze stoków, żeby na ich miejsce stawiać skalniaki i sadzić tuje
Wbrew temu, co niektórzy plotą, troska o środowisko nie jest „lewackim wypaczeniem”, a sprawą patriotyczną i narodową. Czyste powietrze i woda wymykają się ideologiom, są wartością samą w sobie. Dlatego wszyscy mają obowiązek o nie dbać. A do tego potrzebne są edukacja i kontrola. Także społeczna. Trzeba tłumaczyć, a jak to mało – dać w łeb