Jeśli znajdziemy dochodową niszę, to możemy nawet porwać się z motyką na Słońce – mówi DGP Rafał Modrzewski, prezes i współzałożyciel polsko -fińskiej spółki kosmicznej Iceye.
DGP
Czy biznesowi, który mieści się na orbicie, pandemia zaszkodziła tak bardzo jak temu, który mieści się na Ziemi?
Na pewno zaszkodziła nam mniej, niż się spodziewaliśmy na początku – zarówno jeśli chodzi o kontrakty, kontakty z klientami, jak i wydajność pracy. Ta w niektórych działach jest nawet wyższa niż była.
No właśnie, ale wasz biznes jest nietypowy. W pewnym sensie jesteście orbitalnym laboratorium fotograficznym.
Trochę tak. Nasz biznes polega na tym, że mamy sieć radarów na orbicie. Z tej sieci zbieramy informacje, a za ich pomocą jesteśmy w stanie dostarczyć klientom to, czego potrzebują – czyli odpowiedzi.
A jakie pytania nurtują waszych klientów?
Na przykład związane z katastrofami naturalnymi. Czy jesteśmy w stanie je przewidzieć? Jak wcześnie jesteśmy w stanie to zrobić? Z jaką dokładnością? A jeśli już do nich dojdzie, to jaka jest ich skala i ile w związku z tym przeznaczyć zasobów do walki z nimi? Jak te zasoby – np. ludzi – najefektywniej rozlokować?
O jakich katastrofach mówimy?
Wszelakich. Od powodzi, przez susze, gradobicia, trzęsienia ziemi – a nawet katastrofy budowlane. Analizowaliśmy np. zdjęcia po pęknięciu tamy w Brazylii [chodzi o katastrofę tamy zbiornika osadowego w kopalni rudy żelaza w brazylijskim mieście Brumadinho w styczniu 2019 r., w której zginęło ponad 250 osób – przyp. red.].
Czyli klienci przychodzą do was na przykład i chcą kupić zdjęcia sprzed jakiegoś wydarzenia i po nim, żeby zobaczyć, co mogło pójść nie tak?
Bardzo często zamawiają taką analizę u nas. To jest trochę jak u fotografa: sam zna najlepiej swój sprzęt i wie, jak potem obrobić zdjęcia. My znamy naszego satelitę – w końcu sami go budowaliśmy – więc najłatwiej jest nam zinterpretować dane, które gromadzi.
Nie wiem, czy nie lepsza jest analogia ze zdjęciem USG. Dla mnie to tylko czarno-biały szum, a pan albo pani doktor mówią: o, proszę, tutaj widać dzidziusia.
USG działa zresztą na podobnej zasadzie do naszego radaru… Ale to prawda – zdjęcia, które dostarczamy, nie są łatwe w interpretacji, przynajmniej dla laika. Co prawda widać na nich wszystko, nawet więcej niż na zwykłym zdjęciu optycznym, ale żeby to znaleźć, potrzebne są jednak pewne umiejętności.
To przejdźmy teraz do tego, czym właściwie robicie te zdjęcia – jaki „aparat” macie zamontowany na waszych satelitach. Wspomniał pan o radarze. Ale to nie jest zwykły radar.
Nie, to radar typu SAR – z angielskiego „radar z syntetyczną aperturą”.
Przyznam się: szukałem jakiegoś bardziej znośnego polskiego odpowiednika, ale dałem sobie spokój.
To proste. „Apertura” to tak naprawdę bardzo wyrafinowane słowo na „antenę”, a „syntetyczne” to bardzo wyrafinowane słowo na „wirtualne”. Czyli tak naprawdę jest to „radar z wirtualną anteną”.
Na czym polega różnica?
W radarach rozdzielczość zdjęcia [w przybliżeniu to, ile widać na nim szczegółów – przyp. red.] zależy od wielkości anteny. Gdybyśmy na orbitę wysłali zwykły radar o powierzchni takiej, jaką ma nasz SAR – 2,5 mkw. – zdjęcia miałyby rozdzielczość kilku kilometrów. Ale dzięki paru trikom nasza antena ma rozmiar kilku kilometrów kwadratowych. Nawet jeśli są to wirtualne kilometry, to dzięki temu rozdzielczość zdjęć wynosi kilkadziesiąt centymetrów.
Ale sam pomysł wyniesienia takiego radaru na orbitę to nie jest nowy pomysł. Pierwszy był amerykański satelita SeaSat, który w kosmos poleciał w 1978 r.
Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że jeden z głównych inżynierów tej misji – Edward Caro, dzisiaj już ponad 80-letni dżentelmen – bywał wielokrotnie w naszym biurze w Helsinkach i pomógł nam praktycznie rozwiązać kilka problemów. Zresztą gościliśmy kilku weteranów podobnych misji.
Chwalicie się, że jako pierwszym na świecie udało się wam zbudować satelitę z radarem SAR na pokładzie, którego masa nie przekracza 100 kg. Dla porównania dodam, że SeaSat ważył 2,3 tony. Na czym polega ten cud miniaturyzacji?
Wszystkie podzespoły, z których składał się Sea Sat, wyglądają teraz zupełnie inaczej. Tymczasem w przypadku takich zaawansowanych technologicznie konstrukcji jest raczej tak, że jak już się raz coś zrobi, to potem raczej to rozwiązanie się powiela. Kolejni inżynierowie uczą się budować satelity z tych samych podzespołów, których używano wcześniej.
Czyli jak coś działa, to po co przy tym dłubać.
Dlatego satelity wyposażone w radary SAR, które powstały po SeaSacie, używały tych samych rozwiązań. Tyle że one były najlepsze w latach 80., ale w 2010 r. już nie. Sporo pracy włożyliśmy więc w to, żeby kompletnie przeprojektować wszystkie systemy, biorąc pod uwagę obecnie dostępne rozwiązania. W pewnym sensie zrobiliśmy coś podobnego do SpaceX, które tak naprawdę od zera zbudowało rakietę.
I naprawdę przepaść technologiczna jest aż tak duża?
Jest ogromna. Można ją porównać do tego, co stało się z telefonami komórkowymi. Jak wyglądały 30–40 lat temu, a jak wyglądają teraz. Zupełnie inne możliwości. To przepaść. Nad wcześniejszymi misjami jak wspomniany już SeaSat pracowały zespoły składające się z setek inżynierów. Koszty były wysokie, bo wiele rozwiązań opracowywano z myślą tylko o jednej misji. Teraz możemy robić to inaczej.
NASA, czyli amerykańska agencja odpowiedzialna za eksplorację przestrzeni kosmicznej, szacowała w 1976 r., że SeaSat będzie kosztował 75 mln dol. Uwzględniając inflację, dzisiaj byłoby to 350 mln. Ile kosztował pierwszy satelita Iceye?
Parę milionów dolarów. Udało się to dzięki zupełnie innej filozofii: zamiast budować bolid Formuły 1, proponujemy rodzinnego hatchbacka. Nie optymalizujemy go pod każdym możliwym kątem, ale skupiamy się na tym, żeby jak najlepiej wykonywał podstawowe zadanie: podróż z punktu A do B. Dzięki temu za tę samą cenę możemy mieć nawet kilkadziesiąt takich samochodów.
Czy z punktu widzenia studentów to nie był nieco karkołomny pomysł, żeby brać się za wymyślanie istniejącego już urządzenia na nowo? Brzmi jak efekt zakrapianej nocy w akademiku.
Odpowiem tak: „Jak to, my nie jesteśmy w stanie zaprojektować jednego z najbardziej skomplikowanych urządzeń w kosmosie?” [śmiech]. A na poważnie, to idea narodziła się w związku z zajęciami biznesowymi na uczelni [Modrzewski ukończył Uniwersytet Aalto mieszczący się w fińskim mieście Espoo – przyp. red.]. Trzeba było wymyślić pomysł na firmę.
Więc kiedy inni studenci proponowali kolejne klony Tindera…
…my zdecydowaliśmy się zbudować dużo satelitów. Jako że już wtedy byliśmy ze wspólnikiem [współzałożycielem Iceye jest Fin Pekka Laurila – przyp. red.] członkami koła naukowego, gdzie budowano mikrosatelity, to mieliśmy mniej więcej pojęcie, co chcemy zrobić. Byliśmy świadomi postępu, o którym wspomniałem wcześniej, i tego, że taki satelita może być wykonany znacznie mniejszym kosztem i przy pomocy mniejszego zespołu.
Czy już na tym etapie wiedzieliście, że będą wyposażone w radar typu SAR?
Jeszcze nie. To wykuło się później, kiedy musieliśmy znaleźć odpowiedź na pytanie, co i komu chcemy właściwie sprzedawać. Wtedy, podczas jednej z rozmów przy piwie, pojawił się pomysł, żeby były to informacje dla armatorów dotyczące położenia gór lodowych. Już wówczas dużo mówiło się o przejściu północnym [alternatywnym szlaku dla statków płynących do Azji – przyp. red.] przez wzgląd na malejącą pokrywę lodową na Morzu Arktycznym. Tylko że fakt, że lodu jest mniej, nie znaczy, że nie ma go tam w ogóle. Jak zaczęliśmy analizować ten problem, okazało się, że nie da się tego zrobić za pomocą żadnego innego narzędzia niż właśnie radar typu SAR.
Ile czasu budowaliście pierwszego satelitę?
Mniej więcej trzy lata. Trafił na orbitę na początku 2018 r.
Teraz macie ich pięć. Ile ma ich być docelowo? Z waszych dotychczasowych wypowiedzi wynika, że 18.
Tak naprawdę chcemy ich mieć tyle, ile będą potrzebowali nasi klienci. Konstelacja będzie więc większa lub mniejsza niż 18 w zależności od liczby i charakteru zleceń.
To ilu satelitów potrzebujecie, żeby spełnić obietnicę zawartą w waszym haśle reklamowym: każdy metr, co godzinę?
Między 30 a 40. Przy 18 będzie to każdy metr co trzy godziny.
W swojej dziedzinie byliście pierwsi, ale już wyrosła wam konkurencja. Jest japoński iQPS, który także ma już satelitę na orbicie, a także kalifornijska Capella Space, która pierwszy start planuje w tym roku. Czy to też stanowi potwierdzenie waszego pomysłu na biznes?
Tak. SAR to technologia nieco zapomniana w latach 90., kiedy prym wzięły technologie optyczne [innymi słowy mówiąc – zdjęcia Ziemi takie, jakie znajdziemy na Google Maps – przyp. red.]. Teraz wraca, bo okazuje się, że jest w stanie dostarczyć dużo więcej informacji.
Iceye jest bardziej firmą fińską czy polską?
Lubimy mówić „polsko-fińską”. Założycieli jest dwóch, Polak i Fin. Główne biura są dwa, w Warszawie i Helsinkach. Produkcja satelitów, a także zarządzanie konstelacją odbywają się i tu, i tu. Mamy kapitał polski i fiński, ale też międzynarodowy.
Ale to nie jest tak, że taką firmę prościej jest założyć w Finlandii? Dla przykładu: pierwsze pieniądze na rozwój otrzymaliście od waszej uczelni. W Polsce nie ma takich cudów.
Na pewno model fiński jest prostszy z punktu widzenia takiej firmy jak nasza. Instytucje publiczne biorą na siebie pełnię ryzyka inwestycyjnego związanego z przedsięwzięciami nowoczesnych technologii. Czyli nie współfinansują, tylko zapewniają pełne finansowanie.
To jak to było z tymi pieniędzmi?
Otrzymaliśmy łącznie trzy granty: 50 tys., 600 tys. oraz 1,2 mln euro [czyli ok. 220 tys. zł, 2,6 mln zł oraz 5,3 mln zł – przyp. red.]. Tu nie ma wkładu własnego. Przy pierwszej transzy rozmawialiśmy tylko z uniwersytetem, później do gry wszedł jeszcze fiński odpowiednik Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, który teraz nazywa się Business Finland.
Czy jest jakaś różnica w sposobie działania tych dwóch instytucji?
Mam wrażenie, że z Business Finland prowadzi się nieco inną rozmowę, pytają o inne rzeczy. Podejście jest mocno związane z komercjalizacją projektu. Poza tym agencja ma wspierać projekty bardzo innowacyjne, charakteryzujące się dużym ryzykiem, a nie takie, które na pewno się udadzą.
Czy Iceye mogło powstać w Polsce? Czy rozwijałoby się w tym samym tempie?
Nie wydaje mi się, żeby firma nie miała szans rozwinąć się nad Wisłą, ale pierwsze pieniądze na pewno pozyskalibyśmy w inny sposób. Proszę zwrócić uwagę, że jeśli idzie o sektor kosmiczny, Finlandia to też nie są Stany Zjednoczone. Tam także jest to relatywnie nowa branża.
Czy nad Wisłą bardziej moglibyśmy wspierać sektor kosmiczny?
Zawsze. Są trzy główne filary, które widzimy jako niezbędne do powstania prężnego przemysłu technologicznego – oprócz edukacji, co rozumie się samo przez się. Po pierwsze system grantowy wysokiego ryzyka. Jest on niezbędny, jeśli takie firmy w ogóle mają powstać. Do tego dochodzi system taniego finansowania – Iceye np. ma kredyty gwarantowane przez instytucje publiczne. Na samym końcu jest duży klient państwowy.
Zapytam jeszcze inaczej: czy widzi pan perspektywy dla branży kosmicznej w Polsce? Bo może po prostu jest tak, że ten rynek jest już szczelnie pokryty przez dotychczasowych graczy.
Oczywiście. Należy się tylko zastanowić, która gałąź przemysłu kosmicznego rośnie najbardziej i jest najbardziej innowacyjna. I należy skupić się na rozwijaniu właśnie tych gałęzi, a nie na kopiowaniu tego, co inni już zrobili.