Odpowiedzialność za marnotrawstwo powinna w wielu przypadkach spaść nie na parametryzację, lecz na instytucje nieformalne, które de facto wyznaczają zachowania samych naukowców.

Dotkliwą patologią polskiej nauki jest marnotrawstwo środków publicznych na skutek przesunięcia celów z właściwej działalności naukowej na spełnianie kryteriów parametryzacji – tak rozumiem tezę stawianą przez Monikę Kosterę i Annę Musiałę w tekście „Jak zbudować fawelę” (DGP z 3–5 lutego 2023 r.). I trudno się z tym nie zgodzić. Mam jednak odmienny pogląd na temat przyczyn tego stanu rzeczy. Problemem polskiej nauki nie jest bowiem sama parametryzacja ani żadna inna formalna instytucja narzucona na nieformalne wzorce postępowania, preferencje i kulturę pracy polskich naukowców. Rozwiązaniem nie jest więc pozbycie się parametryzacji.

Punktowa ocena czasopism, wydawnictw i dorobku naukowego powinna stanowić element szerszego systemu – służyć jako źródło informacji dla podmiotów podejmujących decyzje, tj. samych naukowców, studentów, pracodawców i otoczenia nauki (w tym biznesu), oraz jako dodatkowa zachęta do pracy.

Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że żadna zachęta nie jest dość silna, aby wymusić konkretne kroki. Tak jak zachęta do działalności charytatywnej w postaci odpowiedniej ulgi podatkowej jednego skłoni do tego, aby przeznaczyć środki na Caritas czy PAH, inny zaś namówi szwagra lub innego powinowatego, aby ten założył fundację pomocy osieroconym pszczołom, bo przecież „są pieniądze do przygarnięcia”. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku trzeba oceniać skuteczność danej zachęty w faktycznym kierowaniu działania na właściwe tory, niemniej nie można oskarżać wyłącznie jej za różnorodne patologie. Ostatecznie to, do czego nas skłoni, zależy od nieformalnych instytucji regulujących życie danej wspólnoty – od obyczajów, kultury, preferencji, zasad obdzielania szacunkiem i prestiżem, wreszcie od zasobów wiedzy.

Na poziomie nieformalnych instytucji życia codziennego w akademii musi więc istnieć realna potrzeba rozwoju zawodowego, dokonania przełomowego odkrycia, wydobycia na jaw prawdy bytu... Również czysta ambicja – w dobrych proporcjach jest to zrozumiała potrzeba prawdziwego prestiżu zawodowego na arenie międzynarodowej, który nie opiera się na taniej autopromocji. Wówczas zachęty w postaci oceny parametrycznej uruchamiają właściwe działanie i nie pozwalają na kombinatorstwo. Może jednak być tak, że doprowadzają do zgoła odmiennych działań, jeśli uruchomią potrzebę krótkoterminowego zysku, awansu w feudalnym systemie zależności itp.

W tym świetle wydaje się, że opisane przez Witolda Kieżuna przesunięcie celów występuje w danej organizacji z jakimś prawdopodobieństwem, ale nie jest zjawiskiem koniecznym, swoistym organizacyjnym fatum. Kieżun pisał przecież, że „priorytetowym problemem sprawności organizacyjnej administracji jest wysoki poziom moralny jej funkcjonariuszy”. „Profesor Tadeusz Kotarbiński traktował prakseologię – naukę o sprawnym działaniu – jako część etyki. Stąd też hasłem prakseologicznego modelu sprawnej organizacji jest, obok efektywności (skuteczności) i ekonomiczności, także i etyczność” – kontynuuje Kieżun („O sprawną administrację publiczną”, Ius et Lex III [1]/2005). Zaryzykowałbym hipotezę, że ma to zastosowanie również w działalności naukowej. A skoro tak, to formalne rozwiązania organizacyjne, normy, prawa, procedury i regulaminy zwiększają prawdopodobieństwo przesunięcia celów, jeśli pracują z ludźmi skłonnymi do działań niezgodnych z moralnością zawodową lub niedoinformowanymi.

To prowadzi do wątku marnotrawstwa. Podam tu przykład z mojej dziedziny. W 2013 r. ukazało się długo oczekiwane na arenie międzynarodowej tłumaczenie wielkiego dzieła filozoficznego pt. „Spór o istnienie świata” autorstwa Romana Ingardena (przy tej okazji – rok 2020 był Rokiem Ingardena na mocy decyzji Sejmu). Problem w tym, że wydawnictwo, któremu powierzono redakcję i druk książki, najwyraźniej opiera się na ściąganiu żądnych międzynarodowego zasięgu badaczy z krajów rozwijających się, a jego system dystrybucji to głównie zakupy dokonywane przez biblioteki uczelniane na całym świecie. O rzetelnym procesie recenzyjnym można zapomnieć. Prestiż tego wydawnictwa, przynajmniej w międzynarodowym środowisku filozoficznym, jest żaden. Innymi słowy – ciężka praca tłumacza oraz szansa na wprowadzenie jednego z najwybitniejszych dzieł XX-wiecznej filozofii do obiegu międzynarodowego zostały zmarnowane! Dzięki innym swym pracom, pisanym w języku niemieckim i tłumaczonym na angielski czy francuski, Ingarden jest dość dobrze znany na świecie, ale jego pozycja nie dorasta do tej, na którą zasługuje. Raz jeszcze powiem: szansa została zmarnowana, a spore pieniądze wydane. I nie jest to odosobniony przypadek. Teza Autorek o marnotrawstwie w pogodni za ułudą umiędzynarodowienia znajduje tutaj bolesną ilustrację.

Formalnie/nieformalnie

Jak już jednak zaznaczyłem, w moim przekonaniu istota problemu nie dotyka formalnej instytucji oceny parametrycznej, lecz faktycznego działania, do którego instytucja ta zachęca środowisko. To zaś zależy od instytucji nieformalnych. Autorki piszą w tym kontekście, że za sprawą parametryzacji „giną naukowe relacje, akademicki etos, kultura pracy naukowej”. Obawiam się, że skoro parametryzacja uruchamia te wszystkie mechanizmy przesunięcia celów, o których Autorki same piszą, to smutny wniosek jest taki, że ów etos i kultura zmarły na skutek innej, wcześniejszej choroby. Dotyczy to oczywiście w różnych stopniu różnych części środowiska naukowego.

Przy tej okazji zaznaczę – znów z własnego, filozoficznego podwórka – że parametryzacja stanowi całkiem dobrą zachętę dla wielu znanych mi badaczy przynależących do mojego pokolenia i tych młodszych. Dla wielu młodych filozofów publikowanie w dobrych i bardzo dobrych międzynarodowych czasopismach (raz się uda, innym razem nie – to zrozumiałe) jest już działaniem domyślnym, rzeczą oczywistą (istotne niebezpieczeństwo wiąże się z zupełnym porzuceniem polszczyzny na rzecz języków międzynarodowych, ale to wymagałoby osobnego artykułu). Nie można więc powiedzieć, że w ich przypadku parametryzacja dokonała zniszczeń. Ktoś powie, że ta zmiana zaszła pomimo parametryzacji i zaszłaby także bez niej. Być może. Dlatego podkreślę raz jeszcze, że mówię tu o formalnej instytucji parametryzacji jako zachęcie do działania – być może bez niej wspomniana ewolucja również by zaszła.

Naukowiec na rynku

Kontrowersyjna wydaje mi się także opinia Autorek, zgodnie z którą parametryzacja jest przykładem „kapitalizmu” w nauce; ten zaś kapitalizm „zjadł naukę”, bo nastąpiło „jej urynkowienie”. Uczelnie, piszą Autorki, „chcąc awansować w rankingach, zwiększają «normy». Punkty zaś są najbardziej wymierne”. Wydaje się jednak, że to nie kapitalizm, lecz zgoła odmienny system wymyśla „normy” produkcji, także naukowej. Nie w tym jednak rzecz, aby bronić kapitalizmu czy rynkowych zasad w nauce – ich faktyczna implementacja wzbudza wątpliwości i nie miejsce tu, aby to rozstrzygać. Jeśli jednak wyobrazić sobie coś na kształt organizacji rynkowej, do czego najbliżej uczelniom anglosaskim, to ocena punktowa dorobku, czasopism i wydawnictw byłaby czymś analogicznym do cen rynkowych, z którymi zwykle mamy do czynienia. Byłaby więc pewną zagregowaną informacją. Aby kategoria rynku miała w interesującym nas kontekście jakiś sens, na podstawie informacji wyrażonej w postaci punktów – jak to jest w przypadku ceny – ktoś musiałby podejmować decyzje: naukowcy o czasopismach i wydawcach, studenci o wyborze uczelni i udziale w zajęciach, uczelnie o zatrudnieniu i wynagrodzeniu. Tak jednak nie jest, o czym za chwilę. Ponadto na każdym rynku kluczową sprawą jest zaufanie – w tym wypadku, jeśli punkty są naszą walutą, to musimy mieć do niej zaufanie, bo przecież dziś każdy pieniądz to nic innego jak samo skondensowane zaufanie wszystkich uczestników rynku. Albo jego brak. Gdy go nie ma, następuje inflacja. Nie może być więc tak – a jest! – że minister nauki ręcznie majstruje przy parametryzacji czasopism, bo wtedy zaufanie spada do zera, a cały ten – w zamierzeniu „rynkowy” – gmach zamienia się w gruzowisko.

Aby system działał „rynkowo”, zachęta musiałaby być ekonomiczna. Ocena punktowa nie może ginąć gdzieś w biurokratycznych czeluściach uczelni, ministerstwa czy innych ciał oficjalnych, lecz powinna mieć – wraz z oceną jakościową (tu pełna zgoda z Kosterą i Musiałą) – czytelny wpływ na zarobki pracownika naukowego. Tego związku jednak brak w systemie, w którym zarobki na uczelni są przedmiotem decyzji władz centralnych i wieloletnich, nieraz nawet ogłaszanych z pompą strategii (podwyżki dla nauczycieli akademickich, hura!).

Jeśli pójść dalej, decyzje o zatrudnieniu pracownika naukowego w modelu „rynkowym” musiałyby się wiązać z informacją punktową – podobnie jak o decyzjach zakupowych decyduje m.in. cena. Jeśli punkty mają służyć jak informacja na rynku, to powinno to również dotyczyć rynku pracy. Innymi słowy, informacja punktowa (i jakościowa) byłaby przeznaczona dla komisji rekrutacyjnych na uczelniach. To szczególnie kontrowersyjna sprawa w naszym systemie. Jak zatem tutaj wyglądają etos i kultura pracy? Tak, że jeszcze do niedawna transparentne i, mówiąc wprost, uczciwe procedury zatrudniania były niezwykłą rzadkością, rozpisywano fikcyjne „konkursy” pod z góry podstawionych kandydatów, zaś kryteria ich oceny miały jako żywo bardzo niewiele wspólnego z jakością pracy. Dobrze wiemy, jak to działa – ważne jest to, „kto pod kogo jest podwieszony”, by zacytować klasyczny tekst ze Stanisława Barei. To się – na szczęście! – zmienia. W pewnym stopniu właśnie pod presją parametryzacji i jej zwiększającego się wpływu na ocenę całej jednostki. Przy wszystkich wadach tego systemu oceny naprawdę nie warto wracać do poprzedniego układu, w którym o etacie decydowano w sposób równie dla postronnych tajemniczy jak o nominacjach biskupich. To ma z kolei związek z zaufaniem społecznym do środowiska naukowego. Większość społeczeństwa musi stanąć do prawdziwej rozmowy kwalifikacyjnej albo zapracować na chleb we własnej firmie. Na jakiej podstawie ludzie ci mieliby więc poważać profesurę wyłanianą na drodze zupełnie nietransparentnej, a czasem wprost obciążonej grzechem nepotyzmu? To oczywiście pytanie retoryczne i miejmy nadzieję, że coraz mniej zasadne.

Co z tymi grantami?

Wreszcie nie sposób nie wspomnieć o kolejnej rzeczy wiążącej się z parametryzacją. Otóż przez ostatnie kilkanaście lat, w szczególności za sprawą Narodowego Centrum Nauki (powołanego w 2010 r.) oraz Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (powołanego w 2007 r.), istnieje w polskiej nauce obszar, który w jakimś stopniu faktycznie realizuje model „rynkowy” – to szczególny rynek, mianowicie rynek grantów. W tej materii trudno o jednoznaczną opinię, bo wspomniane państwowe agencje grantowe tworzą swoistą równoległą rzeczywistość w stosunku do tradycyjnej akademii – swoistą przybudówkę. Ktoś powie: „nowotwór”. Ma to jednak dobre strony, bo względna transparentność decyzji NCN i NCBiR ma pewną moc promieniowania, a więc pozytywny wpływ na obyczaje akademii. Ponadto istnieje spora grupa naukowców, którzy najpewniej nie mieliby szans zaistnieć w „podwieszeniach” tradycyjnej akademii, utrzymują się zaś dzięki grantom. Muszę zaznaczyć, że nie jestem tu bezstronny, gdyż od samego początku kariery naukowej utrzymuję się w 100 proc. z pozyskanych grantów i wyjazdowych programów badawczych. Z drugiej strony jednak to rozdwojenie – akademia z przybudówką niczym drzewo z grzybnią – nie wydaje się na dłuższą metę rozwiązaniem efektywnym. Warto jednak pamiętać, że grupa grantowców ma r0snący udział w produkcji naukowej, choć ich obecność słabo przebija się do szerszej świadomości społecznej. Tymczasem ich (powinienem powiedzieć: „nasze”) istnienie jest częścią składową (może wytworem) owego szerszego systemu parametryzacji, który spotyka się z tak ciężką krytyką w środowisku.

Kostera i Musiała mają rację, że wszędzie tam, gdzie dochodzi do patologii instytucji parametryzacji, ma miejsce karygodne marnotrawstwo środków publicznych. Jestem jednak przekonany, że odpowiedzialność ponoszą za to w wielu przypadkach nie sama parametryzacja (która powinna być nieustannie poprawiana), lecz instytucje nieformalne, które de facto wyznaczają zachowania samych naukowców. Wreszcie krytyka systemu punktowego jako „kapitalistycznego” czy „rynkowego” jest o tyle nietrafiona, że modelu istotnie rynkowego nie mamy. A może warto by dać mu szansę, ale ze świadomością ryzyka? Nasz system oligarchiczno-kapitalistyczny, hybrydowo spowinowacony z wcześniejszym ładem feudalnym, po prostu nie przynosi efektów. Szczęśliwie coś się powoli zmienia – dzięki samym naukowcom i dzięki mniej lub bardziej nieporadnym działaniom wszystkich rządów ostatnich bez mała 20 lat. Dyskusja o kierunku tych zmian jest zawsze wartością. ©℗