Ekonomiści obawiają się, że inflacja, która w listopadzie wynosiła 7,8 proc. w skali roku, w grudniu przeskoczy już 9 proc. Rok temu było 2,4 proc.

Trudno o osobę, której sytuacja tak bardzo zmieniła się w minionych 12 miesiącach jak prezesa Narodowego Banku Polskiego. Adam Glapiński przed rokiem chodził w chwale człowieka, który przyczynił się do obrony gospodarki przed koronawirusowym kryzysem, nie tracąc z oczu podstawowego celu banku, czyli stabilności cen. Dziś musi tłumaczyć, dlaczego mamy najwyższą inflację od początku stulecia. Wszystko wskazuje jednak, że może liczyć na drugą kadencję na stanowisku szefa banku centralnego.
Opis sytuacji sprzed roku dziś brzmi jak bajka. Inflacja w grudniu 2020 r. wynosiła 2,4 proc., czyli minimalnie poniżej celu Narodowego Banku Polskiego. Główna stopa procentowa NBP była na poziomie 0,1 proc., co oznaczało rekordowo niskie koszty pożyczania dla firm i konsumentów. Rentowność pięcioletnich obligacji skarbowych wynosiła 0,3 proc., a dwuletnich była tuż powyżej zera.
Dziś ekonomiści obawiają się, że inflacja, która w listopadzie wynosiła 7,8 proc. w skali roku, w grudniu przeskoczy 9 proc. Główna stopa NBP już w grudniu została podniesiona do 1,75 proc., a analitycy zastanawiają się, czy wystarczy podwyżka do 3,5 proc., czy trzeba będzie dojść do 4 proc., a może jeszcze więcej. Rentowność pięcioletnich obligacji skarbowych już jest na tym poziomie, a dwuletnie są bliżej 3,5 proc. niż 3 proc.
Co poszło nie tak?
Wyjaśnienie oficjalne: szok pandemiczny. A nawet cała seria szoków. Pandemia najpierw przydusiła inflację, ale później zadziałał efekt puszczonej sprężyny i nastąpił gwałtowny wzrost cen. Do tego doszły ogólnoświatowe problemy z łańcuchami dostaw, co przełożyło się na produkcję i dostawy – oraz ceny – dla odbiorców finalnych. I jeszcze jeden szok – na rynkach surowców. Od mleka po uran wszystko nagle podrożało. Dla konsumentów najważniejsze są podwyżki cen żywności oraz surowców energetycznych, bo te przekładają się na ceny paliw, ciepła czy prądu. Tu dochodzi jeszcze wielka polityka. I zarzuty wobec Rosji, że ograniczając dostawy gazu do Europy, spowodowała kilkukrotny wzrost ceny błękitnego paliwa. Oraz wobec Komisji Europejskiej, że nie robi nic, żeby zrównoważyć rynek uprawnień do emisji gazów cieplarnianych. Skok ich cen powoduje, że stają się najważniejszym składnikiem kosztu energii elektrycznej dla odbiorców.
Jest jedno ale: inflację było widać już wcześniej. Tuż przed pandemią szybkimi krokami szła w Polsce w kierunku 5 proc. Dziś może się wydawać, że to niewiele, ale wtedy to była największa inflacja od prawie dekady, a gdyby urosła jeszcze trochę, trzeba by ją porównywać z rokiem 2001 (już za moment punktem odniesienia będzie rok 2000, kiedy ceny rosły w tempie dwucyfrowym). W pewnej mierze przyspieszenie sprzed dwóch lat można tłumaczyć wzrostami cen w kategoriach, na które bank centralny nie ma wpływu (wyższe stopy procentowe nie pomogą na inflację, której źródłem są „szoki podażowe” skutkujące rosnącymi cenami żywności czy paliw), ale nawet inflacja bazowa (ta, której pilnowanie idzie bankom centralnym łatwiej, bo zależy od zmian w popycie) przekroczyła poziom dopuszczalnych odchyleń od celu NBP (3,5 proc.) pierwszy raz od… 2002 r. Zastanawialiśmy się wtedy, „co się stało, że Adam Glapiński, dawniej chętny do podnoszenia stóp procentowych, teraz się przed tym broni” („Z jastrzębia gołąb”, Magazyn DGP, 28 lutego 2020 r.). Choć trzeba przyznać, że te rozważania bardzo szybko straciły sens, przynajmniej na pewien czas.
Zbiegiem okoliczności przed wybuchem pandemii inflację bazową mieliśmy bardzo podobną do czeskiej. Po pojawieniu się koronawirusa u nas wskaźnik poszedł w górę, W Czechach pozostał na poziomie zbliżonym do 3 proc. (dane Eurostatu). Po roku u nas zadziałał statystyczny efekt bazy i nasza inflacja bazowa nieco spadła, ale zaraz potem znów zaczęła rosnąć. I w obu krajach w listopadzie przekraczała 5 proc. w skali roku (choć ostatnio Czesi nawet nas wyprzedzili). Jeśli inflacja bazowa rośnie ponad miarę, to znaczy, że popyt jest zbyt mocny w stosunku do potencjału gospodarki. W takim przypadku kwestią drugorzędną jest to, czy dzieje się tak dlatego, że w poprzednich latach stopy procentowe były zbyt niskie (przed pandemią były utrzymywane na – wówczas – rekordowo niskim poziomie 1,5 proc.), czy rząd za bardzo wspierał konsumpcję wydatkami socjalnymi, czy decydowały jakieś inne czynniki.
Jak do inflacji i stóp odnosił się prezes Glapiński? W pierwszej fazie pandemii niewiele można było na ten temat powiedzieć. Komunikacja banku centralnego została bowiem mocno ograniczona. Przede wszystkim nie odbywały się zwyczajowe comiesięczne konferencje po posiedzeniach Rady Polityki Pieniężnej. W styczniu 2021 r. zaszła jednak zmiana: prezes zdecydował się na wideokonferencje, na których odpowiadał na otrzymane wcześniej pytania (od kilku miesięcy są transmitowane konferencje z udziałem dziennikarzy „w realu”).
– Pytanie o możliwość podwyżki stóp to pytanie całkowicie z innej bajki, nie z tego czasu i nie z tego świata, w którym żyjemy. Gospodarka musiałaby wrócić do całkowitej normalności, a do tego jest daleko, i pojawić się ryzyko wyraźnego przekraczania przez inflację celu inflacyjnego, celu średniookresowego – deklarował Glapiński na początku 2021 r. Trzeba jednak zaznaczyć, że wtedy sporo mówiło się też o obniżaniu stóp procentowych. – Dopuszczam stopy ujemne – deklarował szef banku centralnego.
W marcu odpowiadał tak: – Prawdopodobieństwo podwyżek stóp w Polsce do końca kadencji RPP wynosi zero (kadencja większości członków RPP kończy się w okresie styczeń–marzec – red.)
Czerwiec: – Inflacja w Polsce utrzymuje się powyżej górnej granicy odchyleń od celu. Jednak wynika to wyłącznie z negatywnych szoków podażowych i czynników całkowicie zewnętrznych. Ceny rosną też przez czynniki popytowe, będące poza zasięgiem krajowej polityki monetarnej, ale same w sobie nie powodują one odchylenia inflacji od celu NBP.
Nie brakowało już wtedy głosów, że NBP powinien zdecydować się przynajmniej na „sygnalną” podwyżkę stóp procentowych. Rok wcześniej, działając w trybie kryzysowym, cenę pieniądza obniżono do 0,1 proc. Sygnalna podwyżka miała dać znać, że bank centralny będzie pilnował, żeby wzrost cen nie wymknął się spod kontroli.
Inflacja rosła w dalszym ciągu, a stopy procentowe w dalszym ciągu pozostawały niezmienione. Z wypowiedzi prezesa Glapińskiego dość jasno wynikało, że dopóki są obawy związane z pandemią – że może się powtórzyć sytuacja z pierwszej fali, która wymusiła ograniczenie bezpośrednich kontaktów między ludźmi, co zatrzymało część gospodarki – stóp ruszać nie należy. Najwyraźniej w banku centralnym uważano też, że najlepszym sposobem na wychodzenie z kryzysu jest wspomaganie eksportu. To można zrobić dość łatwo, utrzymując niski kurs walutowy, czyli pilnując, żeby stopy procentowe nie poszły w górę.
Już w marcu Adam Glapiński zadeklarował, że będzie się starał o drugą kadencję w fotelu prezesa NBP (pierwsza kończy się w połowie tego roku). Obiecywał, że NBP pomoże przy finansowaniu programu atomowego, że wprowadzi do obiegu nowy banknot o nominale 1 tys. zł, że nadal będzie stał na straży gotówki i że nie wprowadzimy euro. A także, dopóki się dało, wspierał rząd niskimi stopami procentowymi. Większość parlamentarna może i jest co nieco zirytowana tym, że inflacja poszła w górę, bo traci punkty u wyborców, ale i prezydent Andrzej Duda, i prezes PiS Jarosław Kaczyński wskazywali ostatnio, że obecny prezes NBP powinien zostać w banku na kolejne sześć lat.
Jeszcze we wrześniu Adam Glapiński mówił, że podniesienie stóp byłoby szkolnym błędem. – Cały czas mówimy o podwyżce, tylko teraz nie ma przesłanek. A kiedy będą? Trudno powiedzieć. Inflacja musi być blisko górnej ramy korytarza (odchyleń od celu inflacyjnego, czyli 1,5–3,5 proc. – red), inflacja, której przyczyną jest dynamika popytu, w szczególności gdyby się coś działo na rynku pracy – deklarował Glapiński. Zaznaczał, że chciałby podnieść stopy jak najszybciej, bo to świadczyłoby o powrocie normalności w gospodarce. Wskazywał, że warunki do takiej podwyżki mogą się pojawić w I kw. 2022 r.
Ale stopy wzrosły wcześniej. Na początku października, na Kongresie 590, szef NBP zadeklarował, że „zbliża się konieczność dostosowania polityki pieniężnej, czyli podwyżki stóp”. Dostosowanie stało się faktem dosłownie następnego dnia. Główną stopę podniesiono do 0,5 proc. – Teraz spokojnie będziemy się dłuższy czas przyglądać, jaki jest efekt podwyżki. Jak gospodarka, społeczeństwo odebrało ten sygnał. I w swoim czasie będziemy podejmować stosowne decyzje o niedziałaniu lub działaniu – mówił prezes po posiedzeniu RPP. Choć zaznaczał, że cieszyłby się, gdyby stopy trzeba było podnosić dalej, bo to znaczyłoby, że „trzeba oziębiać koniunkturę”. Takie rzeczy robi się tylko wtedy, gdy jest aż za dobrze.
Miesiąc później mieliśmy podwyżkę głównej stopy NBP do 1,25 proc., a w grudniu do 1,75 proc. Kolejne decyzyjne posiedzenie RPP odbyło się we wtorek. I kolejna podwyżka. Główna stopa wynosi już 2,25 proc., najwięcej od 2014 r. „Wobec kontynuacji ożywienia krajowej aktywności gospodarczej oraz oczekiwanego utrzymywania się korzystnej sytuacji na rynku pracy, a także prawdopodobnie dłuższego oddziaływania zewnętrznych szoków na dynamikę cen, utrzymuje się ryzyko kształtowania się inflacji powyżej celu inflacyjnego NBP w horyzoncie oddziaływania polityki pieniężnej. Aby ograniczyć to ryzyko, a więc dążąc do obniżenia inflacji do celu NBP w średnim okresie, Rada postanowiła ponownie podwyższyć stopy procentowe” – napisano w informacji po posiedzeniu. Więcej prezes Glapiński powie zapewne na konferencji prasowej.
Stopy rosną szybko, a wraz z nimi raty kredytów. Z jednej strony daleko im do tego, by dogonić inflację. Z drugiej – wśród dużych gospodarek na świecie jeszcze niedawno niewiele było takich, gdzie różnica między bieżącym wskaźnikiem inflacji a stopami banku centralnego byłaby większa, ale ostatnio – dzięki serii podwyżek – już się tak bardzo nie wyróżniamy (grudniowa inflacja może sprawić, że znów będziemy wysoko). Ale jest jeszcze trzecia strona: nawet gdyby podwyżki stóp zaczęły się trzy czy sześć miesięcy wcześniej, nie miałoby to wielkiego znaczenia dla wskaźników inflacji notowanych w ostatnich miesiącach (może byłyby nieco niższe, gdybyśmy doświadczyli wyraźnego umocnienia złotego). I czwarta strona: takie podwyżki z wyprzedzeniem pokazałyby jednak determinację banku centralnego do utrzymania stabilności cen, co pomogłoby w dłuższym horyzoncie.
Długoterminowe skutki dużej inflacji dopiero poznamy. – Dla niemal jednej trzeciej polskiego społeczeństwa obecna inflacja jest zjawiskiem, którego nigdy wcześniej nie doświadczyli w swoim świadomym, ekonomicznym życiu. Wymusza więc zmiany dotychczasowych nawyków konsumpcyjnych i inwestycyjnych. Inflacja jest poważnym ryzykiem dla gospodarki, obecnie znacznie większym niż pandemia – ocenił niedawno Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium. ©℗
Podwyżki stóp procentowych z wyprzedzeniem pokazałyby determinację banku centralnego do utrzymania stabilności cen, co pomogłoby w dłuższym horyzoncie