Aż dziw, że nie wszyscy rdzenni mieszkańcy USA wyginęli poddani systemowej eksterminacji. Dziś głośno upominają się o swoje

Od wielu tygodni nie tylko Kanada płonie z oburzenia za sprawą szczątków wydobywanych spod ziemi przy szkołach, które niegdyś miały zmienić indiańskie dzieci w „cywilizowanych ludzi”. Już sześć lat temu kanadyjska Komisja Prawdy i Pojednania nazwała działalność ośrodków prowadzonych na zlecenie rządu przez Kościoły protestanckie oraz Kościół katolicki „kulturowym ludobójstwem”. To, co wydostaje się na światło dzienne w Kanadzie, to jednak drobny szczegół w porównaniu z tym, jak wyglądało pod koniec XIX w. ostateczne rozwiązywanie problemów z Indianami w Stanach Zjednoczonych. Śmiało można to nazwać ludobójstwem, acz niekoniecznie „kulturowym”.
Na początek eksterminacja
„Wydaje się, iż nie ma końca hordom przybywającym wciąż zza morza” – mówił w 1878 r. Washakie, wódz plemienia Szoszonów, w przemówieniu wygłoszonym przed amerykańskim gubernatorem terytorium Wyoming. „W końcu nasi ojcowie zostali wygnani lub zamordowani. My, ich synowie, żałosne tylko resztki plemion niegdyś potężnych, jesteśmy zapędzeni na małe skrawki ziemi, które też nie są nasze – jak przestępcy, więźniowie, dozorowani przez ludzi z bronią, którzy czekają na to, aby nas wszystkich powybijać” – dodawał jeden z najwybitniejszych przywódców w dziejach rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej.
Kiedy Washakie wygłaszał swoją mowę, proces stopniowej eksterminacji Indian osiągnął punkt szczytowy. Gdy Krzysztof Kolumb wytyczył szlaki morskie z Europy do obu Ameryk, tę Północną zamieszkiwało ok. 4–6 mln ludzi. Po pierwszym etapie kolonizacji i narodzinach niepodległych Stanów Zjednoczonych, po spisie powszechnym z 1800 r. liczbę Indian w USA szacowano na 600 tys. Sto lat później, podczas spisu z 1900 r., doliczono się ich ok. 237 tys.
Pomysł, aby zamknąć wszystkich w rezerwatach, narodził się już w 1638 r. Purytanie z kolonii New Haven postanowili wówczas oddzielić czerwonoskórych od białych. Na opanowanym przez siebie terytorium wydzielili dla nich rezerwat. Sama idea nawiązywała do sprawdzonej w Europie tradycji zamykania Żydów w gettach. Przez następne 150 lat udawało się tworzyć rezerwaty sporadycznie, bo indiańskie plemiona były zbyt liczne i waleczne. Ich osłabianie następowało więc stopniowo, wraz z napływem do Stanów Zjednoczonych kolejnych fal emigrantów ze Starego Kontynentu. To oni, szukając nowego miejsca do zasiedlenia, wydzierali pod osłoną armii USA kolejne ziemie rdzennym mieszkańcom, spychając ich na gorsze, w głębi kontynentu. Kiedy zaś kolejne ludy chwytały za broń, ich powstania prędzej czy później kończyły się klęską.
Ostatecznie pętla wokół rdzennych plemion zaczęła się zaciskać zaraz po wojnie secesyjnej. Przez terytoria Indian prowadzono nowe szlaki kolejowe, przy okazji wymuszając na wodzach renegocjowanie zawartych wcześniej z rządem USA traktatów. Gdy ci odmawiali podpisywania niekorzystnych umów i chwytali za broń, wysyłano przeciwko nim zaprawioną w bojach kawalerię U.S. Army. Ta sukcesywnie dziesiątkowała buntowników.
Jeszcze skuteczniejszym sposobem okazało się masowe wybijanie bizonów. Były one głównym źródłem pożywienia dla większości zajmujących się łowiectwem plemion. Poza tym z ich skór wytwarzano odzież oraz służące do mieszkania wigwamy i tipi. Wyrżnięcie bizonów przyniosło głód i chłód. Na to nałożyła się epidemia gruźlicy, która zaczęła się wówczas szerzyć wśród rdzennych mieszkańców Ameryki.
Kiedy rzeź dobiegała końca, w 1890 r. administracja prezydenta Benjamina Harrisona rozpoczęła tworzenie ponad 200 rezerwatów dla niedobitków. Udało się w nich zamknąć ok. 133 tys. rdzennych Amerykanów.
Amerykańskie getta
„Biały człowiek, który jest właścicielem tego kraju od morza do morza, który wędruje po nim zgodnie z własnym życzeniem i opuszcza go, kiedy ma na to ochotę, nie może pojąć, jak czujemy się uwięzieni na tym małym skrawku ziemi, mając wciąż w pamięci fakt, o którym wiecie tak samo dobrze jak my, że każda piędź tej ziemi, którą wy nazywacie dziś dumnie Ameryką, nie tak dawno temu należała do czerwonego człowieka” – próbował wyjaśnić białym w 1878 r. wódz Washakie.
Dzięki jego zręczności politycznej udało się 10 lat wcześniej Szoszonom zawrzeć w Fort Bridger z rządem USA traktat przyznający im prawo do rezerwatu o powierzchni aż 12 tys. km kw. Wprawdzie w ciągu dekady przy kolejnych renegocjacjach plemię straciło trzy czwarte przydzielonej mu ziemi, jednak jego los i tak przedstawiał się wręcz komfortowo w porównaniu z innymi. Te, które nie miały tak wybitnych przywódców, po 1890 r. ściskano na jak najmniejszej przestrzeni. W Kalifornii utworzono nawet rezerwat o powierzchni… 0,4 km kw.
„Najczęściej rezerwat pozostawał pod administracją pojedynczych agencji, nieraz kilka agencji prowadziło zarządzanie w jednym rezerwacie” – opisują w książce „Wigwamy, rezerwaty, slumsy” Ewa Nowicka i Izabella Rusinowa. Cała struktura nadzoru wyglądała następująco. W Waszyngtonie Departamentowi Spraw Wewnętrznych podlegało bezpośredni Biuro do spraw Indian, jemu zaś liczne agencje zajmujące się poszczególnymi rezerwatami. Z Indianami bezpośrednio stykali się pracowni agencji wykonujący słane im z góry ogólne wytyczne. „Agenci mieli za zadanie wykorzenić pogaństwo, dawne obyczaje, tańce, religijne obrzędy i wierzenia, poligamiczne małżeństwa, tradycyjny sposób ubierania się i tubylcze języki” – opisują Ewa Nowicka i Izabella Rusinowa. Jeśli Indianie stawiali opór, agenci mieli prawo wymierzenia im kar. Buntownicy – bez wyroku sądowego – trafiali bezterminowo do aresztów. Jako że czerwonoskórym nie nadawano obywatelstwa, amerykańskie prawo stosowano wobec nich bardzo wybiórczo. Gdy zaś całe plemię okazywało się niepokorne, wówczas najprostszą metodą okazywało się ucięcie racji żywnościowych wydawanych z magazynów agencji. Mieszkańcy rezerwatów nie mogli ich opuszczać bez pozwolenia, polować, a ziemia, jaką otrzymali, była bardzo licha. Odcięcie rezerwatu od dostaw pożywienia oznaczało rychłe nadejście głodu.
Trzymanie w szachu niedobitków nie wymagało więc większego wysiłku. Mimo to stworzono cały aparat nadzoru. Pracowników agencji wspierały lokalne policje, oddziały wojska oraz sukcesywnie formowane jednostki opłacanej z budżetu federalnego… policji indiańskiej. „Młodzi Indianie chętnie przyjmowali funkcję policjantów – nie tylko ze względów ekonomicznych, ale także dlatego, że w pewnym stopniu była ona surogatem roli wojowników, której nie mogli pełnić w warunkach rezerwatowych. Lojalność tych Indian wobec władz amerykańskich wynikała ze wzoru wojownika oddanego i wiernego wodzowi” – twierdzą Nowicka i Rusinowa.
Mając prawie absolutną władzę oraz oddziały policji indiańskiej pod swą bezpośrednią komendą, pracownicy agencji łatwo się demoralizowali. Pół biedy, jeśli tylko brali łapówki i rozkradali żywność, nasiona, narzędzia rolnicze i zwierzęta gospodarcze, jakie co roku rząd federalny przekazywał na rzecz poszczególnych rezerwatów. Gorzej, gdy bez zahamowań korzystali z możności decydowania o życiu i śmierci podopiecznych. Jeśli agent wykazywał sadystyczne skłonności, potrafił zamienić codzienność Indian w prawdziwe piekło. To on decydował o wydaniu przepustki, kiedy mieszkaniec rezerwatu chciał np. odwiedzić krewnych. Mógł też obcinać racje żywnościowe konkretnym osobom, tak żeby nie umierały z głodu, lecz pozostawały stale niedożywione. Gdy to nie wystarczało, w odwodzie czekały lokalny areszt, karcer i bicie.
Jednak najgorsze dla rdzennych Amerykanów okazywało coś innego. Nawet zamknięcie w rezerwacie nie chroniło ich przed ekspansją białych osadników. Wszystko dlatego, że Biuro do spraw Indian przekazało agentom prawo wydawania pozwoleń na dzierżawę federalnej ziemi w rezerwatach kompaniom hodowlanym. Przy bardzo dużym stopniu korupcji otrzymanie takiej koncesji było bajecznie łatwe. Gdy zaś jakaś kompania hodowlana dostawała w swe ręce wieloletnią dzierżawę ziemi, osiedlała na niej swych pracowników oraz farmerów. W procederze brał udział również rząd federalny, który – jak opisuje w opracowaniu „Na straży dwóch pamięci” Louise Erdrich w 1892 r. – „na podstawie tzw. McCumber Agreement «zakupił» od Indian Chippewa 10 milionów akrów ziemi za sumę miliona dolarów. Ziemię indiańską otrzymali oczywiście biali osadnicy”. Przy czym Waszyngton „zapominał” przekazać obiecaną sumę sprzedającemu pod przymusem wodzowi plemienia. „«Zakup», który do historii trafił pod nazwą «paktu za 10 centów», został na mocy decyzji Kongresu uznany za nieprawomocny w roku 1904 i wtedy Indianie otrzymali pewną rekompensatę za zawłaszczone ziemie” – dodaje Erdrich.
Proces kolonizacji rezerwatów postępował więc błyskawicznie. W Waszyngtonie, po licznych skargach plemienia Czoktawów, ze zdziwieniem odkryto w 1907 r., iż w ich rezerwacie na terytorium Oklahomy mieszka już 170 tys. białych i ledwie 30 tys. Indian. Sprawą zajął się wówczas Kongres, godząc się nawet na publiczne przesłuchanie reprezentantów Czoktawów. Prasa – jak rzadko wcześniej – pisała o ich losie ze współczuciem, co oczywiście niewiele zmieniało. Czerwonoskórzy za sprawą białego człowieka w przyśpieszonym tempie wymierali.
Plemiona z przetrąconym karkiem
Ostatecznie losu rdzennych mieszkańców Ameryki o mały włos nie przypieczętowały dwie narzucone im przez rząd USA reformy. Pierwszą był Ogólny Akt Nadania – potocznie od nazwiska pomysłodawcy senatora Henry’ego L. Dawesa zwany Aktem Dawesa. W roku 1887 Kongres przyjął ustawę mówiącą, że ziemia w rezerwatach zostanie podzielona na działki, a te oddane na własność pojedynczym Indianom. Oficjalnie miało to służyć ich cywilizowaniu. Dzięki posiadaniu własnych gospodarstw mieli się stopniowo zamienić w zwykłych farmerów. Plemiona miały w demokratycznym głosowaniu wszystkich dorosłych mężczyzn ratyfikować Akt Dawesa na terenie swoich rezerwatów. Przez pierwsze lata wodzom udawało się skutecznie blokować wprowadzanie nowego prawa. Zdawali sobie bowiem sprawę, że parcelacja ziemi podważy rolę plemiennych przywódców i rozbije wspólnotę, a skłóceni i osamotnieni właściciele gruntów ostatecznie przestaną stawiać opór ekspansji białych osadników.
Uchylanie się Indian od wcielenia w życie Ogólnego Aktu Nadania sprawiło, że w 1906 r. Kongres przyjął tzw. Burke Act. Zapowiadał on, iż każdy Indianin, który przyjął lub przyjmie nadanie ziemi, otrzyma w ciągu 25 lat obywatelstwo USA. Taka marchewka oznaczająca m.in. możliwość swobodnego opuszczania rezerwatów. Tamy zaczęły więc pękać i członkowie plemion buntowali się przeciwko wodzom sabotującym Akt Dawesa.
Tam, gdzie i to niczego nie zmieniało, do akcji wkraczali pracownicy agencji podległych Biuru do spraw Indian. „Wobec opornych plemion stosowano przemoc, czasem nawet uciekając się do metod drastycznych. Na przykład agent w rezerwacie Sioux Yankton wezwał oddziały federalne z fortu Randall, pod których nadzorem odbyła się parcelacja” – opisują Nowicka i Rusinowa. „Również Kickapoo odmawiali podziału. Oszukano ich, gdyż dokonano go w czasie, gdy ich plemienni przywódcy udali się do Waszyngtonu w celu pertraktacji” – dodają autorki. Tymi sposobami wmuszano akty nadania ziemi zwykłym Indianom, którzy musieli coś z nią zrobić, zwłaszcza że z racji posiadania gruntu objęci zostali podatkiem federalnym. „Rodzina, która nie była w stanie zapłacić, traciła ziemię na rzecz rządu Stanów Zjednoczonych” – podkreśla Louise Erdrich. „Oczywiście, większość Indian nie potrafiła przejść na typ uprawy ziemi wymuszony przez białych i w rezultacie rezerwaty straciły większość ziemi” – uzupełnia.
Zjawisko to przyjęło olbrzymie rozmiary. Zgodnie z danymi Biura do spraw Indian indywidualnym użytkownikom przekazano łącznie 138 mln akrów gruntów. Wedle spisu przeprowadzonego w 1934 r. w rękach rdzennych mieszkańców Ameryki pozostało już tylko 48 mln akrów. Resztę przejęli rząd federalny lub biali nabywcy.
Akt Dawesa przyniósł ze sobą jeszcze jedną, długofalową konsekwencję. Zainicjowano w nim tworzenie sieci szkół z internatami dla indiańskich dzieci finansowanych z funduszy federalnych. Na początku XX w. działało ich już 148, zaś naukę pobierało w nich ok. 20 tys. dzieci. Większość z nich została tam umieszczona pod przymusem. Jesienią do rezerwatów wkraczali z zaskoczenia agenci pod osłoną indiańskiej policji lub oddziałów wojska z pobliskiego fortu. Złapane dzieci lądowały w internacie na cztery–osiem lat, zupełnie odcięte od bliskich. „Rodzice, którzy ukrywali dzieci, byli karani przez agenta aresztem albo też wstrzymaniem ich racji żywnościowych. Zachęcano ich zresztą cennymi podarunkami do dobrowolnego oddania dzieci do szkoły” – opisują Ewa Nowicka i Izabella Rusinowa.
W szkole z internatem uczniów czekały makabryczne przejścia. Każde naruszenie surowej dyscypliny karano albo chłostą, albo celą głodową. Po kilku dniach bez jedzenia dziecko wykazywało dużo mniej chęci do buntu. Podobnie jak w przypadku agentów, również tu opiekunowie sprawowali nad wychowankami władzę absolutną. Już samo to każe przypuszczać, że skala nadużyć, także seksualnych, nie mogła się wiele różnić od tej, o jakiej już wiadomo w przypadku Kanady.
Po zakończeniu edukacji gehenna młodych ludzi nie dobiegała jeszcze końca. Chcąc sfinalizować proces asymilacji, władze zadbały, żeby poznali także smak pracy przymusowej. „Młody Indianin był umieszczany w rodzinie białego rolnika w okolicy szkoły na okres trzech lat. Rodzinie takiej płacono z funduszów federalnych 50 dolarów rocznie na opiekę zdrowotną i ubranie ucznia. Uczeń musiał wykonywać najcięższe prace w gospodarstwie w zamian za pożywienie i ubranie” – wyjaśniają Nowicka i Rusinowa. Po przejściu przez liczne traumy w dzieciństwie pokolenie czerwonoskórych, którzy wpadli w ręce amerykańskiego państwa, nie potrafiło zupełnie odnaleźć się w dorosłym życiu.
Wymierający gatunek
„Dziki wojownik, siedząc na grzbiecie mustanga, przebiega stepy, poluje, walczy, oddycha całym obszarem piersi: jemu to życie dzikie, stepowe, potrzebne, jak ptakowi powietrzne przestrzenie; on bez tego obejść się nie może: schnie i umiera” – pisał w reportażu zamieszczonym na łamach „Gazety Polskiej” w 1877 r. Henryk Sienkiewicz. Przyglądając się z boku losowi Indian, polski pisarz nie miał złudzeń, że gdy ci pozwolą się zamknąć w rezerwatach, wówczas czekają ich głód oraz powolne wymieranie. „Ci sami bracia, którzy prawili mu (Indianinowi – przyp. aut.) o cywilizacji, pogardzają nim teraz, tak jak w Europie Cyganem, a w rezultacie nic też innego nie pozostaje mu, jak cygańskie życie: żebranina i małe złodziejstwa, i wegetowanie z dnia na dzień, wśród którego podleje do ostatka” – zauważał Sienkiewicz. W pierwszych dekadach XX w. tak właśnie prezentowała się codzienna wegetacja mieszkańców rezerwatów. Fundusze zdobywane wspomnianymi przez noblistę sposobami mężczyźni wydawali przede wszystkim na alkohol i tytoń. Dzięki nim udawało się łatwiej przetrwać kolejne dni bezczynności. Oznaczało to alkoholizm dużej części dorosłej populacji.
Indianie przeważne żyli wówczas bardzo krótko. W rezerwatach razem z nędzą szły ścisk i brak higieny. Łatwo więc szerzyły się choroby, na czele z wszechobecną gruźlicą.
Tymczasem realizując obietnicę zawartą w Burke Act, 2 czerwca 1924 r. prezydent Calvin Coolidge podpisał Indian Citizenship Act. Nadawał on wszystkim Indianom urodzonym w USA prawa obywatelskie. Nową sytuacją prawną nikt się specjalnie nie przejął. Nieliczna społeczność zamknięta w rezerwatach znajdowała się w stanie degrengolady. Powołany do życia rok wcześniej przez prezydenta Komitet Stu, w skład którego poza działaczami społecznymi i politykami weszli też naukowcy, prognozował, że rdzenni mieszkańcy Ameryki mogą wymrzeć ostatecznie do końca XX stulecia. W swym raporcie komitet informował m.in., że dochody przeciętnego Indianina są siedmiokrotnie niższe niż statystycznego mieszkańca USA, a śmiertelność wśród niemowląt trzykrotnie wyższa. Dostrzeżono, że wielki eksperyment społeczny, jaki stał się udziałem czerwonoskórych, prowadził do ich sukcesywnej eksterminacji. Komitet zarekomendował utworzenie Sądu Skarg Indiańskich. Powstała w 1928 r. instytucja jako pierwsza zaczęła traktować czerwonoskórych jak równoprawnych obywateli i zajęła się ich problemami w relacjach z władzami federalnymi i stanowymi.
Zmartwychwstanie
Po przeszło stuleciu klęsk i nieszczęść na początku lat 30. XX w. w Stanach Zjednoczonych żyło niecałe 300 tys. Indian – ok. 0,2 proc. populacji USA. Amerykanom nie udawało się jednak o nich zapomnieć. Przeciwnie – dzięki popularności powieści o Dzikim Zachodzie oraz seryjnie produkowanych w Hollywood westernach czerwonoskórzy stali się trwałym elementem kultury masowej. To z kolei przekładało się na zainteresowanie, jak wygląda ich życie w nowoczesnym świecie. Publikowane w prasie relacje nie wywoływały jeszcze u potomków kolonizatorów wyrzutów sumienia, ale szczere współczucie stawało się już oczywistością. W tę zamianę nastawienia dobrze wpisał się syn długoletniego burmistrza Atlanty John Collier. W latach 20. XX w., zwiedzając południowy zachód USA, odwiedzał kolejne rezerwaty. To, co w nich ujrzał, sprawiło, że stał się gorącym orędownikiem praw Indian. Wkrótce został sekretarzem wykonawczym organizacji American Indian Defense Association (Amerykańskie Stowarzyszenie Obrony Indian) oraz redaktorem magazynu „American Indian Life”. Jego przebojowość przyciągnęła uwagę nowego prezydenta Franklina D. Roosevelta i otworzyła drogę do stanowiska komisarza do spraw Indian. Niedługo po objęciu tej funkcji, w maju 1934 r., Collier opublikował na łamach „New York Timesa” artykuł, w którym nie zostawił suchej nitki na polityce rządów USA wobec rdzennych mieszkańców kraju. Jako największe oszustwa, a zarazem niegodziwości wskazał Akt Dawesa oraz szkoły z internatami. „Nie udało nam się przygotować Indian do wejścia do naszej cywilizacji, ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby zniszczyć ich poczucie przynależności do własnej” – pisał.
Kongres szybko uchwalił, a prezydent podpisał przygotowany przez Colliera Indian Reorganization Act (18 czerwca 1934 r.), czyniąc z ustawy część swego programu New Deal. Nowe prawo nadawało poszczególnym plemionom status samodzielnych bytów politycznych. Odtąd mogły posiadać własny rząd oraz oddzielne sądownictwo, stanowić lokalne przepisy, a nawet uchwalać plemienne konstytucje. Znoszono też zakaz opuszczania rezerwatów, pogańskich kultów religijnych oraz przede wszystkim kultywowania własnego języka i tradycji. Jednocześnie szerokim strumieniem popłynęły do rezerwatów rządowe dotacje, co akurat niekoniecznie okazywało się dobrodziejstwem, ponieważ podtrzymywało stan uzależnienia od agencji federalnych.
Reformy Colliera nie przyniosły natychmiastowych efektów, bo dźwiganie się z kompletnego upadku musiało trwać pokolenia. Odradzanie się indiańskich społeczności oraz ich kultury stawało się jednak coraz bardziej widoczne. Indianie zaczęli odzyskiwać ziemię (do 1974 r. ponad 4 mln akrów). Jednocześnie nastąpiło odwrócenie trendów demograficznych. W roku 1970 w Stanach Zjednoczonych mieszkało już 792 tys. Indian, z czego aż 356 tys. przeniosło się do miast. Dziś jest ich ponad 2,5 mln, z czego 1 mln nadal mieszka w rezerwatach. Funkcjonuje 561 rządów plemiennych, a ziemie, jakie znajdują się pod ich bezpośrednią jurysdykcją, to 225 tys. km kw., czyli niewiele mniej niż powierzchnia Rumunii. Zważywszy, że jeszcze 100 lat temu Indianie mieli do wyboru nędzną wegetację po asymilacji lub w rezerwacie, wydaje się to całkiem niezłym początkiem nowego rozdziału dziejów rdzennych mieszkańców Ameryki.
Powołany do życia przez prezydenta Coolidge’a Komitet Stu prognozował, że rdzenni mieszkańcy Ameryki mogą ostatecznie wymrzeć do końca XX w.