Koronawirusa boją się urzędnicy, na państwowych posadach. Im jest dobrze, gdy siedzą wygodnie w domach, a pensja na konto spływa. My musimy pracować.

Nie chcą, by im śpiewać „góralu, czy ci nie żal, odchodzić od stron ojczystych”, bo nigdzie się nie wybierają. Ci, co są tu z dziada pradziada, mówią, że ojcowizna rzecz święta. A cepry, którzy zjechali na Podhale, dodają, że nie po to inwestowali dutki w pensjonaty i restauracje, by teraz sprzedawać biznesy za bezcen. Góralskie Veto spowodowało, że tu i ówdzie zapłonęły ciupagi. I choć w ludziach ogień płonie z różną siłą, to jak echem po górach niosą się słowa: „my tu tarcz i czczych obietnic nie chcemy, dajcie nam pracować”.
Katarzyna Wiercioch jest w sztabie pospolitego ruszenia przy Sebastianie Pitoniu (twarzy Góralskiego Veta) od marca ubiegłego roku. Gdy rozmawiamy, celebruje ze znajomymi mały sukces. – Otworzyła się kolejna restauracja, w Bukowinie Tatrzańskiej. Dawno pizza nie smakowała tak wybornie – mówi. Zastrzega, że nikt nie chce specjalnie nagłaśniać pojedynczych akcji, bo obawy przed nalotami policji są. – Góralskie Veto daje nam nadzieję, że będzie normalnie. Że człowiek będzie mógł zjeść przy stoliku, a nie jak pies na dworze. Że turyści wrócą, a ludziska będą mogli zarabiać – dodaje.

Trwa ładowanie wpisu

Podkreśla, że jest zakopianką, nie góralką. Jej prababcia wybudowała dom. Dużo później za płotem ruszyła budowa apartamentowca i pół roku temu stanęła. – Ze 200 chłopa na niej robiło, a teraz wiatr hula między cegłami. Niech więc nikt nie mówi, że budowlanka ma się dobrze i daje ludziom przetrwać chude miesiące, że coś po skarpetach i słoikach pochowane mamy. Podhale żyje z turystyki. Jak stanęły wyciągi, nie było komu zjeżdżać do pensjonatów, opustoszały restauracje, sklepy z rękodziełem. A jak pieniądze nie płynęły, to i inwestycje stanęły. Bo my tu jak jeden organizm jesteśmy – opowiada.
Ciupagi, które w kilku miejscach wbito w śnieg i podpalono, spełniły zadanie – zrobiły wrażenie. Czy oddają nastroje? – Ludziskom różne rzeczy w głowach siedzą – mówi góral, który sercem jest za protestem, na zebrania chodzi, ale na otwartą konfrontację z władzą na razie się nie zdecydował. – Załóżmy, że zacznę znów wynajmować pokoje. Przyjdzie sanepid i wlepi mi 30 tys. zł kary administracyjnej. Bo premier przykazał publicznie urzędnikom, by byli surowi. Dla mnie to fura pieniędzy.
Katarzyna Wiercioch mówi, że i na to jest rada: czas i konsekwencja. – Widziała pani, jak na Podhale ciągnęły sznury policyjnych wozów. Z całego kraju ich ściągali – podkreśla. – Ale oni długo u nas nie będą koczować. Wyjadą. Zostanie lokalna policja, a z naszymi nie mamy się czego bać. Oni w rodzinach też mają krewnych, co z turystów żyją. Nie będą swoich cisnąć, skoro na tym samym wózku jadą – wyjaśnia.
Opowiada, że jadąc niedawno z Zakopanego do Bukowiny, rozglądała się dookoła i serce jej rosło. – Widziałam coraz więcej rejestracji z innych województw i kolejne otwarte przyczółki. W ludziach coś się zmieniło, bo jeszcze kilka tygodni temu żal było na ulice patrzeć. Wyglądały jak letnie kurorty w środku deszczowego listopada, co najwyżej pies z kulawą nogą przemykał między ścianami – wspomina. I powtarza, że jeszcze będzie dobrze. – My, ludzie z Podhala, nigdy nie lubiliśmy, kiedy inni nam mówili, jak żyć. Koronawirusa boją się urzędnicy, na państwowych posadach. Im jest dobrze, gdy siedzą wygodnie w domach, a pensja na konto spływa. My musimy pracować.
Antyszczepionkowcy? Być może
Z takiego założenia wychodzi też Kamil Sakałus, prowadzący Schronisko Smaków w Bukowinie. Kilka dni temu w mediach społecznościowych restauracja zamieściła komunikat: „Długo debatowaliśmy, ale postanowione... #OTWIERAMY! Nie możemy patrzeć, jak na naszych oczach umiera wszystko, co kochamy. Kolejne obostrzenia rujnują gospodarstwa zarówno mieszkańców Podhala, jak i całej Polski. Niedługo po prostu nie będzie czego ratować! Dołączamy do Veta i jako jedna z największych restauracji na Podhalu dajemy sygnał pozostałym do zrobienia tego samego!”.
Jak jest teraz? – Kolejki się ustawiają, momentami aż za duże. Nieustająco komplet gości, a stolików mamy na 300 osób – mówi Kamil Sakałus. Zastrzega, że wrócili do normalnej pracy pod kilkoma warunkami. W restauracji jest kilkadziesiąt punktów z płynem do dezynfekcji, pomieszczenia podzielono na strefy z przydzielonymi do nich kelnerami, ci oczywiście są w maseczkach, kuchnia pracuje w rękawiczkach. Veto popierają, ale nie bezkrytycznie. Nie podoba im się kwestionowanie samej pandemii. Wirus jest, ludzie chorują, trzeba się zabezpieczać. Dlatego, podkreśla Sakałus, ich otwarcie ma wymiar wyłącznie ekonomiczny. – Uczuliłem obsługę, by szybko ucinać z klientami wszystkie dyskusje, gdyby skręcały na grząskie tematy. Domyślam się, że mamy na sali antyszczepionkowców czy antyrządowców. Ale moim celem jest chronić miejsca pracy ok. 50 osób i karmić ludzi. À propos, od przyszłego tygodnia startujemy z nowym menu – opowiada.
On nie ma w sobie takiego optymizmu, jaki przyświeca innym z Góralskiego Veta. – Ludzie głównie mówili, że się będą otwierać. Ale na palcach rąk można policzyć tych, co od słów do czynów przeszli – mówi. Nie krytykuje, jedynie stwierdza fakt. Rozumie, że nie każdego stać na zapłacenie sanepidowej kary 30 tys. zł. On już taką dostał. I, jak ironizuje, była to chyba najszybsza decyzja urzędnicza w kraju. W sobotę postępowanie wszczęte, a w poniedziałek już decyzja. Nawet niecały jeden dzień roboczy. – Gdyby zawsze działali równie szybko, świat byłby prostszy – dodaje. Zapłaci, bo kara jest pod rygorem natychmiastowej wykonalności, a on nie chce narażać się na działania komornicze. Ale jednocześnie wynajęta kancelaria już pisze odwołanie od decyzji powiatowego sanepidu do wojewódzkiego, a jak trzeba, to napisze i do wojewódzkiego sądu administracyjnego.
Do tej pory udawało im się przetrwać, jak podkreśla, nie ze względu na pomoc państwa – otrzymał 5 tys. zł w czerwcu, które poszły na opłatę stałą za prąd. Nie zwolnił nikogo, bo firma ma dwie nogi: restaurację i sklep internetowy, który w czasie pandemii imponująco się rozrósł. Oferuje 200 produktów kuchni tutejszej i włoskiej. Do restauracji dopłacali więc ze sklepu. Ale jak długo można? – Mam w życiu jedną zasadę: nie ma, że się nie da. Nie wolno odpuścić, poddać się. Nie chcę daniny rządu, potrafię ciężko pracować. Z taką myślą przyjeżdżałem tu z Torunia przeszło sześć lat temu i startowałem od zera – opowiada. Skoro jednak on poważnie traktuje innych, chciałby, by i jego tak traktowano. – Pamiętam, jak rządzący pod koniec ubiegłego roku mówili o mapie drogowej, co się będzie działo, jeśli zakażeń zacznie przybywać, a co kiedy zaczną spadać. Według tych słów my powinniśmy być teraz w zielonej strefie. Tymczasem mamy przeciąganie sytuacji niezgodnej z prawem. Z miejsca, gdzie siedzę, kilometry dzielą mnie od Słowacji. Tam jest lockdown, ale również stan wyjątkowy. U nas władza i tak długo przeciągała sprawę, wmawiając ludziom, że muszą się zakazom podporządkowywać – tłumaczy.
Na pytanie, czy inni powinni pójść jego drogą, odpowiada jednak dyplomatycznie: – Proszę napisać, że serdecznie zapraszam, niech zobaczą, jak bezpiecznie można działać, i sami podejmą decyzje.
Śnieg zapowiada burzę
– Najgorsze jest to, że nie wiemy, co robić – mówi Wiola Kowalczyk, która prowadzi czterogwiazdkowy pensjonat na 70 osób w Bukowinie Tatrzańskiej, przy głównej trasie do Morskiego Oka. Idzie im już na 10. rok. Pierwsze lata były ciężkie, bo wzięła na rozkręcenie biznesu kredyt hipoteczny. – Jeszcze spłacamy. Do tego dochodzą inne zobowiązania, leasingi, koszty stałe. Co dało się uciąć, to ucięliśmy. Ale też żyliśmy nadzieją. Na przykład jacuzzi trzymałam z wodą i podgrzane, bo w grudniu myślałam, że na sylwestra nas puszczą. Potem, że po 17 stycznia zaczniemy, a teraz?
Niewiedza jest powszechna. Dzwonią klienci i pytają, czy wiadomo, kiedy otworzą stoki. – Ręce rozkładam, bo co innego mogę? Nasz wójt na wideokonferencjach robi to samo. Nikt z nami nie rozmawia – podkreśla.
Ludzi, jak mówi, stres zjada. Ona ma na utrzymaniu osiem osób na umowach o pracę. Poprosiła, by pobrali urlopy, już na nowy rok, do końca stycznia. Ale co potem? Owszem, pieniądze z PFR ludzie podostawali, ale to kropla w morzu potrzeb. – Cały kwiecień i do połowy maja byliśmy zamknięci. Potem zmobilizowaliśmy się w kilka dni i otworzyliśmy obiekt w reżimie sanitarnym. Były płyny dezynfekujące, ozonator, szkolenie pracowników. Kupiliśmy rękawiczki (90 zł za paczkę), maski, przyłbice. Koszty dostosowania się do nowych zasad niemałe, ale chcieliśmy działać bezpiecznie – wspomina. I wylicza, że w zależności od wytycznych GIS mieli albo obsługę kelnerską, albo śniadania w opakowaniach jednorazowych przynoszone do pokoi. Przeszli kontrolę sanepidu, która nie wykazała uchybień.
A potem w październiku mieli ostatnią większą grupę gości, a od listopada pensjonat przestał przynosić dochód. – Nie wchodziliśmy w chore układy, jak czasem media opisywały, czyli przyjmowanie gości na „wyjazdach służbowych”. Takich z przymrużeniem oka – opowiada. Ma stałych klientów, którzy wcześniej przyjeżdżali do jej pensjonatu, by poczuć rodzinną atmosferę, posłuchać góralskiej muzyki, usiąść za suto zastawionym stołem i zjeść pieczonego świniaka. Wszystkim odmawiała. A ostatnio, jak gorzko ironizuje, robi „rezerwacje w chmurze”. Czyli żadnych zaliczek, żadnych sztywnych zapisów. Z obietnicą, że jak tylko się otworzy, to zaprasza…
Cały czas jest przy Góralskim Vecie, na wszystkich zebraniach. – Problem w tym, że my, więksi, mamy również więcej do stracenia niż jednoosobowe działalności, np. ci, którzy wynajmują pokoje. Ja już nawet o pieniądzach na karę nie mówię. Tylko o tym, co potem? Działalność gospodarcza wiąże się z kontrolami wielu instytucji, izba skarbowej, ZUS, nawet straży pożarnej. Niektórzy mają obawy, że jak trzeba, to na opornego przedsiębiorcę coś się znajdzie – przyznaje.
Opowiada, że ludzi bolą tu stereotypy. A najbardziej ten, że na Podhalu gazda z gaździną dutki w skarpetach i słoikach pochowane mają, bo latami na turystach się dorabiali. A że narzekają? Zawsze narzekają. Jeszcze taka bida ich nie przycisnęła, by za co żyć nie mieli. – Chciwi nie jesteśmy, wszystko ciężką pracą zdobywaliśmy. Jednym szło lepiej i na czarną godzinę coś mają, inni ciągle na dorobku – opowiada Wiola Kowalczyk. I pyta: A co by ludzie w wielkich miastach powiedzieli, gdyby im tak na pół roku wstrzymano wypłaty? Przekonuje, że tu nawet i aura w górach ludziom podszeptuje, by nie siedzieli cicho. Bo jak nie było śniegu, to dawało wytrzymać, że turyści nie szusują masowo. A jak niedawno napadało z metr, albo i lepiej, to żal patrzeć, jak białe dobro się marnuje.
– Płatki śniegu zapowiadają nadciągającą burzę – mówi Hubert Jastrzębski, przewodnik tatrzański. Opowiada, że bycie przewodnikiem i instruktorem narciarskim to praca sezonowa. Dlatego gros osób miało inne źródła utrzymania. Żyli z kwater, transportu ludzi. Teraz to się ucięło. Niektórzy pobrali busiki w leasingi i pojazdy przed domami stoją, w trawnik wrastają. Widzi, że w innych złość narasta, bo na stokach kupa ludzi w weekendy i dni wolne jest. Na sankach, na butach się ślizgają. Byle nie na nartach, bo takie zjazdy zakazane.
– Ludzie widzą, co się dzieje – opowiada. Czyli? Bogaci inwestorzy i sieciówki czekają tylko, jak rodzinne interesy popadają i za bezcen będą mogli wykupywać. Przekonuje, że już w letnim sezonie pojawiały się na słupach ogłoszenia: „Kupię pensjonat wraz z ziemią”. Bo ziemia jest tu łakomym kąskiem, mało jej wolnej w najlepszych miejscach Podhala zostało. Dlatego tu nikt nie myśli o planie B. – Co, do Chicago mielibyśmy emigrować albo na truskawki jechać? Jedyny plan to taki, że żyjemy normalnie, po staremu. Chcę codziennie budzić się w swoim domu i widzieć Giewont za oknem. To mi daje przekonanie, że wszystko jest na swoim miejscu – podkreśla.
O Góralskim Vecie nie chce mówić bunt, rebelia. Dla niego to dowód na to, że ludzie poszli po rozum do głowy. – Jakby kazano nam skakać na lewej nodze, to też mielibyśmy podrygiwać? Już nie – podkreśla. Sam nosi czasem w kurtce znaczek dwóch ciupag. To gest solidarności, którą ludzie coraz częściej tu sobie okazują. Choćby kilka dni temu, kiedy w Zakopanem otwierała się Jaga Cafe. Przyjechał sanepid, policja i przedstawiciele mediów. Było zamieszanie, a potem ludzie już do końca wieczora spokojnie popijali kawę, zagryzając słodkościami. Goście zapłacili rachunki i zostawili dodatkowo 100 zł. Akurat, by starczyło na nałożony przez policję mandat.
W pierony czasu na dyskusje
– Wie pani, ostatni rok nas zjednoczył. Sąsiedzi zaczęli do siebie częściej zachodzić, pytając, jak im się wiedzie. Kiedyś to tylko praca i praca. A teraz w pierony czasu mamy, by dyskutować. Źle tylko, że ciągle o tej polityce, ale jaki inny temat może być – pyta Pieter Pracuch, góral z dziada pradziada. Mieszka w Bukowinie, ma firmę taksówkarską w sezonie, a poza nim trudni się budowlanką. Zwykle o tej porze nie miał czasu zjeść, bo całe dnie spędzał w robocie. Teraz nie wie, co ze sobą zrobić. Telefon milczy, jeden kurs w ostatnich tygodniach mu się trafił. Patrzy na te pieniądze i nawet nie wie, na co je wydać. Uśmiecha się, że ludzie kiedyś w górach żyli z wypasu owiec, i był to lżejszy kawałek chleba. Ktoś powie: zmień robotę. Ale gdzie się nająć? Jedyna rada to jazda w Polskę na budowy, ale komu widzi się rodzinę zostawiać? – My tu swój rozum mamy. Statystyki czytać umiemy. I powiem pani jedno: górala tak łatwo się nie oszuka. To, że rządzący ukradli nam święta, to pół biedy. Bo w końcu od lat mieliśmy je tutaj rodzinne, tylko dla nas. Ale że i sylwestra zabrali?
Błażej Tylka-Suleja, instruktor narciarski, w sezonie przed pandemią spędzał na nartach nawet 14 godzin dziennie. Mróz, wiatr – to nie były łatwe pieniądze, ale dawały zarobek na kolejne miesiące, poza sezonem. – Teraz wszystkiego może wyjdzie mi tydzień pracy – mówi. Na drugą nogę, by się utrzymać, otworzyli z żoną sklep z ceramiką, przy Krupówkach. Otworzyli go 19 grudnia 2020 r. Na pytanie, czy to odwaga, czy głupota ruszać z biznesem, gdy wokół klientów jak na lekarstwo, odpowiada, że nie było wyjścia. – Remontowaliśmy lokal tygodniami i zainwestowaliśmy tyle, że nie było wyjścia. Teraz ratujemy się sprzedażą internetową. Damy radę, przedsiębiorczy jesteśmy. Jeszcze będą z niego małe kokosy.
Jego żona w geście solidarności również poszła do otwartej na nowo kawiarni. Po powrocie sporo rozmawiali i doszli do niezbyt wesołych wniosków. – Za mała skala i gesty, które dobrze wyglądają. Coś jak lajki pod wpisami w internecie. Łatwo się je daje, co odważniejsi zmieniają zdjęcia profilowe, ale gdy przychodzi do działania, ludzi dopadają wątpliwości – ocenia. Wylicza obawy: strach przed mandatami, karą sanepidu, kontrolami i niepewność, czy rebelianci dostaną wsparcie z tarcz. Przekonuje, że dziś biznesów otwartych jest wielokrotnie więcej niż te, o których się mówi. Nie po to ludzie w weekendy jadą do Zakopanego, by stać w korkach na zakopiance. Jako przykład podaje kolegę, który wynajmuje przez internet apartamenty. Kilka dni temu dzwonił i chwalił się, że ma 70 proc. obłożenia i to po cenach większych niż zwykle. – Ale on może sobie na to pozwolić, bo jest trudniejszy do namierzenia niż np. hotele, przed którymi parkują samochody i po rejestracjach można ustalić, czy to tutejsi. Tajemnicą poliszynela jest też to, że gros ludzi pomieszkuje na wioskach u lokalnych gospodarzy. Ale w końcu nikt na swoich nie będzie donosił.
To wszystko nazywa jednak dosadnie przedłużaniem agonii. – Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo jest źle. Mówią, żeby tylko się otworzyć i wszystko wróci do normy. Ale mają za sobą stracone nie tylko tygodnie, ale miesiące. Lato też było słabe – ocenia. A trzeba spłacać raty bankowych kredytów, za które wyrosły pensjonaty, hotele. Potrzebne są pieniądze na leasingi za sprzęt, który stoi bezczynnie. Zna ludzi, którzy po pierwszej fali pandemii byli przekonani, że się odkują. Dlatego środki z pierwszej tarczy traktowali niefrasobliwie, niektórzy wyjeżdżali na urlop, by odreagować. Dziś wiadomo, że dobrze już było. – Ludzie z głodu nie będą umierać. Pytanie, do jakiego poziomu ubóstwa muszą zejść, by rząd zaczął z nimi inaczej rozmawiać. Bo apele o solidarność w walce z koronawirusem na Podhalu przestały robić wrażenie.