Choć w ostatnich latach głośno było o aktorach czy naukowcach, których życie i poglądy zlustrowano w mediach społecznościowych, ofiarami kultury kasowania bywają też zwykli Amerykanie.

Kilka dni przed powrotem na studia córka wyciągnęła mnie wieczorem na miasto. Mimo że bary i restauracje były otwarte, centrum wyglądało na wymarłe. Właściciele knajp, w których przed pandemią trudno było o miejsce bez wcześniejszej rezerwacji, teraz nachalnie zaczepiali nielicznych przechodniów, oferując im zniżki i zachwalając uroki swoich ogródków. Usiadłyśmy w naszym ulubionym miejscu, trzy stoliki od pewnej starszej pary. Mężczyzna miał na głowie charakterystyczną czapeczkę z napisem „MAGA” – od sloganu Donalda Trumpa „Make America Great Again”.
– Mam nadzieję, że nikomu nie wpadnie do głowy skasować tej restauracji, dlatego że obsługuje fanklub prezydenta. Dzisiaj naprawdę już nic nie wiadomo – rzuciła moja córka. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi. Okazało się, że przeoczyłam newsa o niewielkiej pizzerii „Patio Pizza” na Long Island w Nowym Jorku, która pod koniec lipca znalazła się na cenzurowanym w niektórych grupach w mediach społecznościowych. Właściciel lokalu – Guy Caligiura – wywiesił bowiem flagę z napisem „Keep America Great”, symbol poparcia dla prezydenta Trumpa w listopadowych wyborach. Jedna z klientek restauracji wrzuciła zdjęcie transparentu w social media i napisała, że więcej swoich pieniędzy w tym miejscu nie zostawi. Sprawa błyskawicznie rozniosła się po różnych forach i profilach: przeciwnicy prezydenta nawoływali do bojkotu knajpy, zwolennicy zachęcali do gestów solidarności. Z niszowej, lokalnej afery sprawa urosła do rangi ogólnokrajowego tematu, gdy włączył się sam Trump: „Wspierajcie «Patio Pizza» i jej wspaniałego właściciela Guya Caligiurę! Świetna pizza!” – napisał na Twitterze.
Jak przekonywała mnie córka, dla niektórych już sama moja niewiedza mogłaby być wystarczającym powodem, by zarzucić mi, że nie jestem wystarczająco „woke” – czyli świadoma społecznie i wrażliwa na niesprawiedliwości – czy to współczesne, czy to z przeszłości. „Woke” to kolejny – obok „cancel culture” (kultura kasowania) – termin kluczowy dla zrozumienia wojen kulturowych rozgrywających się w Ameryce w 2020 r.

Liberał przeciwko liberałowi

W kulturze kasowania często nie chodzi o czyjąś naganną moralność ani pogardę dla prawa. Nikt nikogo nie atakuje za oszustwa podatkowe czy zbijanie fortuny kosztem najbiedniejszych. Chodzi przede wszystkim o zrzucenie z piedestału osób posądzanych o brak empatii dla ofiar niesprawiedliwości i wyczulenia na dyskryminację mniejszości rasowych, etnicznych, seksualnych. Ludzie, którzy padają ofiarami kulturowego bojkotu, to nierzadko sami liberałowie, uznani za fałszywych sojuszników grup marginalizowanych (stąd prawica określa ten konflikt mianem wojny liberalno-liberalnej). Ci, którzy go wszczynają i przeprowadzają, to właśnie „woke” (termin ten spopularyzowała piosenkarka Erykah Badu w tweecie wyrażającym poparcie dla rosyjskiej grupy Pussy Riot w 2012 r.). Anne Charity Hudley, lingwistka z Uniwersytetu Kalifornii w Santa Barbara, w portalu vox.com podsumowuje to tak: „Kasowanie jest środkiem zaradczym na zbiorowe poczucie bezsilności. Kiedy kasujemy ludzi cieszących się sławą i wpływami, wspólnie deklarujemy: to my nadaliśmy ci twój społeczny i ekonomiczny status, my ci go teraz odbieramy. Nie mamy władzy, lecz nasza siła tkwi w naszym prawie do ignorowania cię”.
Dla osób z pokolenia starszego od milenialsów trend „wykasowywania” pojawił się niespodziewanie i często bywa trudny do pojęcia. Zjawisko to przeniknęło do mainstreamu z reality show „Love and Hip-Hop New York”, w którym jedna z uczestniczek obwieszczała swoim partnerom zakończenie związku, rzucając im: „jesteś skasowany” („you’re canceled”). Mania „kasowania” zaczęła się około 2015 r. – początkowo wśród afroamerykańskich użytkowników Twittera (tzw. Black Twitter) jako forma żartobliwego wyrażania dezaprobaty dla czyichś działań czy słów. Czarna popkultura bardzo szybko przebija się zaś do amerykańskiego mainstreamu. W efekcie z zaczepnej odzywki „kasowanie” stało się narzędziem walki z niesprawiedliwością społeczną i sposobem na dyscyplinowanie – głównie w mediach społecznościowych – tych, którzy nie są wystarczająco wrażliwi na krzywdy.
Choć w ostatnich latach głośno było o aktorach, dziennikarzach czy naukowcach, których życie i poglądy zlustrowano w social mediach, ataki „woke” bywają też wymierzone w zwykłych Amerykanów. W maju zeszłego roku ich ofiarą padła np. specjalistka ds. komunikacji i pisarka z Waszyngtonu Natasha Tynes. Kobieta wrzuciła na Twittera fotkę czarnego pracownika metra spożywającego posiłek w czasie jazdy i napisała, że najwyraźniej regulacje zakazujące jedzenia w wagonach nie obowiązują wszystkich jednakowo. W odpowiedzi wielu twitterowiczów oskarżyło ją o rasizm, roszczeniowość i donosicielstwo. Choć Tynes usunęła swojego posta po 30 minutach, było już za późno, aby powstrzymać falę gniewu komentujących. Pracodawca, gdy dowiedział się o sprawie, zawiesił ją w obowiązkach, z kolei wydawca, który za miesiąc miał wypuścić na rynek jej książkę, wstrzymał publikację. W efekcie Tynes wylądowała w szpitalu z załamaniem nerwowym. Jak donosił portal Buzzfeed, w pozwie przeciwko wydawcy za naruszenie kontraktu kobieta tłumaczyła m.in., że jako niebiała imigrantka (pochodzi z Jordanii) nie miała świadomości, że kwestia rasy pracownika metra miała jakieś znaczenie.
Od posta na Instagramie zaczęły się z kolei problemy Marii Tusken z Seattle, która zawodowo zajmuje się farbowaniem i sprzedażą włóczki. Tusken stanęła w obronie koleżanki z branży, gdy ta napisała na swoim blogu, że wybiera się na wycieczkę do Indii i porównała ją do „podróży na Marsa”. Wychodząc w ten sposób na stereotypową białą przewrażliwioną arogantkę, która o innych kulturach myśli niczym XIX-wieczny imperialista. W mikrośrodowisku dziewiarskim wybuchła burza, a Tusken była jedną z niewielu, która publicznie stwierdziła, że krytyka była przesadna i nieuczciwa. Nie spodziewała się, że wzięcie w obronę koleżanki sprawi, iż ucierpią także jej biznes i reputacja. A tak się stało: straciła klientów i followersów w mediach społecznościowych, a potencjalni partnerzy biznesowi odmawiali jej współpracy.

Młodzi nie znają makkartyzmu i życia

Evan Gerstmann, politolog z Uniwersytetu Loyola Marymount w Kalifornii, podkreśla, że drogę do „kultury kasowania” utorowały nowe możliwości technologiczne i przemiany światopoglądowe. – Z powodu nasilających się nierówności ekonomicznych najmłodsze pokolenia postrzegają dziś świat przede wszystkim jako układ systemów władzy. I albo jesteś tym, kto bije innych z uprzywilejowanej pozycji, albo tym na dole, kto musi się bronić. Dziś słowo też może być narzędziem opresji, stąd poparcie dla ograniczenia jego wolności jest jedną z cech „kultury kasowania” – wyjaśnia w rozmowie z DGP prof. Gerstmann. Ekspert zwraca szczególnie uwagę na rozmywanie się granic między znaczeniem słowa i działania. Dla milenialsów, biegłych w technologiach mobilnych, słowa i obrazki mają często realną moc sprawczą.
Nie można bowiem zrozumieć „kultury kasowania” bez analizy transformacji demograficznej USA. William Frey z Brookings Institution opublikował w 2018 r. raport „The Millennial Generation: A Demographic Bridge to America’s Diverse Future” (Pokolenie milenialsów: Demograficzny pomost do przyszłości różnorodnej Ameryki), w którym podkreśla, że zmiany w strukturze etnicznej i rasowej, jakie zaszły w ostatnim ćwierćwieczu, mają niewątpliwy wpływ na życie codzienne i gospodarkę kraju. Mniejszości stały się liczniejsze i bardziej widoczne (w niektórych miejscach stały się nawet większościami), dzięki czemu mogą przemawiać dziś donośniejszym głosem w obronie własnych praw. Zdaniem Freya trzeba też wziąć pod uwagę, że amerykańscy milenialsi uczęszczali w szkole na obowiązkowe lekcje z tolerancji i równości (owoc reform szkolnictwa w duchu ruchu praw obywatelskich), zaś ich dzieciństwo przypadło na okres względnego spokoju i bezpieczeństwa (lata 90. XX wieku i później). – Ci, którzy dziś lekką ręką kasują innych, nie mają pojęcia, co to znaczy żyć w realnym zagrożeniu utratą domu, majątku, życia. Nie doświadczyli ery makkartyzmu, zamieszek rasowych lat 60. ani plagi przestępczości kryminalnej, jaka trapiła Amerykę lat 70. i 80. Łatwo jest krzyczeć hasła „Defund the Police” (Zabierzcie pieniądze policji – red.), jeśli się nie wie, co oznacza brak policji w chwili realnego niebezpieczeństwa. Ci, którzy dziś protestują przeciwko ignorancji i arogancji elit, sami są ich zakładnikami na skutek swojego doświadczenia pokoleniowego czy raczej braku pewnych doświadczeń – przekonuje prof. Evan Gerstmann.
Nie brakuje jednak głosów, że cenzura bywa uzasadniona, bo w rzeczywistości nie jest ona wymierzona w wolność słowa, lecz wyłącznie w normy wykluczania. Kultura kasowania ma zaś wymowę prodemokratyczną: promuje emancypację i prawa tych, których głos nie był do tej pory słyszalny. Rzecznicy nowej formy dyscyplinowania elit dowodzą, że nie chodzi tu o żadną kulturową rewolucję, lecz wyłącznie o korektę dominującej narracji i uwzględnienie tego, jak w ostatnich latach zmienia się Ameryka, jej stosunek do własnej historii oraz stosunki rasowe. Taką korektą były np. ruchy obywatelskie sprzed pół wieku. Obecnie impulsem do gruntownej zmiany są zaś protesty ruchu Black Lives Matter, które wybuchły po śmierci George’a Floyda. – Mam problem już z samą nazwą: kultura kasowania. Czyli właściwie co? Dla mnie to tylko etykieta, za pomocą której niektórzy starają się zdyskredytować ruch protestu. Sięgają po nią ludzie, którzy kontrolują dominującą opowieść o świecie. Kasowanie, jeśli faktycznie wyrządza komuś szkody, to osobom o mniejszych wpływach i możliwościach – więc paradoksalnie tym, których wykroczenia są niewielkie. Ci z samego szczytu efektów kasowania nie odczuwają zbyt długo, bo mają środki, żeby się bronić – uważa Meredith Clark, medioznawca z Uniwersytetu Wirginii.
Jeszcze inni przekonują, że za wojny ideologiczne Ameryki odpowiadają przede wszystkim algorytmy mediów społecznościowych. Tak twierdzi np. Anjana Susarla, profesor informatyki z Uniwersytetu Stanowego Michigan, która w artykule pod wymownym tytułem „Nienawidzisz kultury kasowania? Wiń algorytmy!” pisze: „Z moich wieloletnich badań wynika niezbicie, że treści generujące u odbiorców skrajne reakcje emocjonalne, pozytywne bądź negatywne, mają większe szanse stać się internetowym hitem. Z milionów tweetów, postów, filmów i artykułów użytkownik mediów społecznościowych może zobaczyć tylko garstkę. Platformy społecznościowe celowo więc posługują się algorytmami, które podsuwają nam jak najbardziej angażujące nas treści. Celem numer jeden jest przecież dla nich podtrzymanie naszej uwagi najdłużej, jak się da”.
Eksperci badający, jak internet kształtuje nasze poglądy i postawy, od dawna są zgodni, że wściekłość to uczucie, które najczęściej i najskuteczniej motywuje uczestników burz i awantur w social mediach. „Kultura kasowania prowadzi do wymiernych, przykrych skutków w realnym życiu osoby skasowanej. Czy zawsze sprawiedliwie? Na ile w wywoływaniu naszej złości i opinii pomagają nam algorytmy? Może to są najistotniejsze pytania, jakie powinniśmy sobie dzisiaj zadawać?” – pyta retorycznie Anjana Susarla.