Dlaczego ludzie obstają przy swoim nawet w obliczu ewidentnych dowodów, że są w błędzie?

Sokrates nie miałby w XXI w. łatwo. W starożytnej Grecji też skończył marnie, ale przynajmniej wcześniej przeprowadził kilka istotnych dla historii myśli dialogów. Dzisiaj mało kto miałby ochotę na filozoficzną pogawędkę na ulicy. Filozof byłby skazany na internet, a tam odkryłby, że jego metody po prostu nie działają. Mowa o sokratejskich sposobach prowadzenia rozmowy polegających na doprowadzeniu rozmówcy do zapętlenia się w rozumowaniu i do samokrytycznego stwierdzenia „wiem, że nic nie wiem”, a potem do wydobycia zeń jego ukrytej wiedzy. Wyobraźmy sobie dialog Sokratesa z antyszczepionkowcem albo dogmatycznym zwolennikiem którejś z opcji politycznych. Prędzej piekło zamarznie, niż jeden z drugim przyzna, że jego rozumowanie jest absurdalne, a argumenty nie trzymają się kupy. Internet – zwłaszcza social media – dawno już przestał być polem dialogu. Sokrates zostałby dzisiaj zakrzyczany albo i uznany za trolla.
Stoi za tym zaogniający się właściwie wszędzie na świecie konflikt społeczny. A oliwy do ognia dolewa pandemia. Atmosfera zagrożenia uruchamia w nas procesy obronne. Ostatnie, co w tej sytuacji chcemy robić, to poszukiwanie obiektywnej prawdy, bo jesteśmy zajęci utrzymywaniem poczucia naszej wewnętrznej integralności. Ale nawet w czasach mniej ciekawych trudno nas przekonać do zmiany zdania. Cecha ta jest od lat 20. XX w. przedmiotem badań psychologicznych, a od kilku dekad także neurobiologicznych. Co mówią o nas ich wyniki?
Heglowskie ukąszenie
Że wszyscy mamy coś z Hegla. Ów słynny pruski filozof przedstawił w październiku 1801 r. teorię astronomiczną głoszącą, że pomiędzy Marsem a Jowiszem nie może istnieć żadne ciało planetopodobne. Nie był świadomy jednak, że w styczniu tegoż roku w tej właśnie lokalizacji odkryto planetoidę Ceres. Gdy go o tym poinformowano, miał wypowiedzieć słynne zdanie: „Skoro fakty przeczą teorii, to tym gorzej dla faktów”. W praktyce każdy z nas w jakimś stopniu wyznaje tę po wielokroć ośmieszaną maksymę. Za anegdotyczne dowody mogą służyć facebookowe spory o szczepionki na COVID-19, w których jedni bez żenady przyznają, że żadna nowa informacja nie jest w stanie zmienić ich negatywnego zdania na temat szczepień, a inni wygodnie ignorują realnie związane z nimi ryzyko.
W badaniu ślepoty na fakty od dawna specjalizuje się Uniwersytet Stanforda. W jednym z przeprowadzonych tam eksperymentów wykazano, że nawet jeśli pokaże się nam czarno na białym, że sąd wydany przez nas w konkretnej sprawie jest fałszywy, nie potrafimy sprawnie dostosować swojej opinii do tej nowej wiedzy. Z innego eksperymentu wypływa jeszcze bardziej ponury wniosek – że przedstawienie komuś opinii sprzecznych z jego własną może nawet zradykalizować jego stanowisko. Zrobiono to, znajdując studentów przeciwnych karze śmierci i popierających ją, a następnie przedstawiając im dwa równie dobre jakościowo badania, z których jedno oferowało wsparcie dla ich stanowiska, a inne mu przeczyło. Studenci zdania nie zmienili, ale za to zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy kary śmierci wypowiadali się po zakończeniu eksperymentu z jeszcze większą dozą pewności siebie. Dlaczego? Bo wszyscy przyjęli do wiadomości wyłącznie informacje wspierające ich stanowisko, przeciwne zaś ignorowali. Psychologowie nazywają to błędem potwierdzenia. W opublikowanym w grudniu 2019 r. w „Nature Neuroscience” artykule amerykańsko-brytyjski zespół naukowców wyjaśnił, skąd się ów błąd bierze. Uczestników badania podzielono na pary, prosząc o oszacowanie ceny przedstawionych im nieruchomości, a potem o zadecydowanie, ile pieniędzy byliby skłonni w nie zainwestować. Jednocześnie z pomocą rezonansu magnetycznego monitorowano aktywność ich mózgów, koncentrując się na tylnej przyśrodkowej korze przedczołowej (posterior medial prefrontal cortex), która uruchamia się, gdy oceniamy czyjeś opinie. Obszar ten uaktywniał się z intensywnością odpowiadającą temu, jak silne przekonanie w swoich decyzjach ujawniał partner badanego, ale tylko gdy dana para była zgodna co do wyceny nieruchomości! W przypadku rozbieżności wspomniana część mózgu nie wykazywała aktywności.
Na poziomie zautomatyzowanych procesów mózgi badanych zwyczajnie nie rejestrowały informacji napływających od osoby, z którą się nie zgadzali. Możliwe więc, że także mózg Hegla po prostu się wyłączył, gdy podawano informację sprzeczną z przekonaniem filozofa.
Na usługach słonia
Mogłoby się zdawać, że mamy lekarstwo na wypieranie faktów, które przeczą naszym opiniom. Rozum. Czy nasz wyposażony w zdolność racjonalnego rozumowania umysł nie powinien być krytycznym cenzorem, drobiazgowym śledczym i obiektywnym sędzią prawdziwości naszych przekonań?
Może powinien, ale nie jest. Jonathan Haidt w „Prawym umyśle” tłumaczy: „Ludzki umysł jest podzielony. Przypomina jeźdźca na słoniu, przy czym zadaniem jeźdźca jest służyć słoniowi. Jeździec to nasze świadome rozumowanie – strumień słów i obrazów, których jesteśmy w pełni świadomi. Słoń to pozostałe 99 proc. procesów psychicznych – procesy, które przebiegają poza świadomością, lecz determinują większość naszych zachowań”. Rozum to wytwór ewolucji, a jej celem nie jest prawda, tylko dostosowanie gatunku do zmiennych warunków. Jeśli więc słoń chce czuć się dobrze i może to osiągnąć dzięki opartej na samooszukiwaniu się redukcji dysonansu poznawczego w danej sprawie, to jeździec bez większych oporów dostarczy mu niezbędnych do tego narzędzi. W 1957 r. opisał je psycholog Leon Festinger. Moglibyśmy spróbować najtrudniejszego, czyli przyznania się do błędu i dostosowania opinii do nowych informacji, ale najczęściej szukamy wymówek. Clifford N. Lazarus na łamach „Psychology Today” podaje przykład osoby chcącej stracić na wadze, ale zajadającej się słodyczami. Będzie się ona przekonywać, że ciasteczko raz na jakiś czas nie zaszkodzi, albo że będzie więcej ćwiczyć, żeby zrekompensować dodatkowe kalorie, lub że te akurat ciasteczka nie są wcale takie niezdrowe. Wszystko, byle nie przyznać się do niekonsekwencji.
Świadomy tych naszych skłonności był już filozof Artur Schopenhauer, gdy w swojej słynnej „Sztuce prowadzenia sporów” zauważał, że w prawdziwym życiu celem dyskusji (jak widać powyżej, także z samym sobą) jest wygrana, a nie dojście do prawdy. Pisał: „Do wrodzonej dumy u większości ludzi dołącza się jeszcze gadatliwość i wrodzona niesumienność. Mówimy o przedmiocie bez zastanowienia i chociażbyśmy zauważyli, że twierdzenie nasze jest fałszywe i pozbawione racji, pragniemy, aby się zdawało wprost przeciwnie (...)”. Schopenhauer był pionierem w identyfikowaniu nieuczciwych wybiegów stosowanych do wygrywania dyskusji. Robił to po to, by „można było w sporach traktowanych serio od razu rozpoznać je i obalić”. Nie znaczy to jednak, że ktoś stosujący nieuczciwe triki po zdemaskowaniu przyzna się do błędu. Nasza miłość własna jest zbyt silna. Nawiasem mówiąc, skuteczność stosowania takich wybiegów w dyskusjach zależy od osobistego zaangażowania w daną kwestię osób przekonywanych, przy czym osobiste zaangażowanie oznacza nie emocje, jakie ona w nich wywołuje, lecz uwagę i czas poświęcony na staranne zapoznanie się z argumentami. Jeśli jest niskie, to liczba, a nie jakość argumentów decyduje o naszej opinii w danej sprawie. Oto dlaczego łatwo zmienić nas w antyszczepionkowców, podsuwając nam np. zdjęcie grupy ludzi z tytułami naukowymi podpisujących się pod stwierdzeniem, że takie preparaty są zabójcze.
Kochajcie mnie!
Skoro jednak umysł – i słoń, i jeździec – jest narzędziem ewolucji, jak wytłumaczyć to, że mogą utwierdzać nas w błędnej opinii, która może zaszkodzić naszemu zdrowiu? Przecież ewolucja umożliwia przetrwanie, prawda? Tak i nie.
Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wszystkie ewolucyjnie warunkowane cechy będą zawsze przydatne. Czasami okażą się nawet szkodliwe. Niektóre gatunki przecież wyginęły. Człowiek też dziedziczy wiele cech, które mogły być zbawienne w warunkach walki o ogień, ale dzisiaj już nie są. Ewolucja biologiczna nie przewidziała np., że w toku ewolucji społecznej ludzie zaczną z sobą częściej handlować niż walczyć. Stąd nasze wyczulenie na zagrożenia, dawniej podstawowy warunek przetrwania, może być dzisiaj po prostu zbyt duże. Uparte trzymanie się swego zdania może więc być odpryskiem procesów ewolucyjnych.
W prehistorii samotnik nie miał szans na przetrwanie, musiał uzyskać akceptację i zaufanie grupy. Sporo energii poświęcał więc na to, by przekonać innych do siebie. Gdy mu się to udawało, rosło jego poczucie własnej wartości, gdy nie – spadało. Bycie częścią grupy pobudza wydzielanie oksytocyny, czyli „hormonu bliskości”. Banita czuje się zaś jak zakochany tęskniący za obiektem swoich uczuć. Według niektórych badaczy poczucie własnej wartości w toku ewolucji stało się miernikiem akceptacji w grupie. Jeśli spada, czujemy się zagrożeni banicją, robimy więc wszystko, by wzrosło, a w to wlicza się także PR-owy kit, który wciskamy sobie sami – że mamy rację, że robimy dobrze, nawet jeśli jest inaczej. I jest tak do dzisiaj, gdy akceptacja przez grupę i jej zaufanie (rozumiane jako coś, co trzeba najpierw zdobyć) nie są już konieczne do przeżycia.
Za każdym razem, gdy wypowiadamy na głos jakąkolwiek opinię, wiążemy się z nią emocjonalnie, staje się ona częścią naszej tożsamości. Zrobimy wszystko, by jej bronić. Widać to dobrze w trakcie niektórych debat oksfordzkich – organizowanych dla ćwiczenia umysłu, gdy uczestnicy mają bronić danego poglądu, nawet jeśli prywatnie go wcześniej nie wyznawali. Tak mocno wchodzą w rolę, że zewnętrzny obserwator nie byłby w stanie zgadnąć, że osoba prezentująca daną rację sama wcale jej nie podziela.
To istotne, zwłaszcza gdy mowa o ludziach żyjących z wygłaszania opinii – politykach, profesorach nauk społecznych albo publicystach takich jak ja. Zaatakowanie ich stanowiska traktują jak atak na ich tożsamość, osobistą markę oraz – co tu dużo mówić – portfel. Najgorzej, jeśli w spór wejdą dwie takie osoby. W interlokutorze widzą oni groźnego rywala, a nie po prostu osobę o odmiennym zdaniu, od której można by się czegoś dowiedzieć. Trudno spodziewać się wówczas merytorycznej dyskusji. Jest dokładnie tak, jak w jednym z artykułów wspomina profesor prawa Ozan Varol z Louis and Clark Law School (Oregon, USA). „We wczesnych latach kariery akademickiej zajmowałem pozycję obronną, gdy ktoś w trakcie wykładu wchodził ze mną w spór. Serce biło szybciej, napinałem się, a moja odpowiedź odzwierciedlała pogardę do antagonisty” – pisze. Podobno z czasem złagodniał.
Cała racja po mojej stronie
Trudność z przyznaniem się do błędu to także kwestia naszej biochemii. Gdy nasz umysł przetwarza dane potwierdzające nasze przekonania, organizm wydziela dopaminę – przekaźnik przyjemności. Od regularnych zastrzyków dopaminy z kolei łatwo się uzależnić, co poniekąd tłumaczy, dlaczego możni tego świata otaczają się często potakiwaczami, a nie ekspertami nieustannie kwestionującymi ich powierzchowne przekonania.
Nasza zdolność do zmiany zdania spada wraz z wiekiem. W „Neurobiologii perswazji”, przeglądzie literatury naukowej pod red. Johna T. Cacioppo z Uniwerystetu Chicago, czytamy, że badania wskazują na wyjątkowo silne osłabianie się wraz z wiekiem kory przedczołowej, w której zachodzą procesy związane z przetwarzaniem i asymilowaniem bądź odrzucaniem opinii. „Badania wskazują, że ludzie w bardziej zaawansowanym wieku, wykazujący oznaki starzenia się mózgu (...) mogą w porównaniu z ich lepiej funkcjonującymi rówieśnikami oraz z młodszymi dorosłymi: a) nie potrafić modyfikować swoich postaw w świetle nowych i istotnych informacji, b) zmieniać swoje postawy w odpowiedzi na zwodnicze slogany oraz c) uciekać się do heurystyk mających niewiele wspólnego z meritum danej sprawy. (...)”. To dlatego starsze osoby mogą częściej padać ofiarą naciągaczy.
Tegoroczna praca zbiorowa „Rozwaga czy romantyczność?” („Sense or Sensibility”) opublikowana na łamach „The Psychonomic Society” pokazuje też – i to już dotyczy wszystkich bez względu na wiek – że zdolność do wyperswadowania nam błędnych opinii spada, jeśli argumenty nie odpowiadają naszemu indywidualnemu nastawieniu poznawczemu. Jeśli jesteśmy osobami emocjonalnymi, nie trafią do nas argumenty odwołujące się do danych i odwrotnie. Co więcej, to nasze nastawienie może być częściowo determinowane genetycznie, podobnie jak indywidualne wyczulenie na zagrożenie. Jonathan Haidt cytuje wyniki badań DNA 13 tys. Australijczyków wskazujące, że niektórzy są silniej od innych genetycznie warunkowani do dostrzegania zagrożeń i z mniejszym entuzjazmem reagują na zmiany. Co ciekawe, zdaniem Haidta linia podziału genetycznego zbiega się z podziałami politycznymi: do grupy wyczulonej na zagrożenia należą konserwatyści, a liberałowie to entuzjaści nowości.
Te obserwacje prowadzą nas naturalnie do najważniejszego pytania: co zrobić, byśmy częściej zmieniali zdanie, gdy tkwimy w błędzie?
Przecież jestem spokojny!
Każdemu zdarzyło się zostać wyprowadzonym z równowagi. W takich sytuacjach zazwyczaj pojawia się ktoś próbujący rozgniewaną osobę uspokoić. A nie ma lepszego sposobu na pogłębienie furii niż protekcjonalne, choć wypływające z dobrego serca: „Spokojnie! Ochłoń!”.
Dokładnie tak samo bywa z osobami, które próbują przekonać nas do zmiany zdania. Zamiast osiągnąć swój cel, utwierdzają nas w naszych przekonaniach.
Co właściwie wynika w praktyce z ustaleń nauki na temat naszego przyzwyczajenia do obstawania przy swoim? Możemy postawić się w roli osoby, która chce kogoś do czegoś przekonać – choćby do szczepień. Badania powiedzą nam, że będziemy skuteczniejsi, jeśli dobrze poznamy osobę, do której kierujemy komunikat, odpowiednio dostosujemy do niej jego treść (więcej emocji lub danych) i podamy go w przyjazny, opiekuńczy, budzący zaufanie sposób, który uruchomi wydzielanie oksytocyny. Oczywiście nauka nie oferuje żadnej technologii, która dawałyby 100-proc. skuteczność, a gdyby oferowała, jej właścicielem byłby pewnie już Mark Zuckerberg, Elon Musk albo koncern Coca-Cola. Daje jednak pewien wgląd w sam fenomen zmiany zdania. Okazuje się, że zwykle nie jest on prostym mechanizmem reakcji na jedną istotną informację, lecz raczej długotrwałym procesem, w czasie którego uginamy się w końcu pod ciężarem konsekwentnego ich nawału. Tym dłużej trwającym, im dłużej wcześniej dany pogląd wyznawaliśmy i im bardziej był on wyrazisty. Bardzo trudno zmienić też nasze zdanie albo postawę, jeśli uformowały się one w traumatycznych okolicznościach. Na przykład Keith Richards, gitarzysta Rolling Stones (to znów przykład cytowany przez Haidta), twierdzi, że jego buntowniczy charakter i skłonność do kontestacji oficjalnych prawd ukształtowały się, gdy został oszukany przez dyrektora szkoły. Obiecano mu, że śpiewając w chórze, otrzyma zwolnienie z lekcji. Gdy jego głos przeszedł mutację, wyrzucono go z chóru i kazano powtarzać rok nauki. Trudno, by w takich okolicznościach został konserwatystą.
Niemniej nawet zdeklarowany zwolennik PiS może stać się zwolennikiem Partii Razem, a członek KO może zapisać się do ONR. Wróćmy na grunt filozoficzny, gdzie takich przemian można zaobserwować całkiem sporo. Dwa przykłady. John Grey, kiedyś zagorzały zwolennik wolnorynkowej filozofii społecznej Friedricha von Hayeka, dzisiaj jest jednym z najbardziej zagorzałych krytyków neoliberalizmu. Z kolei, jak na ironię, sam Hayek był w młodości socjalistą, uwiedzionym przez fabiańską odmianę tej idei. Ich wolty to nie były rewolty, lecz ewolucja zachodząca nie pod wpływem czyjejś natarczywej argumentacji, tylko krytycznego i spokojnego namysłu nad rzeczywistością.
Spójrzmy znów na naszego słonia – ten chciałby szybkiej reakcji, działania w afekcie. Puszczony samopas lub całkowicie władający jeźdźcem sprawia, że wiem, że się mylisz, jeszcze zanim otworzysz usta. Zmieniać zdanie i przyznawać się do błędu będą więc skłonni ludzie umiejący słonia poskromić – przynajmniej na kilka minut.
Teraz jeszcze lepiej rozumiemy, dlaczego Sokrates w sieci nie spotkałby się ze zrozumieniem. Internet, oparty na natychmiastowej reakcji, wymusza ją i na nas, a ona służy utrwalaniu ludzi w ich błędach, gdyż nie daje im czasu do namysłu. Żeby ludzie chcieli zawładnąć swoim słoniem, muszą jednak wiedzieć, że istnieje. I po to m.in. jest ten artykuł.