Zmarł Tony Mendez, agent, o którym opowiadała oscarowa „Operacja Argo”. Sukces, jaki kilka lat temu odniósł film Bena Afflecka, dowiódł, że hollywoodzcy scenarzyści powinni uważniej przyglądać się życiorysom herosów tajnych służb

Prawdziwy amerykański bohater” – twittował o Mendezie Ben Affleck. „Jeden z najlepszych agentów w naszych szeregach” – pisał o nim były wiceszef CIA. Oparta na jego życiorysie – a właściwie najsłynniejszej akcji uwolnienia amerykańskich zakładników przetrzymywanych w Teheranie – „Operacja Argo” w 2012 r. zdobyła trzy Oscary, w tym za najlepszy film. Dla Mendeza produkcja była przewrotnym zamknięciem jego kariery.

„Artyści do pracy za granicą. Cywile w służbie US Navy” – tak brzmiało lakoniczne ogłoszenie, które zwróciło uwagę Mendeza w 1965 r. Pracodawca niewiele miał wspólnego z amerykańską marynarką wojenną, a zajęcie – ze sztuką, przynajmniej w powszechnym rozumieniu. Ale nawet gdy Mendez zorientował się, że będzie pracować dla CIA i to bynajmniej nie jako rysownik, nie stanowiło to dla niego problemu.

„Zawsze uważałem się przede wszystkim za artystę” – rzucił w wywiadzie dla dziennika „The Washington Post”, gdy po latach jego rola w słynnych operacjach agencji wyszła na jaw. „Po 25 latach służby mogę też powiedzieć, że byłem całkiem dobrym szpiegiem” – dodał. Zaiste, jego szefowie byli zaintrygowani – żeby nie powiedzieć: zachwyceni – jego talentami. Mendez był przede wszystkim rysownikiem posiadającym wyjątkowy dar szkicowania i kopiowania bezwzrokowo, czyli bez patrzenia na kartkę, na której rysuje czy pisze. Do tego niezbyt spektakularnego, ale bezcennego w warunkach XX-wiecznego szpiegostwa talentu dorzucał umiejętność charakteryzacji i tworzenia fałszywych tożsamości. Tę sztukę doskonalił z najlepszymi specjalistami z Hollywood, tyle że na potrzeby realnie prowadzonych operacji.

Najsłynniejszą była oczywiście ta, którą tak dynamicznie odwzorował Ben Affleck w „Operacji Argo”: wywiezienie z ogarniętego rewolucją islamską Iranu grupki pracowników amerykańskiej ambasady. Na początku listopada 1979 r. Studenci Wierni Linii Imama – czyli rozgorączkowani rewolucją bojówkarze – zajęli budynek i wzięli na zakładników 52 osoby znajdujące się w środku. Dla ajatollaha Chomeiniego i jego towarzyszy Amerykanie mieli być kartą przetargową w negocjacjach dotyczących wydania szacha Mohammada Rezy Pahlawiego, którego w owym czasie Biały Dom starał się jeszcze chronić przed gniewem ulicy.

Sześciorgu pracowników udało się umknąć jeszcze przed kryzysem zakładniczym, nie mieli jednak szans wydostać się z kraju. Ukryli się w ambasadzie Kanady i czekali na rozwój wydarzeń. Aby im pomóc, Mendez stworzył legendę o filmie science fiction noszącym roboczy tytuł „Argo”. Na jej potrzeby niespełniony artysta i ludzie, których miał ewakuować, posnuli się przez pewien czas po okolicach Teheranu i stworzyli zestaw grafik mających być dokumentacją do scenografii „filmu” (przydały się talenty Mendeza do rysunku). W odpowiedniej chwili wyjechali z Iranu tak, jak zapewne zrobiliby to prawdziwi filmowcy wystraszeni rewolucyjnym wrzeniem.

Argo było apogeum trwającej ćwierć wieku kariery Mendeza. Wyspecjalizował się on w misjach na terenie Azji, a w latach 80. pracował nad odbudową siatki CIA w ZSRR. W 1990 r. przeszedł na emeryturę i został nagradzanym malarzem. Nie ukrywał swojej przeszłości, o latach służby napisał trzy książki, choć akurat operacja Argo była tajemnicą aż do 2007 r. W 2009 r. zdiagnozowano u niego chorobę Parkinsona, której bardzo długo nie dawał się pokonać.

„Był człowiekiem niezwykłej gracji, przyzwoitości, pokory i uroku” – podsumował Affleck w swoim poście. „Nigdy nie szukał popularności i poklasku za swoje dokonania w służbie ojczyźnie. Jestem dumny z tego, że z nim pracowałem i opowiedziałem jedną z jego historii” –pisał o człowieku, którego zagrał.

Prawdę mówiąc, Mendeza i Afflecka niewiele łączyło, a już najmniej wygląd: drobny agent wyglądał przy wysokim gwiazdorze jak Sancho Pansa przy Don Kichocie. Mało tego, w 1980 r. Mendez – mający meksykańsko-włoskie korzenie – nie miał już bujnej czupryny hollywoodzkiego wiecznego chłopca, a zamiast brody nosił skromny wąsik w stylu Pablo Escobara. I zapewne ta właśnie niepozorna prezencja ułatwiła mu zadanie w Teheranie.

444-dniowy kryzys zakładników to zaledwie jedna z dramatycznych historii. Mniej więcej w tym samym czasie tłum demonstrantów niemalże spalił placówkę w Islamabadzie, wraz z pracownikami i ambasadorem. W 1989 r. amerykańska ambasada w Pekinie najprawdopodobniej zorganizowała przerzut na Zachód dysydentów i liderów ruchu rozjechanego czołgami na pl. Tian’anmen. Szczegóły ewentualnej operacji pozostają niejasne do dziś, choć wiadomo, że ówczesny szef placówki – nieżyjący już były agent CIA James R. Lilley – do amatorów nie należał. Wszystkie te brawurowe akcje to gotowe scenariusze, po które wcześniej czy później sięgnie kino.

Kingmaker, wnuk prezydenta

Być może nie byłoby rewolucji islamskiej w Iranie, a eskapada Mendeza okazałaby się zbędna, gdyby nie jeden z jego kolegów po fachu. Na pierwszy rzut oka równie niepozornej urody, nieco pucułowaty szatyn, na pozór ciekawsko i beztrosko popatrujący zza rogowych oprawek okularów nieudacznik. Łatwo sobie wyobrazić, że wobec tego mógłby go w przyszłości zagrać któryś z hollywoodzkich amantów, jak Brad Pitt czy Michael Fassbender.

Gdy Mendez zaciągał się do CIA, Kermit Roosevelt od siedmiu lat nie był już agentem. Ale w historii agencji zapisał się w wyrazisty, choć niekoniecznie chwalebny sposób. Nazwisko budzi nieprzypadkowe skojarzenia – Kermit był wnukiem prezydenta Theodore’a Roosevelta. Uchodził za specjalistę od Bliskiego Wschodu, napisał na temat tego regionu kilka prac naukowych, w ramach pracy nad jedną z książek udało mu się nawet dostać przed oblicze szacha Iranu i przeprowadzić z nim wywiad.

Być może to ostatnie zdecydowało o jego losie. Na początku lat 50. w Iranie rozgorzał polityczny konflikt między młodym, niesamodzielnym i bezkrytycznie podporządkowanym Brytyjczykom szachem a sędziwym premierem-nacjonalistą Mohammadem Mosadekiem. Poszło o największy skarb kraju – ropę. Mosadek nalegał na przepisanie kontraktów z Brytyjczykami tak, by Iranowi przypadała połowa zysków z handlu surowcem, a nie ledwie 15 proc. Żądania Teheranu w Londynie zbywano wzruszeniem ramion do czasu, gdy Mosadek – wbrew otoczeniu szacha – znacjonalizował irańskie pola naftowe. Spór wybuchł w 1951 r. i w ciągu dwóch kolejnych lat wyewoluował do poziomu międzynarodowej awantury, z próbami arbitrażu, blokadą irańskich portów i pokusą wciągnięcia w sprawę Amerykanów.

Udało się, gdy w Londynie do władzy wrócił Churchill, a w Waszyngtonie do Białego Domu wprowadził się Eisenhower. Brytyjczykom wystarczyło kilka miesięcy, by przekonać Amerykę, że Mosadek jest komunistą (w sporze z Londynem irańscy komuniści zaiste poparli Mosadeka, poza tym jednak nie miał on z nimi nic wspólnego). Nikt nie bawił się w niuanse: wyrok zapadł błyskawicznie – Mosadek ma odejść.

I tu właśnie wkroczył niepozorny Amerykanin, który wczesnym latem 1953 r. wjechał na fałszywych papierach do Iranu jako James Lockridge. Roosevelt skrupulatnie dbał o to, by z niczym się nie zdradzić. Najbliżej zdekonspirowania bywał w trakcie partyjek tenisa, na które chodził do kompleksu tureckiej ambasady – zepsuty serw zwykł kwitować wyrzutami pod swoim własnym adresem: z reguły wyrywało mu się „Och, Roosevelt!”

Scenariusz był prosty: zorganizować tłumne demonstracje przeciwników Mosadeka i zderzyć je z tłumami jego zwolenników. W zrodzony w ten sposób chaos i zamieszki wpuścić armię, na czele której staną sojusznicy Waszyngtonu. Zmusić szacha do formalnego przekazania władzy zaprzyjaźnionym generałom, a Mosadeka odesłać za kratki. Jednocześnie wówczas cała sztuka wydawała się graniczyć z niemożliwym – i operacja Ajax niemalże skończyła się fiaskiem. Decydującej nocy agenci CIA przesiadujący nad basenem w wynajętej willi przesadzili z whisky – przez co opóźniła się część zaplanowanych działań. Mosadek błyskawicznie skontrował poczynania spiskowców (choć był przekonany, że ma do czynienia z rodzimymi adwersarzami) i zaprzyjaźnieni z Amerykanami generałowie z myśliwych stali się zwierzyną łowną. Do ambasady USA w Teheranie przyszła jednoznaczna depesza – „przerwać akcję”.

Roosevelt postąpił wbrew tej instrukcji. Kilka dni po falstarcie operacji zebrał to, co zostało ze swojej naprędce skleconej siatki agentów wpływu, liderów organizacji przestępczych i członków stołecznych klubów kulturystów – i podjął jeszcze jedną próbę obalenia Mosadeka. Tym razem zaskoczył starca, który był przekonany, że udało mu się zdławić bunt. W parną sierpniową noc na ulicach Teheranu pojawiły się kolumny czołgów podległe oficerom zaangażowanym w spisek, co skończyło się wielogodzinnym oblężeniem willi szefa rządu i wyniesieniem do władzy gen. Zahediego, który jeszcze dzień wcześniej był poszukiwanym przez lojalne wobec rządu służby zbiegiem. „Zawdzięczam tron Allahowi, mojemu ludowi, mojej armii. I panu” – wdzięczył się szach w jednej z ostatnich rozmów z agentem.

Operacja Ajax stała się przełomem: była to pierwsza zmiana reżimu poprzez zaaranżowany przez CIA zamach stanu i na wiele lat jedyna udana operacja Amerykanów w regionie. Dla Irańczyków obalenie Mosadeka oznaczało kres bezwarunkowej sympatii do USA, jaką darzono tam Amerykanów przez kilka wcześniejszych dekad. Kermit Roosevelt traktował ją w kategoriach dopustu bożego – wiedział już, jak łatwo doprowadzić praktycznie w każdym kraju do przewrotu i traktował swoje dzieło jako „pierwszy i ostatni taki przypadek w historii”.

Mylił się. „Jedno z moich wysłuchań w Departamencie Stanu było alarmująco entuzjastyczne” – napisał po latach. „John Foster Dulles (ówczesny sekretarz stanu USA – przyp. red.) kołysał się leniwie na krześle. Nie był jednak śpiący: oczy mu świeciły, wydawał się prężyć jak gigantyczny kot. Nie tylko rozkoszował się tym, co słyszy. Instynkt mówił mi, że on planuje” – dodawał Roosevelt, który przestrzegał swoich przełożonych, by nie próbowali więcej sztuczek z Teheranu. Rok później CIA obaliła przywódcę Gwatemali i zaczęła podejmować podobne próby na całym świecie. Roosevelt wytrzymał w agencji już tylko pięć lat – odszedł, poświęcając się badaniom i pisaniu (zaakceptowanych przez CIA) wspomnień. Zmarł w 2000 r., a dorobek „spokojnego Amerykanina z Teheranu” przypomniał kilka lat później dziennikarz „The New York Timesa”, Stephen Kinzer. Obok Gertrude Bell i Lawrence’a z Arabii to Roosevelt jest dziś uważany za jednego z twórców współczesnego Bliskiego Wschodu.

Anty-Bond

Kto jest zmęczony historiami o superbohaterach, może sięgnąć do historii o mocno gorzkim posmaku – idealnej dla aktorów bondowskich, którzy chcieliby odkleić łatkę agenta 007.

„Co pan chce ze sobą zrobić, jak już skończy pan studia?” – usłyszał Richard Tomlinson od jednego ze swoich wykładowców w 1984 r. – Wstąpić do sił powietrznych marynarki – odparł rozpierany energią 20-latek. – Jeśli zmieni pan zdanie, a będzie pan chciał spróbować swoich sił w innej formie służby publicznej, proszę dać mi znać – skwitował wykładowca.

„Inna forma służby publicznej” okazała się rekrutacją do wywiadu MI6 i wstępem do wieloletniej kariery w służbie Jej Królewskiej Mości, którą po latach Tomlinson skrzętnie opisał w książce „The Big Breach. From Top Secret To Maximum Security”. Narowisty Brytyjczyk w ramach kolejnych pełnionych misji wylądował m.in. w powstającej na gruzach ZSRR Rosji, na Bałkanach, gdzie MI6 miała podobno przymierzać się do zamachu na ówczesnego dyktatora Serbii, Slobodana Miloševicia. Bawił się też w kotka i myszkę z agentami irańskiego wywiadu, którzy próbowali kupować w Europie wyposażenie na potrzeby programu nuklearnego. We wspomnieniach sugeruje też, że brytyjski wywiad mógł maczać palce w tragicznej śmierci księżnej Diany w Paryżu – jak przypomina, plan zamachu na Miloševicia zakładał oślepienie kierowcy dyktatora nagłym błyskiem świateł w tunelu, co w jakimś stopniu odwzorowuje okoliczności śmierci księżnej.

Swoje przygody na całym świecie Tomlinson opisuje z zawadiackim przeświadczeniem, że to była przygoda jego życia. Aż do połowy lat 90., kiedy to z powodu trudnego charakteru i kłopotów rodzinnych uziemiony właśnie w londyńskiej centrali agent zaczął stopniowo stawiać się swoim bezpośrednim przełożonym. Skończyło się w przewidywalny sposób: któregoś dnia Tomlinson został z wywiadu wyrzucony.

Przygodę życia zastąpiła misja życia. Byli szefowie zaoferowali Tomlinsonowi to, co zapewne jest standardową emeryturą brytyjskiego agenta: doskonale płatną, a obciążoną niewielkimi obowiązkami pracę konsultanta w jednej z globalnych korporacji. Były podwładny szedł jednak na całość – uznając, że został zwolniony bezprawnie, domagał się przywrócenia do służby. To był scenariusz dla szefów MI6 niedopuszczalny, tym bardziej że Tomlinson w pewnym momencie dał im do zrozumienia, że pisze wspomnienia. A to już była zdrada.

Druga połowa dekady stała się dla niesubordynowanego agenta drogą przez mękę. Służby nie dopuszczały, by sprawa stanęła przed brytyjskim sądem pracy. Tomlinson co kilka dni trafiał do aresztu, pół roku przesiedział w więzieniu, zabierano mu kolejne komputery i rzeczy osobiste. W końcu wymknął się z Wielkiej Brytanii, ale MI6 dopadała go w kolejnych europejskich państwach, prosząc o „przysługę” partnerów z lokalnych służb – we Francji, Włoszech, Niemczech. Wysłannicy z Londynu zniechęcali do współpracy z nim kolejnych prawników i wydawców (pierwsze wydanie „The Big Breach” opublikowano w 2001 r. w Moskwie).

Mimo wszystko byłaby to historia z happy endem. Pierwsze zwycięstwo ten anty-Bond odniósł w 2000 r., kiedy to MI6 ustąpiła w kwestiach prawnych – pracownikom wywiadu pozwolono występować przed sądami pracy. Po kolejnych ośmiu latach wywiad dopuścił nawet możliwość zrzeszania się agentów w związkach zawodowych. Wreszcie rok po tym ustępstwie MI6 oficjalnie przeprosiła Tomlinsona i pozwoliła mu wrócić do Wielkiej Brytanii. Zrezygnowano z zarzutów przeciw niemu, a także odblokowano konta bankowe, na których zbierały się honoraria i wpływy z książki. Były agent z pewnością nie jest bogatszy niż gdyby przystał na pierwotną ofertę służb, za to żyje z poczuciem, że jest chojrakiem, na którym MI6 połamała sobie zęby.

Agent, który przeniknął za daleko

Już od czasów „Infiltracji” czy opartego na faktach „Donnie Brasco” wiadomo, że jednym z najefektowniejszych patentów na thriller jest opowiedzenie historii agenta działającego pod przykrywką (nasz typ na odtwórcę bohatera takiej historii to Adam Driver). I takich historii we współczesnych dziejach służb specjalnych nie brakuje, choć „przykrywkowcy” rzadko chcą się chwalić swoimi dokonaniami – czemu zresztą trudno się dziwić.

Jeżeli już – robią to incognito. Tak jak Omar Nasiri, jeden z pierwszych agentów zachodnich służb, który przeniknął do obozów Al-Kaidy, jeszcze zanim terroryści wbili się w wieże World Trade Center. Nasiri – obywatel Belgii marokańskiego pochodzenia – pracował dla Francuzów i Brytyjczyków. Do Afganistanu trafił w połowie lat 90., w czasie, gdy talibowie byli dopiero rosnącą w siłę bojówką. Tam miał poznać przyszłą „wierchuszkę” dżihadystowskiej irredenty – począwszy od „narwanego młodzieńca” Osamy bin Ladena po Ibn al-Szejka al-Libiego. Ten drugi miał kilka lat później przekonać Amerykanów, że Saddam Husajn blisko współpracuje z Al-Kaidą.

Nasiri przeszedł w Afganistanie taką samą drogę, jak całe ówczesne pokolenie terrorystów, którzy mieli wstrząsnąć światem. „Jego opis życia w obozach jest bardziej kompletny niż jakiekolwiek inne dane wywiadowcze, jakie były dla nas dostępne w latach 90.” – kwitował później Michael Scheuer, szef jednostki CIA, która tropiła bin Ladena. Problem w tym, że relacje Nasiriego zostały zlekceważone – i to po dwakroć: najpierw przez „prowadzących” Nasiriego oficerów, a nawet gdy ci wydawali się przekonani, ramionami wzruszały rządy.

Poza tym „przykrywkowcy” mają odwieczny problem z lojalnością – w nowym środowisku rodzą się przecież przyjaźnie, takie jak umiejętnie rozegrana przez Johnny’ego Deppa i Ala Pacino relacja bohaterów filmu „Donnie Brasco”. Taką przedziwną relację prawdopodobnie rozwinął „agent, który zbyt dobrze przenikał” (jak nazywają go historycy służb specjalnych Roger Faligot i Rémi Kauffer) – Ian MacLeod.

Jeszcze u progu lat 60. MacLeod pracował dla Royal Air Force, ale już w 1964 r. wylądował jako attaché konsulatu Wielkiej Brytanii w Stuttgarcie. Jego pracodawcą była jednak MI6, a jednym z bezpośrednich przełożonych – David Cornwell, znacznie lepiej znany jako John le Carré. MacLeod został wówczas przerzucony na najbardziej palący odcinek: zwalczanie „innego RAF”, Frakcji Czerwonej Armii.

Problem w tym, że MacLeod „przeniknął za daleko”. „W 1969 r. angielski wywiad z niepokojem śledzi nagłą przemianę MacLeoda, zafascynowanego od 1968 r. ruchem studenckim Czerwonego Rudiego i Frakcją Czerwonej Armii. MacLeod zapuszcza włosy i przenika do środowisk związanych z ruchem” – piszą Faligot i Kauffer. Późniejsze wpadki przywódców RAF mogły być, przynajmniej częściowo, zasługą brytyjskiego agenta. Jednocześnie jednak, gdy w czerwcu 1972 r. niemieccy policjanci szturmowali jedną z kryjówek organizacji w Stuttgarcie, MacLeod był tym, który w momencie wejścia funkcjonariuszy chwycił za broń. Skosiła go seria z policyjnego karabinu, a wszystkie zainteresowane służby starały się zatrzeć wspomnienie tego incydentu.

W czasach bardziej współczesnych przedziwną rolę odegrał Humam Khalil al-Balawi. Jordański lekarz od lat młodzieńczych sympatyzował z fundamentalistami, aż w 2007 r. miał wpaść w ręce rodzimych służb bezpieczeństwa. Za kratami został przewerbowany – odtąd miał pracować dla Jordańczyków i Amerykanów. Wkrótce nowi zwierzchnicy zdecydowali się wysłać go pod Hindukusz, by pomógł tam rozbijać rebelię talibów i niedobitki Al-Kaidy. W grudniu 2009 r. al-Balawi zasygnalizował lokalnej komórce CIA, że posiada ważne informacje o wiceliderze Al-Kaidy, Ajmanie al-Zawahirim. Miał je przekazać osobiście w bazie Camp Chapman. Gdy przybył na spotkanie, strażnicy zaniechali dokładnego przeszukania go – w końcu był cennym współpracownikiem agencji. W ten sposób Jordańczyk niepostrzeżenie wniósł do bazy pas szahida, który detonował, gdy znalazł się w jednym pomieszczeniu z ludźmi z Langley.

Magazyn DGP 1.02.19 / Dziennik Gazeta Prawna

Weterani wywiadu i służb specjalnych utyskują z jednej strony, że ich największe osiągnięcia pozostają tajemnicą na lata, a ich pryncypałowie najchętniej zniszczyliby wszelkie ślady ich dzieł – dla bezpieczeństwa albo i dla racji stanu. Z drugiej strony środowisko też narzeka na lawinę publikacji, która pojawia się po każdej co bardziej spektakularnej operacji, co potencjalnie dekonspiruje agentów, informatorów czy metody działania.

Cóż, wywiad jest sztuką, a scenariusze pisane w agencjach często są śmielsze od tych, które wymyślają scenarzyści. Nie ma wątpliwości, że gdy tym ostatnim skończą się pomysły, mogą z powodzeniem przewertować publikacje z ostatnich lat, by wycisnąć z nich pomysły na dziesiątki blockbusterów.

„Artyści do pracy za granicą. Cywile w służbie US Navy” – brzmiało lakoniczne ogłoszenie, które zwróciło uwagę Tony’ego Mendeza. Tak jeszcze w 1965 r. CIA poszukiwała kandydatów na agentów specjalnych