Zamieszanie związane z powrotem delegacji rządowej z Londynu nie jest jedynym przykładem lichej organizacji zagranicznych wizyt polskich VIP-ów. Tupolewizm, który zdefiniowaliśmy jako metodę działania ze zbyt dużą dawką nieprzewidywalności, nie jest chorobą zarezerwowaną dla konkretnego ugrupowania politycznego.
To zjawisko uniwersalne, ponadpartyjne. Akceptowane, mimo powszechnego poczucia, że tak być nie powinno. Że kiedyś to się może źle skończyć. Szczególnie w kraju tak doświadczonym, jak Polska.
Po poniedziałkowej publikacji w DGP swoje doświadczenia z wizyty w Watykanie opisał na stronie internetowej „Rzeczpospolitej” Tomasz Krzyżak. Odezwali się do nas również rozmówcy, którzy przedstawili wydarzenia już po 10 kwietnia, które trudno zakwalifikować inaczej niż jako tupolewizm. Wszystkie dotyczyły najważniejszych osób w państwie. Zacznijmy jednak od relacji redaktora Krzyżaka. Swój tekst tytułuje: „Loty vipów: skończmy wreszcie z fikcją”. Pisze w nim o żenującej sytuacji z bagażami dziennikarzy, które najpierw zaginęły, by potem cudownym trafem się odnaleźć. Ostatecznie – jak relacjonuje – walizek przez kilka godzin pilnowali piloci rządowego embraera.
„W maju tego roku miałem przyjemność uczestniczyć w dwudniowym wyjeździe premier Beaty Szydło do Watykanu. Delegacja była niewielka, więc lecieliśmy jednym samolotem. Część bagaży nie zmieściła się jednak na pokład samolotu i trzeba je było upchnąć w luku bagażowym. Okazało się jednak, że bagaże wsadzone w Warszawie do luku... zaginęły. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić” – czytamy. I znów – żadnych procedur najpewniej nie złamano. Jednak „ruchomy bagaż” w samolocie z szefową rządu trudno uznać za akceptowalną normę.
Dalej jest jeszcze ciekawiej. „Odnalezione walizki przewieziono wózkami do części cywilnej i zostawiono pod opieką załogi rządowego samolotu! Nie chciałbym po raz drugi w życiu oglądać twarzy kapitana polskiego embraera. Nie chciałbym ponownie słyszeć tych słów, które wówczas padły. Były mocne i nie nadają się do zacytowania. Bogu ducha winny kapitan wraz z drugim pilotem i stewardessami przez ponad trzy godziny pilnowali bowiem cudzych bagaży. W czasie, który powinni poświęcać na odpoczynek! Przemilczę, że w dalszej części wizyty właściwie do końca nic nie było wiadomo na sto procent”.
W Londynie też był pewien problem z bagażem. Nieco bardziej absurdalny. Po spotkaniu w ambasadzie została mównica z godłem Polski. Nie bardzo było wiadomo, kto ma ją wnieść do casy. Oficerowie w stopniu kapitana i wyżej, którzy pilotowali maszynę? To nie leży w ich kompetencji. Mają pilotować samolot, a nie nosić mównice. Niby drobna sprawa. Jednak scena jak z filmów Emira Kusturicy. „Czarny kot, biały kot”.
Cofnijmy się do czasów Platformy Obywatelskiej. Maj 2010 r. Wizyta p.o. prezydenta RP w Moskwie. Bronisław Komorowski i jego świta spontanicznie, z ułańską fantazją, decydują, że odwiedzą również Katyń. Jest ogólna wizja, gorzej z technikaliami. Z powrotem p.o. prezydent ma wracać przez Witebsk i stamtąd samolotem do Polski. Problem jednak w tym, że współpracownicy Komorowskiego nie pomyśleli, że Witebsk leży na Białorusi, a nie w Rosji. Nie dopełnili formalności związanych z podstawieniem i odlotem samolotu. Chargé d’affaires polskiej ambasady Witold Jurasz dowiedział się, że będzie miał gości od... wiceszefa białoruskiej dyplomacji, który z kolei coś tam usłyszał od Rosjan.
To nie koniec. Relacja, którą przedstawił nam Jurasz, dziś dziennikarz Polsat News 2, jest znacznie barwniejsza. Przez granicę trzeba było odprawić funkcjonariuszy BOR. Informacje o tym, ile mają broni i amunicji oraz o typie uzbrojenia, powinny trafić do polskiej ambasady w Mińsku, która z kolei ma je przekazać Białorusinom. Dane muszą dotrzeć do placówki drogą szyfrowaną. Nie powinny być dostępne dla obcych wywiadów, grup przestępczych czy ekstremistów. Do takich zadań mamy łączność specjalną i osoby wyspecjalizowane do ochrony ambasad. Dla urzędników p.o. prezydenta to nie jest zagadnienie. Dane o broni BOR trafiają do ambasady... zwykłym faksem. Jurasz próbował następnie tłumaczyć jednemu ze współpracowników Komorowskiego, że popełniono błąd. Odpowiedź była klasyczna. Tak jak mówi pijany student do policjanta: „K..., zwalniam cię”.
Kolejna historia to już rządy Prawa i Sprawiedliwości. Opisywane wydarzenia widzieliśmy na własne oczy. Grudzień 2015 r., Kijów. Swoją pierwszą wizytę oficjalną na Ukrainie składa prezydent Andrzej Duda. Dzień wcześniej przyjechał tam również minister obrony Antoni Macierewicz i jego zastępca Tomasz Szatkowski. Wieczorem zaplanowano spotkanie ministrów z Litwy, Łotwy, Estonii i Ukrainy; nasze państwo reprezentuje Szatkowski. Rozmowy mają się odbyć w Klubie Gabinetu Ministrów przy Instytutśkiej. Miejsce nie jest w żaden sposób chronione. Nie ma kontroli pod kątem zagrożeń pirotechnicznych. Przy drzwiach symboliczną wartę pełnią ukraińscy żołnierze. Kręci się również jakiś człowiek z kuriozalnym drzewcem od flagi w rękach. Nikt nie sprawdza, czy mamy akredytację i czy w ogóle powinniśmy móc się znaleźć w środku.
Weszliśmy do środka z nieprześwietlonymi plecakami. Powiesiliśmy kurtki w szatni. Teoretycznie każdy mógł tam zostawić ładunek wybuchowy. Wsiąść w samochód, pojechać do Doniecka i zameldować wykonanie zadania dowódcy oddziału dywersyjnego Zoria. Za kilka minut – pięć metrów od szatni – zostanie zorganizowana konferencja prasowa ministrów. Prześladowało nas nieodparte wrażenie, że ochrona naszego wiceministra powinna jakoś zareagować. Brutalnie mówiąc, wiceminister Szatkowski powinien dostać zakaz wstępu do tego budynku. Dopóki wszyscy dziennikarze z niego nie wyjdą, a obiekt nie zostanie gruntownie sprawdzony. Niby to zadanie UDO, ukraińskiego odpowiednika BOR. Jednak na oko widać, że sytuacja jest nie do zaakceptowania. Że należy przejąć inicjatywę.
Ukraina prowadzi wojnę. Zamach bombowy w centrum Kijowa to zupełnie realny scenariusz. Przypomnijmy sobie 20 lipca tego roku, gdy w centrum stolicy zdetonowano ładunek pod samochodem, którym do pracy jechał dziennikarz Pawieł Szaramiet. Do dziś nie ma nawet poszlak, kto tego zamachu dokonał (mimo że są nagrania z kamer monitoringu), co z pewnym zażenowaniem potwierdziła niedawno w rozmowie z nami wiceszefowa prokuratury generalnej Anżeła Stryżewska. Gdyby – nie daj Boże – do czegoś podobnego doszło w czasie wizyty polskiego vipa, śledztwo nie byłoby prowadzone bardziej profesjonalnie. Słabość ukraińskich organów sprawiłaby, że przez kolejną dekadę pogrążylibyśmy się w dyskusjach, kto za tym stoi.
Następnego dnia byliśmy również w Akademii Dyplomatycznej położonej niedaleko monasteru św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach. Prezydent Duda spotkał się tam z ukraińskimi Polakami. W tym wypadku było już nieco lepiej. BOR i polscy dyplomaci twardo spierali się o to, by za ochronę odpowiadała strona polska, a nie UDO (odpowiednik BOR), któremu – jak usłyszeliśmy – średnio chciało się pracować. BOR nie miało jednak przez cały czas kontroli nad bramką. Zanim ją zdobyło, do akademii weszły kiepsko sprawdzone osoby. Bramka była zresztą ustawiona na pierwszym piętrze. Płaszcze, torby i plecaki można było zostawić na dole w szatni, która znajdowała się pod salą bankietową, gdzie zgromadziła się spora grupa ludzi. Dla kreatywnego zamachowcy wymarzona sytuacja.
Wszystko działo się w kraju, który dochodzi do siebie po rewolucji, zmaga się z rosyjską agresją i separatyzmem. Granica z Donbasem nie jest szczelna. Dowiezienie do Kijowa koniecznych do przeprowadzenia zamachu komponentów nie stanowi żadnych problemów. W Polsce zresztą ochrona i transport wcale nie wyglądają lepiej. Jeden z naszych informatorów przekonywał nas, że 30 listopada tego roku, bez kontroli, poruszał się w otoczeniu prezydenta Dudy podczas jego wizyty w Rudnej po tragicznym wypadku w kopalni KGHM. Z kolei w styczniu ubiegłego roku prezydent miał wypadek samochodowy. Limuzyna, którą poruszała się głowa państwa, wypadła z trasy, bo założono w niej stare, wycofane z użytkowania opony. Dwaj oficerowie, którzy zostali za to pociągnięci do odpowiedzialności, myśleli pewnie, że jakoś to będzie. Banalna historia. Sprawdzono bieżnik. Miał 6 mm i uznano, że da radę.
Spójrzmy na to z perspektywy działania ochrony prezydenta USA. Czy ktoś pozwoliłby sobie na wprowadzenie go do miejsca, które nie zostało sprawdzone do ostatniego zakamarka? Czy na pokładzie Air Force One mogłaby trwać dyskusja o wyważeniu maszyny? Może to naiwne, ale chcielibyśmy, aby przedstawiciele polskich władz byli tak samo chronieni, jak prezydent USA. Żeby mieli swoją Red Cell, jednostkę, która wciela się w grupę dywersyjną, by wyłapywać luki w systemie bezpieczeństwa VIP-ów, podkładając atrapy bomb pod samoloty rządowe (z działalności tej jednostki wyrosła najbardziej elitarna kompania specjalna na świecie – 6. Grupa Navy Seal – Devgru). Po 11 września Red Cell kreśliło scenariusze, w których analizowano, jak może zostać zaatakowana Ameryka. Rząd zatrudnił pisarza Brada Meltzera, który zastanawiał się nad wariantami potencjalnych spisków.
W Polsce po 10 kwietnia napisano bardziej restrykcyjną instrukcję H ead , wpisując m.in. funkcję I wiceprezesa rady ministrów, której nie ma w systemie politycznym. Wolelibyśmy, aby każdy rządowy wyjazd spełniał standardy wizyty zagranicznej Baracka Obamy. Dlatego publikujemy teksty o tupolewizmie. Nie przeciw komuś, lecz z szacunku dla liderów naszego państwa. Niezależnie od tego, w jakich politycznych barwach sprawują urzędy. Będziemy pisać w ten sposób, bo nie satysfakcjonują nas tłumaczenia, że był jednozdaniowy e-mail z LOT i nie złamano żadnych procedur. Będziemy pisać nawet, jeśli zostanie to określone jako „znakomicie, perfekcyjnie i z dużą znajomością mediów robiona dezinformacja”. ⒸⓅ
Może to naiwne, ale chcielibyśmy, aby przedstawiciele polskich władz byli chronieni tak samo dobrze i profesjonalnie, jak prezydent USA