W zachodniej Birmie już drugi miesiąc trwa ofensywa armii przeciw Rohingyom, mniejszości muzułmańskiej. Powtarza się scenariusz z roku 2012, gdy doszło do czystek etnicznych. Dach nad głową straciło wtedy 140 tys. ludzi, którzy trafili do przymusowych obozów.

Kierownik obozu Da Paing w pobliżu Sittwe w zachodniej Birmie zupełnie nie wiedział, co robić. Opowiadać o tym, co się teraz dzieje? Tak, raczej tak, to ważne. Ale bardzo niebezpieczne. Władze przecież zapowiedziały, że surowa kara czeka każdego, kto wejdzie w kontakt z obcokrajowcami, czy to z organizacji pozarządowych, czy dziennikarzami.

Co chwilę zmienia zdanie. Najpierw mówi, że spotka się gdzieś na uboczu, poza Da Paing. Ale z drugiej strony przecież należy do społecznego komitetu zarządzającego obozem i powinien czuć się bezpiecznie. Zmienia zdanie i zaprasza do siebie. Zresztą, jak tu gości nie zaprosić?

Prowadzi do swojego szałasu, małej klitki z bambusa i wikliny, z numerem wydrukowanym na zalaminowanej kartce i przybitym do ściany. Takich schronień, gdzie tłoczą się cztero-, sześcioosobowe rodziny, w całym obozie są tysiące. Ustawione w równych rzędach udają wioski, które w 2012 roku zniknęły z powierzchni ziemi. Ci sami sąsiedzi, te same twarze, ale szałas przy szałasie, człowiek na człowieku.

Oficjalnie obozy uchodźców z muzułmańskiej mniejszości Rohingya są zamknięte dla ludzi z zewnątrz. Sami Rohingyowie również mają zakaz wychodzenia poza ich teren. We własnym kraju od czterech lat żyją z dala od swych domów, które zostawili w spalonych miasteczkach i wsiach. Rohingyów jest tutaj ponad sto tysięcy, w całym stanie Rakhine - ponad milion. Setki tysięcy uciekły po pogromach w 2012 roku do Bangladeszu i dalej do Malezji.

Ci, co zostali, jak kierownik obozu Da Paing, powtarzają, że mieszkają w prawdziwym getcie. Racje żywnościowe są małe i nie docierają regularnie. Nie ma pracy dla wszystkich, trzeba o nią walczyć. Najgorsza jest jednak izolacja od świata zewnętrznego.

Przed 9 października było trochę łatwiej. Jeśli człowiek miał na łapówkę, na handel z Rakhinami, mieszkańcami stanu z buddyjskiej większości, to dało się przekupić strażników. Ba, nawet ciężarówki wyładowane drewnem na zewnątrz i z kontrabandą do środka spokojnie kursowały przez posterunki. Żołnierze i okoliczni handlarze ryzykowali niezapowiedzianą kontrolę, ale intratny biznes się kręcił. I wtedy 9 października dziewięciu policjantów zginęło na granicy z Bangladeszem.

W Sittwe, stolicy stanu Rakhine, ludzie w knajpach zaczęli pokazywać sobie filmiki na komórkach, w internecie. Sprawcami mieli być islamscy terroryści, którzy chcą wyzwolenia Rohingyów. W obozach sami Rohingyowie oglądali te same filmiki wideo. Z czasem pojawiły się też filmy z ofensywy armii i pacyfikacji wiosek. Dotąd nikt nie potrafi ich jednoznacznie zweryfikować, bo armia nie wpuszcza tam niezależnych dziennikarzy. Jednak organizacja Human Rights Watch opublikowała zdjęcia satelitarne pokazujące zniszczenia 1200 domów w tym regionie. Armia birmańska twierdzi, że muzułmanie podpalają własne domy.

To samo mówili o zamieszkach w 2012 roku - że to przebiegła taktyka obliczona na wzbudzenie współczucia na Zachodzie i w ONZ. Rakhinowie, buddyjska większość, wciąż powtarzają, że nawet nazwa społeczności "Rohingya" to czysty wymysł. Że to "nielegalni imigranci" z Bangladeszu, którzy kradną pracę.

Sąsiedzi kręcą głowami. Mówią, że to inna kultura, inne zwyczaje, chociaż wiara ta sama. Przed pogromami, w których życie straciło dwieście osób, a sto czterdzieści tysięcy dach nad głową, kierownik komitetu Da Paing był rybakiem w okolicach Sittwe. Ciężko pracował, ale nie narzekał. Z sąsiadami żyło się dobrze, choć zdarzały się konflikty. Jak wszędzie.

Kierownik pogania. Trzeba iść, bo ludzie patrzą jakoś dziwnie na gości. Może ktoś doniesie władzom? Znikają uśmiechy. Jest tylko podenerwowanie, co będzie, co robić, co się teraz z nami stanie?

W garkuchni na skraju obozu nie jest lepiej. Klienci patrzą na kierownika spode łba, w milczeniu słuchają rozmowy. Powoli opuszczają lokal. Abdul, mężczyzna pod sześćdziesiątkę, o siwej brodzie, włącza się do dyskusji. Gwałtownie gestykulując zapewnia, że już dwieście lat temu Brytyjczycy wspominali w swoich dokumentach o Rohingyach. Że nie są cudzym wymysłem i żyją tu z dziada pradziada. Chcą normalnie żyć, jak przed pogromami. I nie są terrorystami.

Rakhinowie nie wierzą. Grupa studentów z Uniwersytetu w Sittwe jest zgodna. Zaw Zaw Mrint, 23-letni student chemii pyta, dlaczego muzułmanie na filmach w internecie skandują "Pakistan Zindabad" (Niech żyje Pakistan)? Dlaczego chcą stworzyć własny kraj na granicy z Bangladeszem, jak Państwo Islamskie w Iraku? "Nawet o milimetr nie ustąpimy" - podnosi głos.

Z kolei Khin Aye Hla uważa, że zachodnie organizacje pozarządowe wspierają i faworyzują Bengalczyków (Rohingyów), jednocześnie dyskryminując Rakhinów, którzy sami żyją w biedzie. Studenci chcą samostanowienia Rakhinów, niezależności od wyzyskujących ich Birmańczyków ze stolicy, a przynajmniej szerokiej autonomii.

Zaw Zaw Mrint marzy, żeby stan Rakhine był jak Izrael. Okrążony przez wrogie wojska birmańskie i wewnętrznego wroga spod znaku islamu, skutecznie się im przeciwstawił.

W obozie Abdul i kierownik jeszcze raz zapewniają, że nie są terrorystami. "Patrzycie na żywego trupa - mówi Abdul i oczy szklą mu się od łez. - Jak można tak żyć? Proszę, przekażcie Europie i USA, żeby zrzuciły na nas bombę. Atomową bombę i będzie już po wszystkim. Nas i tak już przecież nie ma".