Zamiast spekulować o wielkiej przyjaźni Donalda Trumpa z Władimirem Putinem, należy się zastanowić, co może zrobić Polska, gdy zimna wojna między USA a Rosją ponownie stanie się zbyt gorąca
Przekonanie, że po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA możliwa jest nowa Jałta, stało się powszechne nie tylko wśród rodzimych komentatorów. Na takie rozwiązanie otwarcie stawia liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen. Uruchamiając siedzibę swojego sztabu wyborczego w Paryżu, oświadczyła, że gdy wiosną wygra wybory prezydenckie, to wspólnie z Władimirem Putinem i Trumpem stworzy trio „dobre dla pokoju na świecie”.
Marzenia Le Pen o powrocie do reguł XIX-wiecznego koncertu mocarstw mają uzasadnienie, ponieważ polityk Frontu Narodowego roi sobie, że tak Francja odbuduje pozycję samodzielnego mocarstwa. Podobne nadzieje królują w Moskwie. Przecież machina propagandowa Kremla i służby specjalne robiły wszystko, co w ich mocy, by wesprzeć Trumpa. Wierząc, że porzuci on politykę Baracka Obamy, który dążył do izolowania Rosji w świecie.
Tymczasem wiara w polityce, zwłaszcza we wdzięczność, zazwyczaj poprzedza rozczarowanie. W amerykańskich doktrynach politycznych pojęcie wdzięczności istnieje w odniesieniu do Boga lub ojców założycieli, próżno jej szukać przy opisywaniu relacji z innymi krajami. Tu głównym drogowskazem zawsze jest i będzie interes Stanów Zjednoczonych, choć prezydenci mogą go różnie rozumieć.
Ale czy człowiek interesu Donald Trump ma szansę znaleźć coś naprawdę zyskownego w przyjaźni z Kremlem? Nawet jeśli Władimir Putin szczerze ją zaproponuje.
Przyjaźń po grób
„Trzeba ich zapędzić jak najdalej w ich lody, aby przez najbliższe 25 lat nie byli w stanie mieszać się w sprawy cywilizowanej Europy” – perorował Napoleon gen. Armandowi de Caulaincourtowi w czerwcu 1812 r. Cesarz nie hamował się w słowach, gdy wypowiadał opinie o Rosjanach i starym przyjacielu carze. „Po spotkaniu w Erfurcie Aleksander zrobił się zbyt zarozumiały, a już zdobycie Finlandii zupełnie przewróciło mu w głowie. Jeżeli potrzebne mu są zwycięstwa, to niech się wyprawi na Persów, ale nie miesza się w sprawy Europy. Cywilizacja odrzuca tych dzikusów z Północy. Europa obejdzie się bez nich” – twierdził Bonaparte.
A przecież zaledwie cztery lata wcześniej deklarował wieczną przyjaźń z carem. Podczas rokowań pokojowych w Tylży obaj uzgodnili, jaki będzie nowy kształt polityczny Starego Kontynentu, i podzielili się strefami wpływów. Potem, pod koniec września 1808 r., spotkali we Erfurcie, by dopracować szczegóły współpracy oraz kształt skupiającego kraje niemieckie Związku Reńskiego. Dla Paryża była to polityczna konieczność, ponieważ za kanałem La Manche nadal czaiła się wroga Wielka Brytania. Trwała też krwawa wojna partyzancka w Hiszpanii. Bonaparte bardzo potrzebował więc sojusznika na Wschodzie. W zamian za przyjaźń oferował carowi pomoc w podboju Persji, obietnicę zablokowania odbudowy państwa polskiego i zgodę na okrojenie terytorium Turcji. Aleksander powitał z radością te warunki, obiecując cesarzowi wsparcie militarne w razie wybuchu wojny Francji z Austrią. Nie odżegnywał się także od udziału w blokadzie ekonomicznej Wielkiej Brytanii, którą całej Europie usiłował narzucić Bonaparte.
Władcy obu mocarstw przypadli sobie też do gustu. Przyjaciel Aleksandra, przez kilka lat kierujący polityką zagraniczną Rosji książę Adam Czartoryski, zanotował w pamiętniku, że car „lubił formy wolności, tak jak lubi się spektakle”. Co za tym szło: „pragnął jedynie formy i pozorów, ale nie chciał, by się przemieniły w rzeczywistość. Słowem, chętnie zgodziłby się, by wszyscy byli wolni, pod warunkiem że wszyscy dobrowolnie wykonywać będą wyłącznie jego wolę”. Napoleon pod tym względem zachowywał się bardzo podobnie. Acz „otaczał się pompą i ceremoniałem” – zauważał Czartoryski, natomiast „Aleksander lubił przebywać w cieniu i przyjmować pozy zwykłego śmiertelnika”. To pozwalało im łatwo znaleźć wspólny język, bo nawet publicznie nie konkurowali ze sobą.
Bonaparte przywiózł ze sobą do Erfurtu kwiat francuskiego świata kultury. Codziennie wieczorami grano w teatrach znakomite spektakle lub koncerty, podczas których występowali najwięksi francuscy artyści. Jako że Aleksander słabo słyszał, cesarz kazał ustawić ich fotele w loży dla orkiestry, muzyków zaś przeniesiono na balkon. Po ich bokach siedzieli władcy państw niemieckich, a z tyłu, na widowni, ministrowie oraz dyplomaci z całej Europy. Obecni podczas wystawiania nieśmiertelnego dramatu „Król Edyp” widzieli, jak w momencie gdy ze sceny padły słowa: „przyjaźń wielkiego człowieka jest darem bogów”, car wstał i demonstracyjnie uścisnął dłoń cesarzowi. Co nie przeszkadzało mu po cichu utrzymywać kontaktów z Wiedniem i Londynem. „To była ta sama zasada, doskonale dostosowana do charakteru i zamiarów cesarza Aleksandra: pozostawać w dobrych stosunkach ze wszystkimi, nie mieszać się do spraw europejskich, by nie zostać wciągniętym w nie bardziej, niżby się tego pragnęło” – uważał Czartoryski.
Kiedy pół roku później Austria uderzyła na Francję zajętą pacyfikowaniem Hiszpanii, Petersburg, wbrew obietnicom, zachował neutralność. Car nie przyszedł przyjacielowi z pomocą. Rozczarowany Bonaparte, po rozgromieniu Austriaków, próbował mimo wszystko zacieśnić więzy. W grudniu 1809 r. rozwiódł się z niemogącą mieć dzieci Józefiną i poprosił o rękę młodszej siostry cara. Aleksander wykręcił się, że niespełna 15-letnia Anna jest jeszcze zbyt młoda na ożenek.
Wieczny pokój między dwoma państwami miał potrwać jeszcze tylko trzy lata.
Bo niezależnie od tego, jak bardzo polubili się Aleksander z Napoleonem, to geopolityka skazywała ich przyjaźń na porażkę. „Do 1807 r. armie francuskie ustanowiły już satelickie królestwa wzdłuż Renu, we Włoszech i Hiszpanii, zredukowały Prusy do mocarstwa o drugorzędnym znaczeniu i poważnie osłabiły Austrię” – pisze w monografii „Dyplomacja” Henry Kissinger. Układ sił na Starym Kontynencie po prostu pchał Petersburg do konfliktu z Paryżem, a wzajemne relacje władców jedynie odsunęły go nieco w czasie.
Oba kraje stanowiły dla siebie zagrożenie. Francja rozbudziła nadzieje Polaków na odbudowę Rzeczypospolitej, szerzyła w Europie idee podkopujące feudalny porządek panujący w Rosji. Do tego jeszcze „tylko Rosja stała między Napoleonem a dominacją Francji w Europie” – zauważała trafnie Kissinger. Musiało to rodzić poczucie zagrożenia i wymuszać szukanie sojuszników. Dlatego Aleksander nie zerwał relacji z Londynem, co dla Bonapartego oznaczało spiskowanie z jego śmiertelnym wrogiem. Groźba zawiązania sojuszu Rosji z Wielką Brytanią, Prusami i Austrią zawsze pozostawała realna. Rosła więc wzajemna podejrzliwość i w 1811 r. obie strony zaczęły się szykować do nieuchronnego starcia. Napoleon uderzył pierwszy. „W Tylży Rosja zaprzysięgła wieczne przymierze z Francją i wojnę z Anglią. Dziś łamie swe przysięgi! Nie chce się w żaden sposób wytłumaczyć ze swego zadziwiającego postępowania: gdyby nie to, francuskie orły nie przekroczyłyby Renu” – napisał Bonaparte w odezwie do żołnierzy ogłoszonej 22 czerwca 1812 r.
Na słuchaczach robiła wrażenie długa lista pretensji skierowanych do wyjątkowo fałszywego przyjaciela.
Gdzie leży wspólny interes
Gdyby trwała przyjaźń Waszyngtonu z Moskwą była możliwa, ta sztuka udałaby się już Barackowi Obamie. Na początku prezydentury przyjął założenie, że oba kraje łączą wspólne interesy strategiczne. USA obawiają się wzrostu potęgi Chin, uznając, że wiedziona tymi samymi lękami Rosja zgodzi się wziąć udział w „okrążaniu” Państwa Środka. Podobnie rzecz się miała z radykalizacją islamu. W państwie Putina muzułmanie są najszybciej zwiększającą swoją liczebność grupą religijną. Nadal też tli się wojna na Kaukazie. Gdyby siły NATO zniknęły z Afganistanu, a Ameryka porzuciła Bliski Wschód, destabilizacja regionu wcale nie musi najmocniej uderzyć w Zachód, lecz w pierwszej kolejności może dotknąć coraz bardziej islamskiego południa Rosji.
Tymczasem rachunki Obamy i jego sekretarz staniu Hillary Clinton okazały się całkiem chybione. Dla Kremla kluczowy problem stanowi nie Wschód, lecz tracenie kolejnych stref wpływu w Europie i krajach dawnego Związku Radzieckiego. „Rozpad ZSRR był nie tylko największą katastrofą geopolityczną XX w., ale również prawdziwym dramatem dla Rosjan. Miliony naszych rodaków znalazły się poza granicami Rosji, oszczędności obywateli straciły na wartości, stare ideały zostały zburzone” – oświadczył w orędziu o stanie państwa w kwietniu 2005 r. prezydent Władimir Putin. Ta deklaracja do dziś stanowi główną oś jego polityki, nieopatrznie zignorowaną przez Waszyngton.
Rosja w swojej przeszłości rosła w siłę zawsze, ilekroć głębiej wkraczała do Europy. Wypychana do Azji – upadała. Dlatego niegdyś car Aleksander I musiał stać się śmiertelnym wrogiem Napoleona, ponieważ na dłuższą metę tylko go pokonując, gwarantował państwu pozycję światowego mocarstwa. Stąd dziś cicha wojna, jaką Kreml wydał Unii Europejskiej i NATO. Jest ona tak ważna, że Putin traktuje problem zagrożenia islamskiego jako sprawę mniej priorytetową i szuka przyjaźni z Chinami, nawet jeśli grozi ona zdominowaniem Rosji przez potężniejszego gospodarczo partnera. Również wojna w Syrii jest dla Kremla narzędziem mającym pomóc w rozbiciu jedności Zachodu. Bez osiągnięcia tego zamierzenia o wiele trudniejsze będzie ponowne zwasalizowanie Ukrainy.
Niezależnie więc, kim jest prezydent USA, strategiczne cele Putina pozostają niezmienne. W tym momencie rodzi się pytanie, jaki interes miałyby Stany Zjednoczone w tym, żeby zaakceptować zmiany geopolityczne, które chce osiągnąć Kreml. W nowej Europie (tej z marzeń Putina) Francja stałaby się bliskim sojusznikiem Rosji, jak przed rokiem 1914 r. Dobre relacje, zwłaszcza na niwie ekonomicznej, Moskwa utrzymywałaby z Berlinem, w zamian proponując podzielenie się strefami wpływów w Europie Wschodniej. Ich granice da się negocjować łatwiej, gdy można szachować Niemcy zbliżeniem z Paryżem. Notabene przy tej szachownicy gracz zza oceanu jest bardzo niepożądany. Tyle że Stany Zjednoczone mają w Europie zbyt wiele interesów ekonomicznych i politycznych, by pozwolić się z niej łatwo wypchnąć. Waszyngton o opiekę prosić też będą Wielka Brytania oraz mniejsze państwa, na czele z Polską, przerażoną wizją ponownego koncertu mocarstw. W tej perspektywie zgoda na plany Putina byłaby dla Trumpa równoznaczna z samobójstwem politycznym.
W oczach Partii Demokratycznej obecny prezydent elekt jest śmiertelnym wrogiem. Również establishment Partii Republikańskiej nie traktuje go jak swojego. Inaczej rzecz się ma z wiceprezydentem Mikiem Pencem. Okazanie więc przez Trumpa daleko idącej uległości wobec słabszego kraju, jakim przecież jest Rosja, i brak dbałości o interesy zagraniczne USA dałyby Kongresowi pretekst do wszczęcia nawet procedury impeachmentu. A choć nigdy w historii USA nie został on przeprowadzony do końca, to wcale nie jest taki trudny.
Precedens daje ku temu kazus Andrew Johnsona. W 1867 r. uparcie odmawiał on zaostrzenia polityki represji wobec pokonanych w wojnie secesyjnej stanów południowych i odwołał ze stanowiska sekretarza wojny Edwina Stantona, kiedy ten za jego plecami sprzymierzył się z Kongresem. Gdy prezydent chciał na to miejsce mianować uległego generała, Izba Reprezentantów oskarżyła go o zdradę stanu. Impeachmentu chcieli przede wszystkim republikanie, choć wcześniej to z ramienia tej partii Andrew Johnson został wiceprezydentem przy Abrahamie Lincolnie. Niemający żadnych realnych podstaw zarzut „zdrady stanu” Izba Reprezentantów przyjęła przy współudziale demokratów stosunkiem głosów 126 do 47. Po czym decydujące starcie odbyło się w Senacie, gdzie odwołanie prezydenta musiało poprzeć dwie trzecie obecnych na sali senatorów. Johnson ocalał jednym głosem, gdy niezdecydowany republikański senator Edmund Gibson Ross, niespodziewanie dla swej partii, postanowił poprzeć prezydenta.
Tyle szczęścia może nie mieć Donald Trump, jeśli da powody do zarzucenia mu, że jest marionetką w rękach Putina.
Zderzenie z nowym
„Imperium Romanowów ma tylko dwóch sojuszników: armię i flotę” – mawiał przedostatni car Rosji Aleksander III. Przez pierwsze dziesięć lat panowania Putin mógł bez mrugnięcia okiem powiedzieć, że jego dwaj sojusznicy to ropa i gaz ziemny. Używał ich do prowadzenia imperialnej polityki i rozszerzania strefy wpływów. Ale kiedy znajdował się u szczytu powodzenia, w USA zaczęła się rewolucja związana z technologią wydobywania paliw płynnych z łupków bitumicznych. Gdyby nie ona, światowy kryzys gospodarczy nie przyniósłby aż tak głębokich spadków cen surowców. W efekcie jeśli w rekordowym 2011 r. sprzedaż ropy i gazu przyniosła budżetowi Rosji wpływy w wysokości prawie 300 mld dol., to dwa lata później było to już o blisko 70 mld dol. mniej. Pomimo wysiłków Kremla trendu tego ciągle nie udaje się odwróć. Do połowy obecnego roku ropa naftowa przyniosła budżetowi Rosji zaledwie 33 mld dol., a gaz marne 15 mld.
Nic nie zapowiada poprawy, co oznacza, że w zaledwie pięć lat główne źródło finansowania imperialnej polityki skurczyło się aż trzykrotnie. W tym kontekście otwieranie butelek szampana na Kremlu po zwycięstwie Trumpa przywodzi na myśl zachwyt dinozaurów widzących na niebie coraz jaśniejszy płomień zbliżającej się planetoidy. Trump, jak na utalentowanego blagiera przystało, może wyprzeć się wielu obietnic wyborczych. Jednak tego, że przyrzekł odbudowę amerykańskiego przemysłu, się nie wyprze. Po spadku cen surowców energetycznych i wzroście płac w Chinach od 2013 r. zaczęto odnotowywać zjawisko powrotu amerykańskich koncernów z produkcją na terytorium USA. W tym roku jednak nastąpił spadek zatrudnienia w sektorze przemysłowym prawie o 10 proc. Jednym z prostszych sposobów odwrócenia trendu jest zapewnienie rządowych preferencji przemysłowi wydobywczemu. To obniży cenę ropy i gazu z łupków, powodując zarówno wzrost wydobycia, eksportu i zatrudnienia, jak i spadek ceny energii dla fabryk.
Gdy ten scenariusz zacznie się sprawdzać, Rosja znajdzie się w potrzasku. Ani ona, ani kraje OPEC nie mogą zmniejszyć wydobycia, jeśli nie chcą oddać udziałów w rynku Amerykanom. Arabia Saudyjska od ponad roku, nie bacząc na koszty, pompuje ropę niemal z maksymalną wydajnością. Tymczasem ostatnia deklaracja Trumpa, że Stany Zjednoczone zrezygnują z zakupów od „karteli naftowych”, wręcz zmroziła Saudów. Zamknięcie amerykańskiego rynku dla arabskiej ropy oznaczałoby zalanie świata paliwem o cenie dużo niższej niż woda mineralna. Co ostatecznie pozbawiłoby Rosję jej najważniejszych atutów, pozostawiając już tylko trzy realne środki nacisku na inne kraje: agresywną dyplomację, prowokacje służb specjalnych i siłę militarną.
Pogłoski, że Putin zamierza o rok przyśpieszyć przeprowadzenie wyborów prezydenckich, mogą oznaczać, iż zaczyna wyścig z czasem. Reelekcja nie może go rozpraszać w momencie, kiedy zbliża się niepowtarzalna okazja rozbicia Unii Europejskiej, a jednocześnie Rosja staje na progu bankructwa. Bez kredytodawców oraz inwestorów zapewniających kapitał i technologie może nie przetrwać. To wszystko mają Francja oraz Niemcy, lecz dopóki są trzonem UE i są związane zobowiązaniami członków NATO, trudno nimi manipulować. Izolacjonizm Trumpa byłby bezcenny dla Kremla w momencie rozhuśtania Starego Kontynentu, by ten nie przeszkadzał w wywracaniu unijnych instytucji. Ale Trump nie może sobie pozwolić na luksus izolacjonisty, chyba że nie chce być długo prezydentem.
Przeznaczenie i opatrzność
„Nie mogę uciec przed matematyczną logiką faktu, że Austria dziś nie może być naszym przyjacielem. Jak długo Austria nie zgodzi się na określenie stref wpływów w Niemczech, musimy oczekiwać walki, przy pomocy dyplomacji i kłamstw w czasach pokoju, z wykorzystaniem wszelkich szans, by zadać coup de grâce („cios łaski” dobijający rannego – aut.)” – tłumaczył w liście Otto von Bismarck.
Adresat, gen. Leopold von Gerlach, za czasów młodości Żelaznego Kanclerza był jednym z jego mentorów, starannie dbającym o karierę podopiecznego. Jednak zimna kalkulacja Bismarcka po prostu go zaszokowała. Austria stanowiła jeden w filarów Świętego Przymierza, pilnując wraz z Prusami i Rosją, ładu w Europie. Do tego jeszcze krajem tym władała niemiecka dynastia. Takie zasadzanie się na sojuszników nie mieściło się w głowie generała. Wychowanek patrzył jednak dalej w przyszłość. Chcąc zjednoczyć Rzeszę i uczynić zeń najpotężniejsze mocarstwo w Europie, musiał skłócić wszystkie inne silne państwa, tak by nie sprzymierzyły się Prusom, jak niegdyś Europa Bonapartemu.
To, co Bismarck zrobił w ciągu następnych 10 lat, stanowiło majstersztyk. Najpierw wspierał cesarza Francji Napoleona III w wojnie przeciwko Austrii, by ją osłabić. Potem wraz z Habsburgami pobił Duńczyków, żeby im odebrać północne prowincje Rzeszy. Następnie zaatakował odizolowaną Austrię i zmusił do uznania dominacji Berlina. Wreszcie zwyciężył Francję i obalił dawnego sojusznika Napoleona III.
Tej sztuki dokonał tak zręcznie, że Rosja i Wielka Brytania nie dostrzegły zagrożenia i pozostały neutralne. Nim Stary Kontynent ochłonął, w jego centrum wyrosło mocarstwo zdolne rzucić wyzwanie imperium brytyjskiemu oraz rozbić cesarstwo Romanowów. Gdyby gen. von Gerlach tego dożył, być może doceniłby, jak bardzo został przerośnięty przez ucznia. A tak obserwując początek rozgrywki i czarowanie Napoleona III, pisał z gorzkim wyrzutem do Bismarcka: „Jak może człowiek tak inteligentny jak Pan poświęcać zasady dla takiego osobnika jak Napoleon. Napoleon jest naszym naturalnym wrogiem”. Kanclerz na marginesie listu zapisał pobłażliwie: „I co z tego?”. Po czym robił swoje.
Na szczęście Putin to nie Bismarck i jego prowadzona od 2005 r. gra, mająca przynieść zjednoczenie ziem utraconych po rozpadzie ZSRR, zakończyła się klęską. Jedyne, co udało mu się odbić, to Krym, tracąc przy tym resztę Ukrainy. Ta, pod nowym przywództwem, uciekła do niemieckiej strefy wpływów. Inaczej nie można tego nazwać, zważywszy, gdzie Kijów szuka oparcia politycznego i kapitału. Gdyby nie groźba bankructwa, Kreml mógłby spróbować staranniej przygotować drugą rundę, ale brak już na to czasu. Pozostaje więc Putinowi albo zrezygnować z wielkich ambicji i skupić na modernizacji Rosji (co się zupełnie nie udało przez 16 lat), albo grać va banque.
Oczywiście na początku może nastąpić próba uwiedzenia Trumpa przez Kreml, jak niegdyś Obamy, lecz pozostanie przy strategicznym celu uniemożliwi pokojową koegzystencję. W jednym z telewizyjnych show w lutym tego roku na pytanie z widowni: „Jaka jest pana największa wada?”, Trump odparł: „Nigdy nie zapominam. Trzymam urazę. Jak ktoś cię oszuka – zwykle zrobi to drugi raz, bo taki jest”. Ta odpowiedź brzmiała bardzo szczerze.
Putin oszukiwał Obamę, ponieważ tak nakazywała mu „matematyczna logika” w dążeniu do celu. Musi też oszukiwać nowego prezydenta USA. Co nie rokuje najlepiej przyszłym relacjom na linii Waszyngton – Moskwa. Główne czynniki pchają dziś oba mocarstwa do konfrontacji, a to niekoniecznie dobra wiadomość dla Polski, bo czyni z niej państwo frontowe, a zagrożony upadkiem Władimir Putin może utracić kontrolę nad biegiem zdarzeń.
„Istnieje Opatrzność, która chroni idiotów, pijaków, dzieci i Stany Zjednoczone Ameryki” – uważał Otto von Bismarck. Niestety zazwyczaj nie troszczy się ona o Europę Środkowo-Wschodnią.
Putin oszukiwał Obamę, ponieważ tak nakazywała mu „matematyczna logika” w dążeniu do celu. Musi też oszukiwać nowego prezydenta USA. Co nie rokuje najlepiej przyszłym relacjom na linii Waszyngton – Moskwa. Główne czynniki pchają dziś oba mocarstwa do konfrontacji, a to niekoniecznie dobra wiadomość dla Polski, bo czyni z niej państwo frontowe.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej