Zamiast debat nad przyszłością kraju dominują spory o przeszłość. Wygrywają nie najlepsze recepty na rozwój, lecz tęsknoty za minionymi czasami.
"Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale” – te słowa Józefa Piłsudskiego wicepremier Mateusz Morawiecki wybrał jako motto do swojego Planu na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju. Mają podkreślać ambitne cele programu oraz to, że znaleźliśmy się w przełomowym momencie naszej historii. Było to w lutym i od tego czasu wiceszef rządu przedstawił kolejne inicjatywy i zyskał więcej władzy. Ale czy Polska też staje się wielka? Czy dokonywane zmiany sprawiają, że nasze państwo staje się silniejsze, a ludzie bogatsi? Czy jesteśmy lepiej przygotowani na wyzwania, które przed nami stoją? Niestety, wątpię. Bo bardziej niż działania decydentów winny jest temu klimat, jaki u nas panuje. Zamiast debat nad przyszłością kraju dominują spory o przeszłość. Wygrywają nie najlepsze recepty na rozwój, lecz tęsknoty za minionymi czasami. Liczą się nie inspirujące idee, ale chwytliwe cytaty z dawnych bohaterów.
W tym sam czasie, kiedy Morawiecki ogłaszał plan, bliska rządowi TVP prezentowała program na wiosnę 2016 r. „Pegaz”, „Teleranek”, „Sonda”, a docelowo także „Wielka Gra” miały ponownie stać się telewizyjnymi hitami. Masowy powrót przebojów z PRL nie wynikał z analizy rynkowych szans starych produkcji, lecz z sentymentów do przeszłości. Wyobrażenie, że wystarczy przywrócić dawne rozwiązania, by także dzisiaj odnieść sukces, są niestety charakterystyczne nie tylko dla polityków odpowiedzialnych za media. Widać to też w podejściu do edukacji, gospodarki i innych dziedzin życia. To paradoks, że w czasach, kiedy tak mocno podkreśla się zerwanie z komunizmem, dawny system tak silnie wpływa na naszą teraźniejszość i przyszłość. Czy do konkurencji z zagranicznymi rówieśnikami polską młodzież naprawdę najlepiej przygotuje szkoła zorganizowana według modelu z czasów Gomułki i Gierka? Czy rosnący udział sektora państwowego w gospodarce zapewni nam stabilny rozwój? Czy młodsze pokolenia udźwigną koszty obniżenia wieku emerytalnego dla ich rodziców i dziadków? Zamiast korzystać z najlepszych międzynarodowych praktyk, decydenci wolą się odwoływać do rozwiązań z czasów swojej młodości w latach 70. i 80. Psychologicznie jest to być może zrozumiałe, lecz wątpliwe, by mogło przyczyniać się do powiększania potencjału Polski i Polaków. Reaktywowanie audycji sprzed trzydziestu i czterdziestu lat sukcesu TVP nie dało.
Jak wyliczył ekonomista Banku Światowego Marcin Piątkowski, od lat 50. XX w. Polska traciła dystans do zachodniej Europy, a okres rządów gen. Wojciecha Jaruzelskiego był pod względem gospodarczym najgorszy w całej naszej historii. Na koniec jego dekady PKB na głowę mieszkańca spadł do 31 proc. średniej w krajach Europy Zachodniej, czyli nawet poniżej poziomu z czasów saskich (37 proc.), nie mówiąc już o obecnym wskaźniku (65 proc.). To, że PRL nie może być punktem odniesienia dla aspiracji i perspektyw współczesnych Polaków, dobrze pokazuje TVP Historia, emitując dawne wydania „Dziennika Telewizyjnego”. Podczas roboczych wizyt w kraju I sekretarze KC PZPR sprawdzali w terenie, czy kraj rzeczywiście rośnie w siłę, a ludziom żyje się lepiej. Nawet jeśli intencje propagandzistów były inne, to doniesienia o otwieraniu nowych szkół i szpitali czy rozmowy z robotnikami w zakładach „produkujących na eksport” nie były w stanie zatrzeć wrażenia, że ówczesne państwo nie tylko nie było wielkie, lecz także nie miało szans na przetrwanie. Kiedy podczas spotkania we Wrocławiu mieszkańcy skarżyli się na złe zaopatrzenie w artykuły spożywcze, gen. Jaruzelski zapewniał, że zajmie się problemem, bo „mięsa może nie być, ale ziemniaki być muszą”. Czy na receptach z tamtych czasów naprawdę można zbudować nową wielką Polskę? Ci, którzy wierzą we własną propagandę, przegrywają najszybciej.
Romantycy górą
Kto bardziej zasłużył się dla odzyskania niepodległości w 1918 r.? Kto bardziej przyczynił się do jej utraty w 1945 r.? Kto miał większe zasługi dla odzyskania wolności w 1989 r.? A w ogóle, czy Polska po 1989 r. rzeczywiście była wolna? To nie są tematy sporów akademików. To aktualne kwestie debaty politycznej, w której biorą udział nie tylko eksperci i publicyści, lecz także politycy. Dla wielu z nich upamiętnianie zapomnianych bohaterów i promowanie postaw patriotycznych stało się główną częścią działalności publicznej. To ważna tematyka, ale niestety zbyt często zastępuje inne działania, a nawet staje się alibi dla braku jakichkolwiek inicjatyw i sukcesów w dziedzinie gospodarczej czy społecznej. Niemal codziennie pojawiają się tematy z przeszłości, wobec których uczestnicy debaty publicznej koniecznie muszą zająć stanowisko. Siódma, szesnasta czy 101. rocznica są okazją do kolejnych uroczystości, deklaracji i uchwał. Kto wyłamuje się z tej narracji, natychmiast słyszy oskarżenia o brak patriotyzmu, poszanowania tradycji i bohaterów.
Tymczasem Lech Kaczyński wiedział, że wielką Polskę należy budować zarówno na szacunku dla przeszłości, jak i na myśleniu o przyszłości. Z jego inicjatywy jako prezydenta Warszawy zbudowano przecież i Muzeum Powstania Warszawskiego, i Centrum Nauki Kopernik. Sukces obydwu tych instytucji pokazuje, jak dalekowzroczne było jego myślenie. Czy ktoś z dziś aktywnych polityków reprezentuje takie podejście? Regularnie słyszymy o kolejnych muzeach i pomnikach lub sporach o nich, zaś znacznie rzadziej o centrach nauki czy sukcesach w nauce i biznesie. Tymczasem także prezydenci II RP wiedzieli, że samo przywoływanie minionych triumfów i wielkich Polaków nie wystarczy, by zbudować silną pozycję kraju w świecie. Gabriel Narutowicz jeszcze jako minister robót publicznych pracował na rzecz budowy infrastruktury kraju, Stanisław Wojciechowski dbał o rozwój spółdzielczości, zaś Ignacy Mościcki promował współpracę nauki z biznesem, czego efektem są wielkie zakłady azotowe w Tarnowie. Dziś to pozytywistyczne myślenie przegrywa z romantyzującym, a czasami instrumentalnym podejściem do historii. Stulecia odzyskania niepodległości nie upamiętnią nowoczesne mosty przez Wisłę i Odrę, nowe elektrownie czy magistrale kolejowe. Będą za to specjalne filmy i wystawy zamówione przez urzędników, którzy zadbają, by spodobały się one kluczowym politykom.
– To błąd, że co rząd następuje zmiana koncepcji w polskiej oświacie. Prace nad nią powinny być kontynuowane bez względu na to, czy ktoś jest z jednej, czy z drugiej strony sceny politycznej. Inaczej nie odniesiemy sukcesu. W Finlandii prace nad reformą trwały siedem lat i teraz Finowie mają najlepsze wyniki w Europie – mówiła Anna Zalewska w 2009 r. Dziś jako minister edukacji chce wprowadzić szybkie zmiany w edukacji, których tempo uniemożliwia owocną współpracę związków nauczycieli, samorządów i innych zainteresowanych środowisk. W tym samym roku w Finlandii również zapowiedziano reformy, ale w żadnym razie nie są one powrotem do dawnych regulacji. Przeciwnie: poza tradycyjnymi przedmiotami, takimi jak matematyka czy historia, fińscy uczniowie będą się wkrótce uczyć w interdyscyplinarnych blokach o takich zagadnieniach, jak Unia Europejska, klimat czy sto lat niepodległości Finlandii. – Pytają nas często, dlaczego chcemy poprawić nasz system edukacji, skoro należy on do najlepszych na świecie. Odpowiedź jest prosta: bo świat się zmienia. Tym samym zmieniają się kompetencje potrzebne w społeczeństwie i życiu zawodowym – tłumaczy zmiany Irmeli Halinen z Fińskiej Rady Edukacji. Czy z polskiej perspektywy naprawdę nie widać zmieniającego się świata?
W 2000 r. OECD przedstawiła wynik badań umiejętności PISA, w których po raz pierwszy wzięli udział uczniowie z Polski. Okazało się wówczas, że prawie 1/4 absolwentów polskiej ośmioletniej szkoły podstawowej nie rozumie przeczytanego tekstu na satysfakcjonującym poziomie. W znacznym stopniu ograniczało to ich możliwości zdobywania kwalifikacji poszukiwanych na rynku pracy. Ten wynik był znacznie gorszy niż przeciętna w 26 krajach OECD, a grupa polskich nastolatków nieumiejących czytać ze zrozumieniem była trzy razy liczniejsza niż w Finlandii. Ta sytuacja znacząco się poprawiła po wprowadzeniu gimnazjów w Polsce, co wydłużało o rok naukę w ramach jednolitego programu kształcenia. Dzięki temu Polska dokonała jednego z największych postępów edukacyjnych na świecie. Według badań PISA za 2012 r., ostatnich dostępnych, młodzi Polacy zaliczają się do światowej czołówki, wyprzedzając Amerykanów, Brytyjczyków i Niemców. Ich dystans do Finów jest już nieznaczny, a być może nie ma go już wcale, co okaże się w grudniu, kiedy OECD przedstawi wyniki najnowszej edycji badań PISA. Czy powrót do szkoły zbudowanej według wzorca, który po raz pierwszy wprowadzono u nas na początku lat 60., lepiej przygotuje młodych Polaków do konkurencji z rówieśnikami z Finlandii i innych krajów? Także w tej debacie rozstrzygającym argumentem ma być historia, której „przywraca się odpowiednie miejsce w szkole”, co podoba się aktualnie wpływowym politykom i publicystom.
Owszem, polska edukacja potrzebuje usprawnień, ale na ich wprowadzenie jest wiele lepszych sposobów niż zamykanie gimnazjów. W Szwajcarii raz w roku organizowany jest Dzień Przyszłości, kiedy uczniowie odwiedzają nieznane im wcześniej firmy, instytucje i uczelnie. Dzięki temu poszerzają swoje horyzonty i łatwiej im myśleć o własnych perspektywach zawodowych. W Estonii dzieci w szkole uczą się informatyki, która nie jest jednak nauką korzystania z komputera, lecz programowania aplikacji internetowych. Przykład Finlandii pokazuje, że można nauczać historii, nie ograniczając roli nauk przyrodniczych. O stuleciu niepodległości polscy uczniowie również mogliby się uczyć, realizując interdyscyplinarne projekty, co pozwoliłby im poznać, jak wielki wpływ na światową naukę mieli kiedyś polscy fizycy, chemicy i biolodzy. Przecież także oni, a nie tylko politycy i wojskowi, decydują o pozycji państwa w świecie. Poza tym znacznie pilniejszym zadaniem niż likwidacja gimnazjów jest reforma szkolnictwa wyższego. Dziś już żadna z polskich uczelni nie zalicza się do najlepszych 500 szkół wyższych na świecie. Co gorsza z roku na rok rodzime uniwersytety i akademie tracą dystans do zagranicznych konkurentów. Tym samym talenty absolwentów polskich szkół średnich nie są odpowiednio wykorzystywane i narasta bariera dla rozwoju Polski.
Polski kapitał nie znaczy państwowy
Dobrze, że Ministerstwo Rozwoju stara się odwrócić te trendy i skierować kraj ku przyszłości. Ale czy jego wysiłki wystarczą? Czy wprowadzenie konstytucji dla biznesu może przynieść pozytywne efekty, skoro mamy kłopoty z Konstytucją RP? Czy inwestowanie miliardów z publicznych pieniędzy w nowe firmy sprawi, że kraj wyrwie się z „pułapki średniego rozwoju”? Zaufanie społeczne, dbałość o instytucje i przewidywalność prawa bardziej zachęcają konsumentów i przedsiębiorców do inwestowania i wydawania pieniędzy niż kolejne plany reform gospodarczych. Start-upom nie mniej niż rządowe dotacje pomogłaby atmosfera zachęcająca do współpracy i otwartości na innych. W Berlinie, który staje się stolicą nowych firm technologicznych w Europie, połowę start-upów zakładają cudzoziemcy, wśród których większość stanowią Polacy. Z powodu brexitu część szybko rozwijających się młodych spółek zapewne przeniesie się z Londynu do stolicy Niemiec.
Warszawa i inne polskie metropolie również mogłyby pójść tą drogą i lepiej wykorzystywać potencjał Ukraińców, Litwinów i talentów z innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Ale czy panująca w Polsce atmosfera sprawi, że będą czuli się u nas dobrze i właśnie nad Wisłą zechcą realizować swoje marzenia? Z pewnością nie sprzyjają temu medialne działania przeciw obcym i nie swoim, których retoryka przypomina gomułkowskie kampanie przeciw reakcjonistom, syjonistom i zdrajcom narodu.
Po kryzysie finansowym modne się stało w Polsce powtarzanie, że „kapitał ma narodowość”. Receptą na to miało być wzmacnianie polskiego kapitału, który nie drenuje krajowych zasobów, lecz je rozwija. Rzadko jednak zwraca się uwagę, że polscy politycy utożsamiają rodzimy kapitał z państwowym. Wspieranie prywatnych przedsiębiorców znów stało się politycznie ryzykowne. Tymczasem już lata doświadczeń z gospodarką uspołecznioną w PRL dowodzą, że na dłuższą metę nie jest ona efektywna, podobnie jak centralne sterowanie. Mimo to politycy nadal chcą budować narodowe „czempiony”. Miałoby to pewien sens, gdyby ich najważniejszym celem było tworzenie innowacyjnych produktów dla klientów i większej wartości dla akcjonariuszy. Tymczasem zbyt często można odnieść wrażenie, że najważniejszą troską zarządów tych firm jest troska o tożsamość historyczną Polaków, czyli sponsoring słusznych inicjatyw, które spodobają się decydentom odpowiedzialnym za Skarb Państwa.
Majowie, Wikingowie, Polacy
Cofnięciem do przeszłości jest również powrót do dawnych przepisów o wieku emerytalnym. Cieszy on większość wyborców, ale oznacza, że w Polsce interesy młodszych pokoleń nie są najistotniejsze, podobnie jak stabilność państwowych finansów. Tymczasem w Niemczech, gdzie również istniała silna presja na obniżenie wieku emerytalnego, zawarto trzy lata temu kompromis pozwalający przechodzić na emeryturę w wieku 63 lat osobom, które wykazują 45 lat okresu składkowego. W przypadku pozostałych osób utrzymano wcześniejsze regulacje, które oznaczają stopniowe podwyższanie wieku emerytalnego do poziomu 67 lat w 2031 r. Niemieccy politycy utrzymali również przepisy, które przyjęli w 2009 r. pod wpływem kryzysu finansowego, a które od 2020 r. zakazują samorządom regionalnym zaciąganie kredytów na wydatki. Takie podejście oczywiście zawęża pole manewru rządzącym, ale daje szansę, że następcy nie odziedziczą kraju w ruinie.
W wydanej w 2005 r. głośnej książce „Upadek” („Collapse: How Societies Choose to Fail or Succeed) Jared Diamond analizował przyczyny zagłady dawnych kultur i cywilizacji. Publikacja ta była efektem wieloletnich badań amerykańskiego uczonego nad losami Majów, innych narodów w Ameryce Środkowej i Południowej, społeczności na wyspach Pacyfiku oraz osadnictwa Wikingów na Grenlandii. Tragiczny los wielu z nich był często wynikiem braku dostosowania do zachodzących zmian klimatycznych lub napaści ze strony agresywnych sąsiadów. Jednak o tym, co rozstrzygało o przeżyciu lub upadku dawnych społeczności, były wyznawane przez nich wartości oraz myślenie o przyszłości lub jego brak. „To, co odróżnia wspólnoty, które odniosły sukces, od tych, które upadły, jest planowanie w długiej perspektywie. Oznacza to odwagę myślenia o przyszłości i zdolność do podejmowania odważnych wyprzedzających decyzji w momencie, kiedy problemy już są widoczne, ale nie osiągnęły jeszcze skali kryzysu” – podsumowywał swoje badania prof. Diamond. Zgoda, nie można powiedzieć, że my w Polsce w ogóle nie myślimy o przyszłości. Już teraz na przykład wiadomo, że za dwa lata odbędą się wielkie oficjalne obchody stulecia odzyskania niepodległości.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej