Radość Kremla z wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA powinna wzbudzić niepokój w stolicach Kaukazu Południowego, uznawanych przez Moskwę za jej strefę wpływów. Erywań, Tbilisi i Baku zachowują jednak spokój i nie spodziewają się rewolucji.

Ubiegając się o prezydenturę, niedoświadczony w polityce i sprawach zagranicznych Trump zapowiadał, że doprowadzi do poprawy stosunków z Rosją, i nie szczędził krytyki pod adresem dotychczasowej polityki Waszyngtonu i jego zachodnich sojuszników. Wielu ekspertów od polityki międzynarodowej dopatrzyło się w tych słowach przepowiedni, że dla lepszych relacji z Moskwą Trump gotów będzie ustąpić jej w wielu ważnych dla niej sprawach, a USA przestaną być jedyną przeciwwagą dla ekspansji Rosji na Kaukazie Południowym. Perspektywa taka powinna trwożyć zwłaszcza Gruzję, która wśród trzech południowokaukaskich państw - obok Armenii i Azerbejdżanu - prowadzi najbardziej prozachodnią politykę i od lat ubiega się o przyjęcie do NATO i Unii Europejskiej.

„Nie spodziewam się, by z nastaniem prezydentury Trumpa sprawy na Kaukazie Południowym miały się gruntownie zmienić – mówi PAP Aleksander Rusiecki, dyrektor Kaukaskiego Instytutu Bezpieczeństwa Regionalnego z Tbilisi. – Nasz region zniknął z pola uwagi zarówno USA, jak i Rosji. Moskwa pod przywództwem Władimira Putina i Waszyngton pod rządami nowego prezydenta zajmować się będą ułożeniem na nowo globalnych stosunków i dopiero skutki tej ugody mogą stać się odczuwalne także na Kaukazie”.

Zgadza się z nim erywański niezależny politolog Dawid Petrosjan. „Priorytetem dla Trumpa będzie Azja Wschodnia, Japonia, Chiny i gospodarka, a Kaukaz straci wszelkie znaczenie – mówi PAP Petrosjan. – Także Rosja ma dziś na głowie sprawy inne niż kaukaskie. Kwestia Ukrainy i wojna w Syrii – to dziś zajmuje głównie Kreml. Nic nie wskazuje, by za rządów Trumpa Kaukaz miał się stać areną rywalizacji Zachodu ze Wschodem. Był nią przez chwilę za prezydentury George’a W. Busha (2000-2008 i tzw. kolorowe rewolucje - PAP), ale już za rządów Baracka Obamy (2008-2016) coraz bardziej tracił na znaczeniu. Może to i dobrze dla Kaukazu, że przestaje być areną zastępczej wojny między mocarstwami?”

„Po burzliwych latach 90. sytuacja na Kaukazie Południowym od dłuższego już czasu jest stabilna. Nie wydaje mi się, żeby za rządów Trumpa Gruzja mogła liczyć na odzyskanie utraconych prowincji, Abchazji i Południowej Osetii (po wygranych przez nie wojnach secesyjnych z lat 90. obie ogłosiły niepodległość, uznaną oficjalnie przez Rosję po wojnie z Gruzją w 2008 r. – PAP), ani żeby nowy prezydent USA zawracał tym sobie głowę” – mówi Petrosjan.

„Trzeci z południowokaukaskich konfliktów, wojna między Ormianami i Azerami o Górski Karabach (ormiańska enklawa na terytorium Azerbejdżanu, która po wygranej wojnie w 1994. ogłosiła jednostronnie niepodległość – PAP), może służyć za przykład nie rywalizacji, a współpracy między USA i Rosją. Wiosną, gdy omal nie doszło do wybuchu nowej wojny, Rosjanie naciskali na Ormian i Azerów, a Amerykanie na azerbejdżańską sojuszniczkę Turcję, i wspólnymi siłami nie dopuszczono do eskalacji konfliktu” - dodaje.

„Prozachodnia polityka prowadzona przez kolejne gruzińskie rządy nie wynika z politycznej mody czy geopolitycznej kalkulacji Gruzji, ale jest jej strategicznym wyborem. Zmiana gospodarza w Białym Domu nic w tej sprawie nie zmieni – mówi Rusiecki. - Kiedy po George’u Bushu seniorze w Białym Domu nastał Bill Clinton, naszego prezydenta Eduarda Szewardnadzego (1992-2003) zapytano, czy nie martwi się, że jego starego przyjaciela zastępuje w Waszyngtonie ktoś zupełnie mu nieznany. +Nie martwię się. Będę miał teraz w Waszyngtonie nowego przyjaciela+ - odparł Szewardnadze”.

„Wpływowa w USA ormiańska diaspora nie poparła żadnego z amerykańskich pretendentów do prezydentury – zauważa w rozmowie z PAP Petrosjan. – Trump robił podejrzane interesy z Azerami i budował hotele w Baku, a ludzie z otoczenia Clinton kupowali od Azerów ropę naftową. Zamiast w wybory prezydenckie, ormiańskie lobby zaangażowało się w wybory do Kongresu i zapewnia nas, że w nowej Izbie Reprezentantów ormiańskich interesów będzie bronić co najmniej setka deputowanych”.

„Wydaje mi się, że zarówno w Tbilisi, Erywaniu, jak i Baku rządzący woleli mieć jako prezydenta Hillary Clinton, która jako dawna szefowa amerykańskiej dyplomacji miała o niebo większą od Trumpa wiedzę o Kaukazie i zrozumienie dla jego problemów. Pod jej rządami USA prowadziłyby pewnie na Kaukazie politykę aktywniejszą, niż robić to będzie administracja Trumpa. Teraz w Białym Domu Kaukazem zajmować się będzie nie prezydent, a co najwyżej jego urzędnicy i dyplomaci” – uważa azerbejdżański politolog Zaur Szirijew. „Trump nie zna się na Kaukazie, a w Baku i Batumi bywał tylko po to, by budować tam swoje hotele” - dodaje.

„Na szczęście amerykańska demokracja jest na tyle dojrzała, że nie dopuści, by jej polityka stała się zakładnikiem jednej, nawet najważniejszej w państwie osoby, jej prywatnych interesów, sympatii i fobii” – mówi PAP Rusiecki.

Największym na Kaukazie entuzjastą Trumpa wydaje się były prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili (2004-2013). Jeszcze latem nie mógł się zdecydować, czy woli być premierem Ukrainy, czy Gruzji. Jesienią – głównie przez niechęć Gruzinów do jego osoby – jego partia przegrała z kretesem wybory parlamentarne w Gruzji, a na Ukrainie pokłócił się ze swoim wcześniejszym protektorem, prezydentem Petrem Poroszenką, i zrezygnował z posady gubernatora Odessy. Saakaszwili poznał Trumpa, gdy ten zabiegał o nieruchomości w Gruzji. Zainspirowany jego wygraną w prezydenckim wyścigu, Gruzin po odejściu ze stanowiska gubernatora założył na Ukrainie własną partię i tak jak Amerykanin wydał wojnę „łże-elitom”.

„(Na Ukrainie) Saakaszwili się spóźnił, ale w Armenii wybory do parlamentu będziemy mieli już wiosną – zauważa Petrosjan. - Szefowie naszej opozycji już dziś zachodzą w głowę, jak i u nas pomyślnie przeszczepić metodę politycznej walki z elitami, która tak znakomicie sprawdza się ostatnio na całym świecie”.