Elity władzy są samowystarczalne, świadome swojej siły i zazwyczaj bezkarne. Dlatego musi się je regularnie odświeżać, bo inaczej zostają wybite.
A jednak Trump! I tak padła kolejna kostka domina, która pchnie następne. Tym razem w Europie, którą wkrótce czekają wybory w Holandii, we Francji, Włoszech i w Niemczech. Histeria, jaka przetacza się przez większość mediów, zwiastuje zbliżający się armagedon.
Faktem jest, że bunt części wyborców pokazuje ich utratę zaufania do starej elity władzy. Zarówno tej, która sprawuje rządy, jak i tej, będącej obecnie w opozycji. Fala nieufności objęła też media głównego nurtu, dyżurne autorytety ze światów kultury i nauki, a nawet show-biznes. Możliwość wywierania wpływu na światopogląd opinii publicznej przez dotychczasową elitę spadł niemal do zera. Tę funkcję zawłaszczają dla siebie ludowi trybuni, tacy jak Donald Trump właśnie. Mogą być brzydkimi seksoholikami, niekryjącymi się z ksenofobią czy przerostem ego, komiczni lub obrzydliwi. Wszystko niwelują jedną zaletą – budzą popłoch wśród starej elity. Czym dają ludowi ogromną satysfakcję.
Baron Vilfredo Pareto, który słowo elita (z francuskiego elite – wybrańcy) wprowadził do socjologii, zastany stan rzeczy opisywał przy użyciu symboli: A, B i C. W jego teorii krążenia elit grupa rządząca to A. Ma władzę, wpływy i profity. Broni tych zdobyczy i swojej pozycji. Sukces sprawił jednak, że zamyka się we własnym gronie i nie dopuszcza napływu nowych osób. Nawet jeśli członkowie establishmentu zestarzeli się, rozleniwili, uwierzyli we własną genialność – zdegenerowali się. W stronę władzy podkrada się B. To ludzie, którzy zdobyli pieniądze, wykształcenie, osiągnęli sukcesy. Jednym słowem spełniają wszelkie kryteria, aby należeć do A. Jednak trafiają na mur blokujący im możliwości awansu. Co budzi w nich coraz większą frustrację. Jest jeszcze C. To zwykli obywatele, na co dzień bierni i politycznie niesamodzielni, uzależnieni od decyzji A. Tolerują narzucane im reguły dopóty, dopóki rządząca elita choć w minimalnym stopniu zaspokaja ich potrzeby. Sfrustrowane B pozostaje wówczas bezradne. Aż nadchodzą czasy kryzysu ekonomicznego lub politycznego. Jeśli A staje do twardej walki i godzi się dokooptować część przedstawicieli B oraz ich idee – przetrwa. Gorzej, jeśli tego nie potrafi i lud staje się narzędziem użytym przez B.
„Czystym złudzeniem jest wyobrażać sobie, że humanitarne zasady, jakie głosiła elita, zostaną wobec niej zastosowane. W uszach jej zabrzmi nieubłagany okrzyk zwycięzców: vae victis (biada zwyciężonym)” – zauważał baron Pareto.
Rodzina z awansu
„Twierdzenie o obiektywnej równości ludzi jest tak absurdalne, że nie zasługuje na to, aby je obalać, natomiast subiektywna idea równości ma duże znaczenie i wywiera potężny wpływ na zmiany, jakim ulega społeczeństwo” – czytam w zbiorze esejów „Uczucia i działania. Fragmenty socjologiczne”, jedynej książce Vilfreda Parety przetłumaczonej na polski. Co nie powinno dziwić, bo biografia autora, będącego jednym z ojców nowoczesnej socjologii, a także ekonomii, czyniła i czyni zeń w kraju nad Wisłą uczonego wyklętego.
Dla komunistów z PRL baron Pareto był kosmopolitą ze starego hiszpańsko-włosko-francuskiego rodu, który uważał, że Karol Marks plecie bzdury zarówno na niwie ekonomicznej, jak i socjologicznej. Po czerwcu 1989 r. poprzednie wady zamieniły się w zalety. Niestety, niegdyś Benito Mussolini ogłosił Pareto swoim mistrzem. Te arystokratyczno-faszystowskie konotacje sprawiły, iż Pareto i jego dzieła były nie do przyjęcia dla żadnej z elit rządzących w Polsce po 1945 r. Czym tylko same sobie zaszkodziły, ignorując wiedzę człowieka, który z doświadczenia wiedział, co się dzieje, kiedy do obrośniętego tłuszczem A zaczyna dobierać się spragnione władzy B.
Już dziadek uczonego Giovanni Benedetto Pareto zmagał się z problemem, jak dołączyć do elity. Jego szczęściem w sąsiadującej z Italią Francji wybuchła właśnie rewolucja. Spychani wcześniej na margines życia politycznego prawnicy, dziennikarze i lekarze poprowadzili lud przeciwko arystokracji. Podczas eksterminowania grupy dotąd trzymającej władzę nie oszczędzano nawet osób mogących oddać wielkie usługi młodej republice. Jak choćby genialnego fizyka, a zarazem twórcę nowoczesnej chemii – Antoine’a Laurenta de Lavoisiera. Przed Trybunałem Rewolucyjnym oskarżał go osobiście główny ideolog zmiany Jean-Paul Marat. Wedle niego pochodzący ze szlacheckiego rodu wielki uczony musiał zginąć, ponieważ przez wiele lat sprawował urząd Głównego Kontrolera Podatków. Rzecz miała też drugie dno. Marat, nim został żurnalistą, skończył medycynę i poświęcił się eksperymentom naukowym. Ale jego obserwacje płynące z doświadczeń ze światłem, ciepłem i prądem elektrycznym podważył Lavoisier. A że Marat miał zwyczaj awanturowania się z każdym, szybko zraził do siebie całe środowisko naukowe. Rok przed rewolucją uczeni zgodnie odrzucili jego wniosek o przyjęcie do Akademii Francuskiej, choć nikt nie kwestionował jego dorobku naukowego.
Gdy więc stara elita traciła władzę, niespełniony naukowiec zadbał o to, by jak najwięcej jego krzywdzicieli gilotyna skróciła o głowę. Tuż przed wydaniem wyroku obrońca Lavoisiera wnioskował o ułaskawienie, gdyż jego klient, jako genialny uczony, mógł jeszcze wiele dobrego uczynić dla Francji. „Rewolucja nie potrzebuje geniuszy” – usłyszał w odpowiedzi od sędziego (inna wersja tego zdania brzmi „Republika Francuska nie potrzebuje uczonych”). Notabene Lavoisier nawet w obliczu śmierci nie zaprzestał pracy badawczej. Postanowił sprawdzić, czy doktor Joseph-Ignace Guillotin ma rację, twierdząc, iż jego wynalazek zabija błyskawicznie i bezboleśnie. Chemik umówił się ze swoim asystentem, że po ścięciu postara się jak najdłużej mrugać oczami. Wedle relacji świadków Lavoisier już po ścięciu mrugnął 20 razy w sekundowych odstępach czasu.
Na tak efektownej rzezi, która otworzyła potem drogę do władzy Napoleonowi Bonaparte, skorzystał też skromny włoski szlachcic Giovanni Benedetto Pareto. Co zaowocowało poprawą stanu majątkowego rodziny i tytułem barona nadanym w 1811 r. osobiście przez cesarza. Jednak rok później Bonaparte wyprawił się na Moskwę i wkrótce wszelkie profity diabli wzięli. Po tym jak przegrani bonapartyści zostali wyrzuceni z salonów władzy w Paryżu, syn Giovanniego, baron Rafael Pareto, musiał na nowo podjąć walkę o powrót do elity. On z kolei przyłączył się do republikanów Giuseppe Mazziniego pragnących zjednoczenia Włoch i obalenia monarchii w całej Europie. Gdy w 1830 r. spisek został wykryty i Mazzini trafił do więzienia, Pareto musiał uciekać do Francji.
Baron socjologii
Nowa ojczyzna zaoferowała Rafaelowi Pareto dużo więcej, dzięki czemu szybko porzucił rewolucyjne skłonności. Zamiast spiskować, wygrał konkurs na inspektora drogowego, po czym sukcesywnie uzupełniał wiedzę, zostając w końcu cenionym inżynierem z ambicjami naukowymi. Po opublikowaniu kilku nowatorskich prac na temat budowy dróg i kanałów otrzymał posadę w Ministerstwie Robót Publicznych, gdzie z czasem awansował na wysokiej rangi urzędnika. Wchodząc tą drogą do rządzącej elity.
Jego syn Vilfredo Pareto przyszedł na świat w czerwcu 1848 r. Tamtego lata całą Europą wstrząsała Wiosna Ludów. „Oznaką, która prawie zawsze zapowiada upadek arystokracji, jest zalew uczuć humanitarnych i ckliwej czułostkowości, która uniemożliwia jej obronę swych pozycji” – zapisał ten 70 lat później.
Tuż po jego narodzinach monarchowie oraz arystokraci znaleźli w sobie jeszcze dość sił, by obronić stan posiadania. Bunt pretendentów do bycia nową elitą, głównie burżuazji, stłumiono. Jednak z dramatycznych wydarzeń wyciągnięto wnioski. Burżuazja miała coraz więcej pieniędzy, a biedniejący arystokraci dumną przeszłość, ładnie brzmiące tytuły oraz koneksje. Obie strony nauczyły się handlować posiadanymi atutami. Co bardzo ułatwiało porozumienie przy podziale władzy.
To krążenie elit obserwował przez całe życie baron Vilfredo Pareto. Zgodnie z wolą ojca wykształcił się na inżyniera, a dzięki rodzinnym koneksjom dostał posadę konsultanta budowy linii kolejowej we włoskiej prowincji Emilia-Romania. Potem awansował na dyrektora spółki produkującej wyroby żelazne. Kiedy więc po latach formułował podstawy teorii krążenia elit, mógł opierać się nie tylko na obserwacjach, lecz i własnych doświadczeniach. Samo pojęcie elity zdefiniował tak: to grupa obdarzona pod pewnymi względami przewagą w odniesieniu do innych grup w obrębie tejże samej działalności. Przewagę tę zapewniały w pierwszym rzędzie: dziedziczony majątek i koneksje. Następnie przymioty osobiste, takie jak inteligencja i mocny charakter oraz wykształcenie pozwalające walczyć o poprawę statusu społecznego. Wreszcie zasługi lub osiągnięcia, np. sława wojenna czy artystyczna. Ale nad wszystkim górowała pozycja zdobyta przez rodzica, ponieważ zapewniała potomstwu ogromną przewagę w momencie startu w dorosłe życie.
Jedynie zupełni degeneraci nie potrafili jej wykorzystać. Vilfredo Pareto potrafił. Gdy zawód inżyniera uznał za mało interesujący, a biznes go nużył, załatwił sobie, dzięki protekcji przyjaciela Maffeo Pantaleoniego, posadę na Uniwersytecie w Lozannie. Przy czym do pracy naukowej faktycznie miał największe predyspozycje. Przez lata studiował trendy w myśli ekonomicznej: od leseferyzmu poczynając, na marksizmie kończąc. Samemu formułując tzw. zasadę Pareto, wykazującą stałą zależność między wkładem środków a osiąganym efektem. Do dziś jest ona jednym z fundamentów wiedzy o zarządzaniu przedsiębiorstwami.
Ale choć baron Pareto zdobył pozycję wybitnego ekonomisty, nadal szukał sposobów na szersze ujęcie reguł kierujących zachowaniem zbiorowości ludzkiej. Zaczął od zjadliwej krytyki najbardziej ekspansywnej w owym czasie myśli społeczno-ekonomicznej, wydając w 1902 r. pracę „Systemy socjalistyczne”. Starał się w niej krok po roku obalić wszystkie tezy ustanowione przez wielkich orędowników postępu, na czele z Augustem Comte’em, Ferdinandem Lassallem i Karolem Marksem. Przy czym od podważania teorii ekonomicznych ważniejsze dla Pareto stało się ukazanie fałszywości obrazu społeczeństwa wykreowanego przez Marksa. Niemiecki myśliciel wierzył, iż rozwija się ono na drodze nieustannego postępu od wspólnoty plemiennej przez niewolnictwo, feudalizm i kapitalizm w stronę komunizmu. Zaś motorem zmian jest walka klas uciskanych z uciskającymi.
Przez następne 14 lat baron pisał dzieło życia „Traktat o socjologii ogólnej”. Analizował w nim różne aspekty zachowań ludzkich, sporo miejsca poświęcając stworzonemu przez siebie pojęciu elit. Nie tylko rządzących państwem, lecz dominujących w różnorodnych aspektach życia społecznego. „Czy to się niektórym teoretykom podoba, czy nie, jest faktem, że ludzkie społeczeństwo nie jest homogeniczne, że ludzie różnią się fizycznie, moralnie i intelektualnie; chcemy badać zjawiska rzeczywiste i dlatego musimy ten fakt brać pod uwagę” – oświadczał we wstępie.
Zbiorowość ludzką podzielił na dwie zasadnicze grupy: rządzących i rządzonych. Zmiany zaś miała generować nie walka klasowa, lecz ścieranie się tych elit. Przy czym zaobserwował, że nawet w najbardziej kastowych społecznościach nie są to byty zupełnie oddzielone od siebie. Zawsze następuje przepływ jednostek ze wszystkich grup w różnych kierunkach. Acz elity rządzące nieodmiennie starają się bronić przed napływem zbyt wielu osób spoza własnego grona. Dopóki mają monopol na bogactwo, wiedzę i koneksje, nie jest to trudne. Gorzej jeśli poza ich grupą jest coraz więcej ludzi dysponujących podobnymi atutami, lecz niedopuszczanych do udziału w rządzeniu.
Wówczas wspomniana już społeczność B zaczyna marzyć o dołączeniu do A. Jeśli zostaje odrzucona, ciśnienie stopniowo rośnie. W tym momencie najważniejsze stają się dwa czynniki. Czy rządzący mają nadal dość woli walki i sił, by stawić czoła uzurpatorom, oraz za kim opowie się zazwyczaj bierny lud. Jeśli elity się otwierają lub ustępują dość łatwo, zamiast wymiany elit następuje przeważnie stopniowe zlewanie się umiarkowanych przedstawicieli A z ugodowcami B. Dla obywateli niewiele się zmienia. Ale biada elitom, gdy są zbyt skostniałe lub dekadenckie i za długo blokują zmiany.
Idą barbarzyńcy
Schorowany Pareto, mieszkający samotnie z kotami, doczekał początku najkrwawszej wymiany elit w dziejach ludzkości. Pierwszy sygnał do niej dali dawni miłośnicy Karola Marksa.
W przypadku Włodzimierza Lenina splot okoliczności ułatwił mu zadanie. Rządzący carską Rosją establishment był najbardziej skostniały w Europie. Ustrój polityczny, wyrastający wprost z feudalizmu i oparty na wszechwładzy cara, blokował dołączanie do elity osób z nią niespokrewnionych. Jednocześnie rosła grupa ludzi bogatych i wykształconych, pozbawionych szans wejścia na salony. W prawdziwą zaś minę, która musiała wybuchnąć, zostali zamienieni Żydzi. Pod koniec XIX w. ich siedmiomilionową diasporę obłożono drakońskimi obostrzeniami. Carskimi ukazami zabroniono Żydom swobodnego podróżowania, zasiadania w samorządach lokalnych, osiedlania się poza wyznaczonymi miejscami. Na początku XX w. przez Rosję przetoczyły się fale pogromów, często prowokowanych przez władze lokalne lub policję polityczną. W ich trakcie zginęło ok. 1,6 tys. Żydów, a ponad milion emigrowało. Po czym policja polityczna odnotowała, że w latach 1892–1902 wśród 5047 ujętych wywrotowców aż 1180 miało rodziców wyznania mojżeszowego. Ochrana doszukiwała się w tym fakcie diabolicznego sprzysiężenia. „Czy car i absolutny władca mógł zapomnieć, że jego policja zmuszona była informować go nieustannie o spiskach zawiązywanych w mroku gett” – zanotował w dzienniku francuski ambasador w Petersburgu Maurice Paléologue.
Nikomu nie przychodziło do głowy oczywiste pytanie, dlaczego w Niemczech i Wielkiej Brytanii żydowskie elity zostały wchłonięte przez establishment, natomiast w Rosji przystają do rewolucjonistów. W końcu nadeszła I wojna światowa i klęski, które do reszty skompromitowały reżym. Przejęcie władzy przez Rząd Tymczasowy, a potem bolszewików, okazało się wówczas dziecinnie proste. Zaraz po przewrocie, jaki w Petersburgu przeprowadzili ludzie Lenina, ten wezwał do siebie Lwa Trockiego, by mianować go ludowym komisarzem spraw zagranicznych. Nie mając pod ręką żadnych żołnierzy, Trocki poszedł samotnie do gmachu MSZ. Tam zwołał urzędników, niewiedzących nawet, kim jest, i oświadczył, że właśnie zaczyna kierować polityką zagraniczną bolszewickiej Rosji. Nie natrafił na żaden opór. Tak dziennikarz, żydowskiego pochodzenia, od lat parający się działalnością wywrotową, w ciągu jednego popołudnia znalazł się na szczytach władzy. Niedługo potem, z polecenia Lenina i przy wielkim entuzjazmie Trockiego, przystąpiono do bezwzględnej eksterminacji starej elity. Z życiem uszli nieliczni szczęściarze.
O wiele bardziej humanitarnie zachował się inny miłośnik myśli marksistowskiej – Benito Mussolini. Przyszły Duce, wówczas naczelny dziennika „Avanti”, organu prasowego Włoskiej Partii Socjalistycznej, zmienił zapatrywania, kiedy zapoznał się z dziełami Georgesa Sorela. Francuski myśliciel, niegdyś także marksista, czerpiący garściami inspirację z myśli Parety, dawał prostą receptę na wywrócenie do górny nogami świata. Grupa pragnąca władzy musiała uwieść robotników, ale nie hasłami komunistycznymi, lecz za pomocą demagogii oraz idei nacjonalistycznych. Następnie użyć ich do obalenia rządzącej elity.
Gdy 23 marca 1919 r. Mussolini wraz z grupą ok. 100 syndykalistów założył Fascio di combattimento, jego program łączył ideały socjalistyczne z nacjonalizmem. Nawet słowo „faszyzm” wywodziło się z symboliki republikańskiej. „Fascio” (po łacinie wiązka) był to w starożytnym Rzymie pęk rózg z wetkniętym pośrodku toporem, symbolizujący władzę republiki. Do Mussoliniego garnęli się niedoceniani w czasach pokoju weterani wojenni, zbiedniali przedsiębiorcy, bezrobotni prawnicy i dziennikarze. Wszyscy z wielkimi aspiracjami, ale niemogący się przebić. Znamienne, że Duce pierwszy zajazd faszystów urządził na redakcję „Avanti”, z której kilka lat wcześniej wyrzucili go partyjni koledzy. Potem przemoc stała się znakiem firmowym jego ruchu. „Nie ma życia bez rozlewu krwi” – lubił mawiać Mussolini.
Rządzący establishment stawił bardzo słaby opór. Włochy, jako kraj aliancki, teoretycznie znajdowały się w zwycięskim obozie, ale po I wojnie światowej wielkie mocarstwa przyznały Italii niewielkie zdobycze terytorialne. Pomimo 650 tys. poległych Włochów i ogromnych strat ekonomicznych tego kraju. Pogłębiający się na początku lat 20. kryzys gospodarczy definitywnie podważył zaufanie społeczeństwa do elit. Wzbudzały powszechną nienawiść, a brutalne poczynania Mussoliniego aprobatę. Bali się go rządzący, ale też komuniści i socjaliści, co dla ludu stanowiło najlepszą rekomendację. Dlatego gdy „czarne koszule” urządziły pokazowy marsz na Rzym, król Wiktor Emanuel III po prostu oddał Mussoliniemu stanowisko premiera. Choć jeden batalion wojska z łatwością spacyfikowałby maskaradę. „Każda elita, która nie jest gotowa do walki dla obrony swych pozycji, jest w stanie całkowitej dekadencji i pozostaje jej tylko ustąpić miejsca innej elicie” – uważał Pareto.
Nowy mainstream
Teoria krążenia elit Pareto została przetestowana przez świat już po śmierci jej twórcy. Tyrani, chcąc budować w XX stuleciu „nowy, wspaniały świat”, zawsze zaczynali od wymiany elit. Tak zrobił w Rosji Lenin, a jego dzieło dokończył Józef Stalin – także w całej Europie Środkowej. W Chinach wzorował się na nich Mao Zedong. Co ciekawe, Mussolini oraz Adolf Hitler byli w tym względzie dużo mniej radykalni, bo godzili się do zlania się części starej elity z nową. Inna sprawa, że przegrana wojna ucięła im możliwość dalszych eksperymentów z inżynierią społeczną.
Tymczasem komunistyczne reżymy padły ofiarą dalszej części teorii Pareto. Wedle obserwacji uczonego, gdy elita się skutecznie zamyka i zanika naturalny proces krążenia, bardzo szybko przekłada się to na funkcjonowanie całego społeczeństwa i państwa. Z jednej strony znika eliminowanie z elity osobników zbędnych lub szkodliwych, z drugiej – narasta frustracja reszty zdolnych i wykształconych ludzi, muszących się godzić z niemożnością awansu. Jeszcze przed buntem 1980 r. w PRL zjawisko to zostało nawet dostrzeżone przez władze i nagłośnione w oficjalnej prasie. Na łamach tygodnika „Polityka” toczyła się dyskusja pod hasłem „Bezpartyjny, ale dobry fachowiec”. Spierano się w niej, czy warto zaryzykować i osobom nienależącym do PZPR powierzać ważniejsze stanowiska.
Żadnych konkretnych wniosków z niej nie wyciągnięto i w końcu zbuntowana część inteligencji i środowisk twórczych poprowadziła robotników przeciwko reżymowi. Wprawdzie solidarnościową rebelię zduszono, ale triumf był przejściowy. Na dodatek rządząca Kremlem ekipa, której średnia wieku grubo przekraczała 70 lat, nie była w stanie przeprowadzić takich zmian, by Związek Radziecki przetrwał.
Przy swoich licznych wadach ustrój demokratyczny w krajach Zachodu okazał się o wiele bardziej stabilny i przyszłościowy. Notabene nigdy wcześniej w czasach pokoju nie istniała możliwość równie łatwej fluktuacji elit. Czego wzór idealny stanowił „amerykański sen” o tym, że nawet pucybut może zostać milionerem. Wypracowany przez kraj demokratyczne powszechny dobrobyt najlepiej dowodził, jak wiele jest warte krążenie elit.
Jednak obecnie coraz wyraźniej widać, że ok. 20 lat temu zjawisko to zaczęło stopniowo zamierać. Najlepiej tę rzecz obrazuje stan sceny politycznej. W Niemczech, Wielkiej Brytanii, Holandii i we Włoszech od czasów II wojny światowej dominowały te same partie prawicowe i lewicowe. Przed długie lata zacięcie walcząc ze sobą światopoglądowo. Pozostawały też otwarte na zdanie partyjnych dołów. Ale lata 90. przyniosły najpierw zanik ważnych debat, a partie, wymieniające się na szczytach władzy, zupełnie się do siebie upodobniły. Przyjęto kanon poglądów i zaczęto dbać, by stały się niepodważalne. Jeśli gospodarka, to tylko liberalna i wolnorynkowa. Jeśli Europa, to zmierzająca ku ekonomicznej i politycznej integracji. Niezmienne cele realizowali niezmienni ludzie. Jedyną gorącą osią sporu stała się kwestia zakresu praw mniejszości seksualnych. Co w żaden sposób nie przekładało się na codzienne życie przytłaczającej większości obywateli. Ta stabilność miała jedną wadę – ci, którzy nie chcieli jej zaakceptować, byli spychani na margines, aż tam zaczęła rosnąć w siłę alternatywna elita B (jak by nazwał ją Pareto).
Z nieco innych przyczyn dokładnie takie samo zjawisko zaszło w Polsce. Ci, którzy odrzucali kompromis polityczny zawarty przy Okrągłym Stole i kurs ekonomiczny, jaki na dwie dekady wytyczyły w Polsce reformy Balcerowicza, też stali się elitą B. Czekającą na swój czas, gdy lud będzie miał dość rządzących i da się jej uwieść. Rok temu nadszedł.
Polska nie jest jakimś ewenementem, lecz (o ironio losu) prekursorem rewolucyjnej zmiany. Przed dwoma tygodniami dotarła ona do USA. Patrząc przez pryzmat teorii Parety, równie istotne od określenia tego, jakie bolączki trapią elektorat Donalda Trumpa, jest rozpoznanie, dlaczego elity partii republikańskiej oraz demokratycznej od dłuższego czasu przestały ulegać wymianie. Znamienne, że demokraci okazali się o wiele bardziej hermetyczni i zdusili próbę zmiany, jakiej chciała grupa wspierająca Berniego Sandersa. Z kolei republikanie, z wielkimi oporami i przy sabotowaniu kampanii wyborczej ze strony części partyjnego establishmentu, jednak ulegli partyjnym dołom. Dzięki czemu niespodziewanie wygrali.
Co potwierdzałoby tezę, iż póki jest ku temu jeszcze pora, elity powinny umieć dzielić się władzą z utalentowanymi uzurpatorami. Wprawdzie często ten proces jest bardzo bolesny, ale mniej niż dotknięcie gardła ostrzem gilotyny.
Ci, którzy odrzucali kompromis polityczny zawarty przy Okrągłym Stole i kurs ekonomiczny, jaki na dwie dekady wytyczyły w Polsce reformy Balcerowicza, też stali się elitą B. Czekającą na swój czas, gdy lud będzie miał dość rządzących i da się jej uwieść. Rok temu nadszedł

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej