Każde państwo potrzebuje ludzi do obsługi swoich spółek czy agencji. Sprawnego aparatu. Nam nie udało się wypracować dobrego modelu obsadzania kluczowych stanowisk. Politycy powinni przestać nas oszukiwać, że kadrowego tortu nie ma, i go jakoś zmyślnie podzielić.
Najważniejsze są kadry. Te słowa przypisuje się Leninowi, a jak dowodzi historia – na tworzeniu sprawnego aparatu państwowego wódz bolszewickiej rewolucji się znał. I choć lata mijają, to w tej materii nic się nie zmieniło.
W Polsce doskonale widać to po „miotle kadrowej” w spółkach oraz agendach państwowych, która idzie w ruch po każdych wyborach. Było tak za rządów SLD, za czasów pierwszego PiS (2005-2007) i PO–PSL. Może teraz nieco od tego odwykliśmy, bo ostatnia koalicja rządziła osiem lat i po drugich wygranych wyborach ruchy kadrowe były znacznie mniej gwałtowne niż po pierwszych. Teraz ten spektakl przeżywamy po raz kolejny.
I choć niektórzy twierdzą, że wiele widzieli, ale tak daleko idących czystek nie przeżyli, to nie zmienia to faktu, że dochodzi do nich po każdej zmianie władzy. Nowością jest jedynie nomenklatura, czyli nazewnictwo partyjnych nominatów. „Na cześć” Bartłomieja Misiewicza, 26-latka bez licencjatu, który do niedawna był prawą ręką ministra obrony Antoniego Macierewicza, i na krótko zasiadł w radzie nadzorczej mającej ok. 5 mld zł obrotów Polskiej Grupy Zbrojeniowej, zyskali miano „misiewiczów”.
Choć akurat temu młodemu człowiekowi brakuje formalnego wyższego wykształcenia, to dla uporządkowania poniższego wywodu zarówno tych wykształconych, jak i mniej wyedukowanych ludzi, którzy swoje stanowisko zawdzięczają rządzącej akurat partii, określać będę właśnie takim mianem.
Tort jest olbrzymi i słodki
Skala możliwości kreowania polityki kadrowej przez partię rządzącą jest gigantyczna. Nawet pomijając ministerstwa, gdzie zazwyczaj panuje swego rodzaju stabilność, a ludzie robiący karierę za poprzedników często nie są zwalniani, tylko przesuwani niżej, oraz samorządy, które bywają opanowane przez koterie ponadpartyjne – to miejsc do robienia kariery dla misiewiczów jest mnóstwo. Ostatnio najgłośniej jest o spółkach Skarbu Państwa.
Jak przyznawał podczas obrad sejmowej komisji obrony narodowej minister Macierewicz, w samej tylko Polskiej Grupie Zbrojeniowej, która liczy ok. 120 podmiotów, w zarządach spółek i radach nadzorczych jest ok. 800 „etatów”. Dla porządku należy dodać, że według jego słów na razie wymienionych zostało ok. 100 osób. W branży zbrojeniowej powszechnie oczekuje się, że wkrótce karuzela kadrowa przyspieszy. I patrząc po wynikach finansowych tych spółek byłoby to jak najbardziej uzasadnione. Oczywiście ludzi można wymieniać nie tylko w zarządach – intratne posady mogą być także znacznie niżej. Pojawiają się również patenty bardziej wymyślne, jak np. zatrudnienie siostry pracownika dużej firmy w kancelarii prawnej dostającej od tego podmiotu intratne zlecenia. Przychody państwowych firm są wielkie, jest się czym dzielić.
Minister obrony ma też do rozdysponowania stanowiska w Agencji Mienia Wojskowego, która ma 10 oddziałów terenowych. Każdy z nich ma dyrektora i zastępców, których po ostatnio uchwalonej w sejmie poprawce kierownictwo MON powołuje bez konkursu. Jednak zdecydowanie najsmaczniejszym kąskiem jest „wygaszane” właśnie Ministerstwo Skarbu. Dowodem niedawna dymisja ministra Dawida Jackiewicza, który ochoczo zabrał się do czynów najwyraźniej nieuwzględniających interesów innych frakcji. Oczywiście wygaszanie tego resortu w żaden sposób nie oznacza, że podległe mu podmioty przestaną być kontrolowane przez państwo. Orlen, Lotos, PGE, PGNiG, PKO BP, KGHM to tylko niektóre największe przedsiębiorstwa państwowe, w których są do wzięcia posady. A duże spółki mają spółki córki, spółki wnuczki itd.
Można by tu wymieniać po raz kolejny czyja żona, mąż czy brat dostał akurat teraz dobrą posadę. Jednak po tej ostatniej fali doniesień medialnych jest to wręcz nieco nudne. Zgrabnie funkcjonowanie państwowych firm podsumował jeden z prezesów, kiedyś szef dużej państwowej, teraz innej, ale prywatnej firmy zatrudniającej kilka tysięcy pracowników. – Jak przyszedłem na państwowe i zwalniałem jednego ze starych dyrektorów, to powiedział mi, że długo się nie utrzymam, bo nie rozumiem, jak działa firma. A ona jest jak krowa. I wszyscy są do niej przyssani, by pić mleko, czyli czerpać korzyści. Jak ta krowa jest już słaba i zaraz padnie, to podstawia jej się podpory, by się nie wywaliła. I tak to trwa – opowiada mój rozmówca, który na tamtym stanowisku faktycznie długo się nie utrzymał.
Oprócz spółek są oczywiście jeszcze rozmaite agendy państwa, jak np. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, która ma swoje oddziały regionalne i – co nawet ważniejsze – biura powiatowe. W Polsce powiatów mamy 314 (nie licząc miast na prawach powiatu). Te biura to tysiące miejsc pracy dla sprawdzonych i rekomendowanych przez partię zwycięską w danych wyborach. Jeśli do tej układanki dodamy podlegające rządowi urzędy wojewódzkie (nie mylić z marszałkowskimi podlegającymi marszałkowi wybieranemu w wyborach samorządowych), różne inne instytucje, to jest to co najmniej kilkanaście tysięcy miejsc pracy. I to nie licząc tzw. tradycyjnych urzędów. Na premiera czy inną osobę akurat zarządzającą państwem można więc spojrzeć jak na wielkiego kadrowego, który swoich misiewiczów mieć musi – w końcu w żaden inny sposób tej machiny nie będzie w stanie kontrolować.
O zakalec nietrudno
Problem upartyjnienia czy pisząc bardziej wprost – sitwiarstwa w zarządzaniu państwem nie jest ani nowy, ani charakterystyczny tylko dla Polski. Tak o powojennych Włoszech pisał historyk Tony Judt: „Rola państwa polegała na zagwarantowaniu zatrudnienia, instytucji użyteczności publicznej i opieki społecznej wielu włoskim obywatelom (...) państwo włoskie albo było właścicielem, albo kontrolowało duże sektory gospodarki: zwłaszcza energetykę, transport, przemysł maszynowy, chemiczny i produkcję żywności”. Takie podejście miało swoje uzasadnienie. W powojennej Italii szalało bezrobocie i problem ten jakoś trzeba było rozwiązać. Ale takie podejście miało też swoje konsekwencje. „Możliwości korupcyjne i przestępcze, jakie stwarzał ten system, były znaczne (...). Każdy, kto rządził państwem, zajmował nadzwyczaj uprzywilejowaną pozycję, pozwalającą okazywać szczególne względy, bezpośrednio i pośrednio. Polityka w powojennych Włoszech, choć uprawiana w aurze religijnej czy ideologicznej żarliwości, była przede wszystkim walką o zawłaszczenie państwa, o zdobycie dostępu do środków nacisku, jakim są przywileje i mecenat”. Czy to nie przypomina Polski XXI wieku?
Dalej Judt w książce „Powojnie” pisze, że mistrzami w wykorzystaniu tego systemu byli chrześcijańscy demokraci, których przyciągały świadczenia społeczne. „Burmistrz z partii chrześcijańsko-demokratycznej czy członek parlamentu krajowego był wybierany na kolejne kadencje w zamian za obietnicę założenia elektryczności, kanalizacji, udzielenia kredytów hipotecznych, budowy dróg, szkół, fabryk i tworzenia stanowisk pracy”. Ale z czasem modus operandi podchwyciły inne partie. Długofalowe konsekwencje były takie, że całe obszary życia zostały podzielone pomiędzy polityczne rodziny. System nie był efektywny ekonomicznie, ale zapewniał stabilność.
Wracając na nasze podwórko, to obecnie przez powyborcze miotły nie mamy w spółkach i agendach państwowych ani efektywności ekonomicznej, ani stabilności. Bo jak nie misiewicze z opcji A, to pojawiają się misiewicze z opcji B. Ale ani jedni, ani drudzy nie mają zazwyczaj doświadczenia w rządzeniu, a w momencie gdy już wreszcie zarobili wystarczająco dużo i zaczynają rozumieć, jak działa machina systemowa, to przychodzą kolejne wybory... i znowu mamy zmianę. Czasem dobrą. Czasem nie.
Ta, którą obserwujemy teraz, jest o tyle niecodzienna, że jednym z jej głównych haseł wyborczych była właśnie walka z układem. Wielu już wskazało, że wiara w to, że misiewicz z PiS jest lepszy od misiewicza z PO, PSL, SLD czy jeszcze jakiejś innej partii, okazało się naiwnością. Bo każda władza deprawuje.
Liberałowie wśród nas zakrzykną: sprzedać! Pozbądźmy się spółek, molochów, czempionów (czy jak tam są one nazywane), sprywatyzujmy te firmy, niech państwo będzie silne, ale tylko jako regulator strzegący równych zasad dla wszystkich. Być może jest w tym racja. Ale biorąc pod uwagę ogólny klimat debaty publicznej nad Wisłą i odwrót, w jakim liberalizm się obecnie znajduje, taki scenariusz wydaje się w najbliższych latach zupełnie nierealny. Tak więc nie ma co go dalej roztrząsać i zastanawiać się, które srebra rodowe państwo powinno sobie zostawić. Prywatyzację można oficjalnie uznać za rozdział zamknięty.
Inny pomysł na zarządzanie państwowymi spółkami ma premier Beata Szydło. Jak już pisaliśmy na łamach DGP, przy kancelarii premiera ma powstać specjalna rada ds. spółek. Będzie złożona z ekspertów z profesorskimi tytułami, którzy wytypują kandydatów do władz państwowych firm. Bez ich zgody ministrowie nie będą mogli mianować władz podległych sobie przedsiębiorstw. – Chodzi o to, by nie było ludzi przypadkowych, by osoby, które będą trafiały do władz, spełniały kryteria merytoryczne – wyjaśniał Henryk Kowalczyk, przewodniczący Stałego Komitetu Rady Ministrów.
Czyli zasadniczo chcemy nieco zmienić system. To, że będą swoi, nie podlega dyskusji, ale teraz mają być także fachowcami. I o ile założenia są słuszne, o tyle proza życia pokazuje, że to po prostu nie działa. Przykładem Krajowa Szkoła Administracji Publicznej. Tu również mieli być apolityczni fachowcy, lecz ich wpływ na machinę państwową jest niewielki. Poza tym liczba stanowisk do rozdania jest tak duża, że wchodzący w skład tej rady szanowani panie i panowie profesorowie musieliby porzucić swoje kariery naukowe i nie zajmować się niczym innym. Bycie nadkadrowym aż tak atrakcyjne chyba nie jest.
Dla każdego coś słodkiego
Skoro pozbycie się państwowych fruktów nie wydaje się realne, a to, że dzięki jakiemuś ciału eksperckiemu będziemy tam nominować fachowców, bardzo mało prawdopodobne, to może warto sobie powiedzieć wprost: tort jest duży i wystarczy dla wszystkich.
Tak to rozwiązywano przez ponad 20 lat w powojennej Austrii. Oczywiście czas był szczególny: Austriacy bardzo potrzebowali stabilności i wiele robili, by zapomnieć o niechlubnej wojennej przeszłości oraz ustawić się w roli ofiary Hitlera, ale i tak było to rozwiązanie ciekawe. „W polityce dwie główne partie zgodziły się na współwładzę: od 1945 r. do 1966 r. Austrią rządziła wielka koalicja socjalistów i Partii Ludowej. Ministerstwa były starannie dzielone, na przykład stanowisko kanclerza zazwyczaj obsadzała Partia Ludowa, a ministra spraw zagranicznych – socjaliści. W administracji państwowej – która w powojennej Austrii obejmowała wszystkie służby publiczne, większość mediów i znaczną część gospodarki, od bankowości po wyrąb lasów – uzgodniono podobny podział obowiązków, znany jako »Proporz«” – pisze Judt. „Niemal na każdym szczeblu stanowiska zajmowali – na mocy umowy – ludzie proponowani przez jedną z dwóch dominujących partii. Z czasem ten system »stanowisk dla znajomków« głęboko zakorzenił się w austriackim życiu, tworząc łańcuch patronów i klientów radzących sobie praktycznie z każdym konfliktem albo drogą negocjacji, albo na zasadzie wymiany przysług i oddawania stanowisk”.
Ale jeśli spojrzeć na dzisiejszą Polskę, to nasza gospodarka ma się całkiem nieźle i jeszcze przez co najmniej kilka lat unijne dopalacze w połączeniu z tanią siłą roboczą powinny ten stan utrzymać. Być może warto by to wykorzystać, przestać się oszukiwać, że w kwestiach chęci obejmowania stanowisk jedna partia jest mniej pazerna niż inna i zacząć się dogadywać. Stworzyć system, który mógłby wyglądać jak państwowe subwencje dla partii. Uporządkować sitwiarstwo. Po objęciu określonego progu wyborczego danej partii przypadałaby w zależności od wyniku określona liczba stanowisk w różnych spółkach i agendach państwowych. Oczywiście wygrany zgarniałby najwięcej, ale to, że partie z kolejnymi wynikami również miałyby coś do wzięcia, zapewniałoby znacznie większą stabilność systemu. Rotacja kadrowa by była, ale mniejsza.
Ten system miałby również tę zaletę, że wtedy nie trzeba by się oszukiwać i tworzyć mitycznej postaci apolitycznego fachowca, po prostu misiewicze wszystkich frakcji by się dogadywali i w zależności od wyników wyborów mieli większy bądź mniejszy kawałek tortu. Nie byłoby tego strachu, że są tylko cztery lata i trzeba się najeść, ile wlezie. Można by jeść wtedy nie chochlą, lecz łyżeczką. Z punktu widzenia podatnika stworzenie naszego rodzimego „Proporz” byłoby zapewne bardziej efektywne ekonomicznie niż system, kiedy to misiewicze jedzą tylko co jakiś czas i bardzo często chodzą głodni.
Skoro pozbycie się państwowych fruktów nie wydaje się realne, a to, że dzięki jakiemuś ciału eksperckiemu będziemy tam nominować fachowców, jest bardzo mało prawdopodobne, to może warto sobie powiedzieć wprost: tort jest duży i starczy dla wszystkich