Rozwody nigdy nie są łatwe. Nawet jeśli obie strony zapewniają, że nie chcą kłótni i sporów, a po rozstaniu zamierzają utrzymywać przyjazne relacje. Gdy przychodzi co do czego, zwykle jest gorąco. Nie mówiąc już o sytuacji, gdy jedna ze stron chce uzyskać po rozwodzie wszystkie prawa, a druga uczynić cały proces jak najbardziej bolesnym.



Takie właśnie plany mają politycy z Wielkiej Brytanii i Unii Europejskiej, gdy ta pierwsza złoży dokument rozwodowy. Czyli odwoła się do art. 50 traktatu lizbońskiego, formalnie rozpoczynając procedurę wyjścia ze Wspólnoty. Na zakończonej w środę dorocznej konwencji Partii Konserwatywnej premier Theresa May zapowiedziała, że zrobi to nie później niż w marcu przyszłego roku.
– Brexit znaczy Brexit – wielokrotnie powtarzała May po objęciu w lipcu funkcji premiera. W ten sposób odrzucała wszelkie sugestie, że wynik referendum, w którym za wystąpieniem z UE opowiedziało się 51,9 proc. Brytyjczyków, mógłby zostać zlekceważony czy to poprzez powtórzenie głosowania, utrącenie sprawy w parlamencie, czy też poprzez odwlekanie w nieskończoność momentu rozpoczęcia procedury wyjścia (May w referendum opowiadała się za pozostaniem w Unii). Ale tego, co właściwie w praktyce znaczy Brexit i jak on będzie wyglądał, nie precyzowała. Na podstawie wypowiedzi jej oraz czołowych ministrów z jej rządu podczas wspomnianej konwencji konserwatystów wynika jednak, iż będzie to raczej Brexit w wersji hard.
Czerwone linie
Pojęcia miękkiego i twardego Brexitu nie są jasno zdefiniowane, bo w negocjacjach może też powstać jakaś forma pośrednia. Upraszczając, pierwsze to sytuacja, gdy Wielka Brytania wyjdzie z Unii, ale pozostanie częścią wspólnego rynku, będzie musiała akceptować większość unijnych regulacji, płacić składkę członkowską, choć zapewne zmniejszoną, i zgodzić się na utrzymanie swobody przepływu osób. Czyli miałaby status podobny do tego, jaki ma obecnie Norwegia. Twardy Brexit to natomiast całkowite wyjście – Londyn będzie mógł dowolnie kontrolować imigrację, nie będzie podlegał w żaden sposób unijnym regulacjom, ale za cenę utraty dostępu do wspólnego unijnego rynku, czyli w handlu między Wielką Brytanią a Unią mogą się pojawić cła i inne bariery, a ich zniesienie nastąpi dopiero, jeśli wynegocjują one układ o wolnym handlu. Oczywiście brytyjscy politycy chcieliby zarówno zjeść ciastko i mieć ciastko, czyli wprowadzić kontrolę imigracji i pozostać we wspólnym rynku – część z nich nawet obiecywała w kampanii przed referendum, że to się uda – ale unijni przywódcy twardo odpowiadają (przynajmniej teraz, dopóki negocjacje się jeszcze nie zaczęły), iż swobodny przepływ osób jest nieodłącznym warunkiem pozostania we wspólnym rynku.
– Powiedzmy jedną rzecz głośno i wyraźnie: nie występujemy z Unii Europejskiej po to, aby z powrotem oddać jej kontrolę nad imigracją. I nie występujemy po to, by wrócić pod jurysdykcję Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. To się nie stanie – oświadczyła May podczas środowego przemówienia zamykającego konwencję konserwatystów. To nie pozostawia wątpliwości co do priorytetów Londynu. Brytyjska premier mówiła, iż nie zamierza zdradzać zbyt wielu szczegółów na temat negocjacji z Brukselą, zapewniając jedynie, że będzie walczyć o jak najlepsze warunki, ale niektórzy jej partyjni koledzy okazali się mniej dyskretni. Stewart Jackson, urzędnik ministerstwa ds. Brexitu, ujawnił, że są cztery kluczowe pola, na których brytyjski rząd nie zamierza ustępować. – Nie zajmujemy się rozwijaniem relacji handlowych. Zajmujemy się wypełnianiem instrukcji, które Brytyjczycy nam przekazali 23 czerwca, a które koncentrują się wokół następujących czerwonych linii: nie dla kontrybucji do budżetu UE, nie dla jurysdykcji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, koniec swobodnego przepływu osób, brytyjskie prawa mają być stanowione przez nasz suwerenny parlament – powiedział Jackson. Nie pełni on żadnej kierowniczej funkcji, ale to najbardziej szczegółowa jak do tej pory informacja na temat brytyjskich planów. Poza tym składa się ona w spójną całość z tym, co przy różnych okazjach mówili kluczowi ministrowie, którzy będą się zajmować wyprowadzaniem Wielkiej Brytanii z Unii – szef dyplomacji Boris Johnson, minister ds. handlu międzynarodowego Liam Fox i minister ds. Brexitu David Davis.
Ile to kosztuje
Problem w tym, że twardy Brexit może być kosztowny dla brytyjskiej gospodarki. Nie jest przypadkiem to, że po wystąpieniach May i innych czołowych polityków konserwatystów kurs funta w stosunku do dolara spadł do najniższego poziomu od 1985 r., a Międzynarodowy Fundusz Walutowy obniżył prognozę przyszłorocznego wzrostu gospodarczego dla Wielkiej Brytanii z 2,2 do 1,1 proc. PKB. W środę opublikowano raport sporządzony przez firmę konsultingową Oliver Wyman o skutkach wyjścia z Unii dla brytyjskiego sektora finansowego. Wynika z niego, że w przypadku miękkiego Brexitu, czyli jeśli firmy finansowe będą mogły operować w krajach UE na dotychczasowych zasadach, straty dla londyńskiego City będą niewielkie – ograniczą się do 4 tys. miejsc pracy i 2 mld funtów rocznego przychodu. Gorzej, jeśli dojdzie do twardego Brexitu – wtedy wzrosną one do nawet 35 tys. miejsc pracy i 20 mld funtów utraconych przychodów, ale jeśli się weźmie pod uwagę wpływ, jaki to będzie miało na inne branże, trzeba dodać kolejne 40 tys. utraconych etatów i 18 mld funtów. Biorąc pod uwagę znaczenie sektora finansowego dla brytyjskiej gospodarki (wytwarza on prawie 12 proc. PKB i zatrudnia 1,1 mln osób), rozwiązaniem mogłoby być wynegocjowanie specjalnej umowy z Unią o swobodzie usług finansowych (wzorując się trochę na modelu szwajcarskim, w którym relacje handlowe z UE opierają się nie na jednej całościowej umowie, lecz wielu wycinkowych). Ale unijni politycy są temu niechętni, licząc na wyciągnięcie części firm do Frankfurtu czy Paryża, poza tym sam brytyjski rząd wcale nie zamierza forsować takiego pomysłu. Według źródeł, na które powołuje się Bloomberg, rząd Theresy May nie będzie w żaden sposób faworyzował londyńskiego City podczas negocjacji z Unią o warunkach wystąpienia i uważa, że koszty twardego Brexitu ograniczą się do obcięcia części bonusów dla bankowców i straty na rzecz innych krajów co najwyżej kilkuset miejsc pracy, co biorąc pod uwagę niechęć, jaką sektor finansowy budzi wśród wielu zwykłych ludzi, politycznie może być nawet zyskiem niż stratą. – City popełni błąd, jeśli nie zaakceptuje nowej politycznej rzeczywistości. Przez długi czas City cieszyło się uprzywilejowanym statusem i w efekcie Londyn stał się swego rodzaju państwem-miastem, oddzielonym od reszty kraju. Teraz musimy iść naprzód jako jedno Zjednoczone Królestwo – mówi Bloombergowi Steve Baker, konserwatywny deputowany, członek parlamentarnej komisji skarbu.
Nie jest zresztą przesądzone, że twardy Brexit koniecznie musi się okazać katastrofą. May i minister finansów Philip Hammond przyznają, że w okresie przejściowym, dopóki negocjacje się nie zakończą, brytyjska gospodarka będzie przeżywać turbulencje, ale jest na tyle silna, iż przetrwa to bez większych strat. Kasandryczne prognozy, które publikowano przed czerwcowym referendum, jak do tej pory się nie sprawdzają. Kurs funta spada, ale w ten sposób rosną zyski eksporterów i rośnie liczba turystów przyjeżdżających do Wielkiej Brytanii. Główny indeks londyńskiej giełdy FTSE100 zaledwie w ciągu tygodnia odrobił straty wywołane niespodziewanym zwycięstwem zwolenników Brexitu, a dziś jest na najwyższym poziomie od prawie półtora roku i blisko historycznych rekordów. Mimo pojawiających się gdzieniegdzie ostrzeżeń o wstrzymaniu inwestycji czy zwolnieniach, bezrobocie jest na bardzo niskim poziomie i nadal spada.
Kogo zaboli bardziej
Liam Fox jest przekonany, że twardy Brexit w dłuższej perspektywie może wręcz być korzystny dla gospodarki, bo zmusi brytyjskie firmy do aktywniejszego szukania innych rynków poza UE, a poza tym nie uważa, by faktycznie Londyn i Bruksela zaczęły na siebie nakładać cła i inne bariery. – Protekcjonizm nigdy nikomu nie służy. Nie patrzmy na sprawę tylko z brytyjskiej perspektywy. Unia Europejska ma potężną nadwyżkę w obrocie towarami z Wielką Brytanią. Kto bardziej ucierpi, jeśli będziemy mieli cła – Wielka Brytania czy ci, którzy więcej sprzedają do Wielkiej Brytanii? W interesie wszystkich jest to, byśmy jak najszybciej to rozwiązali i mieli taką swobodę handlu, jaką mamy dzisiaj – mówił w rozmowie z BBC. Teoretycznie ma rację, ale niektórzy unijni politycy – zwłaszcza tuż po referendum – niemal sugerowali, że lepiej nawet samemu ponieść też koszty gospodarcze, byleby tylko Wielka Brytania pożałowała swojej decyzji i by nikt przypadkiem nie pomyślał, aby pójść jej śladem. Wtedy jednak wydawało się, że dostęp do wspólnego unijnego rynku będzie dla Londynu jednym z absolutnych priorytetów i groźba wykluczenia z niego posłuży jako argument negocjacyjny w rozmowach o utrzymaniu swobodnego przepływu osób. Teraz zarówno z publicznych wypowiedzi członków gabinetu May, jak i z nieoficjalnych źródeł coraz wyraźniej wynika, że w rządzie wygrywa opcja zwolenników twardego Brexitu i dostęp do wspólnego rynku przestał być kluczową sprawą.
Zresztą nie tylko politycy są tego zdania. Jak pokazuje przeprowadzony w tym tygodniu sondaż ośrodka YouGov, twardego Brexitu, zdefiniowanego w pytaniu jako opuszczenie wspólnego rynku w zamian za pełną kontrolę nad imigracją, chce 47 proc. ankietowanych, zaś miękkiego, czyli zmodyfikowanych zasad swobodnego przepływu osób i pozostania we wspólnym rynku – 39 proc. To wyraźnie większa różnica, niż była w czerwcu między zwolennikami wystąpienia z Unii i pozostania w niej.