Łatwiejsze zadanie podczas debaty będzie miał kandydat demokratów, bo wystarczy, że utrzyma przewagę, którą zdobyła Clinton. Dzisiejsza debata kandydatów na wiceprezydenta będzie dla Tima Kaine’a i Mike’a Pence’a rzadką okazją, by przynajmniej na chwilę wyjść z cienia Hillary Clinton i Donalda Trumpa.
Choć pretendenci do Białego Domu zwykle dobierają potencjalnych zastępców w ten sposób, by maksymalnie poszerzyć elektorat bądź zdobyć któryś z kluczowych stanów, zdaniem ekspertów, w przytłaczającej większości czynnikiem decydującym dla wyborców jest główny kandydat. W tym roku jest to jeszcze bardziej widoczne, bo o urząd prezydenta ubiegają się dwie bardzo wyraziste – i budzące silne emocje – osoby.
– Ta kampania w niespotykanym stopniu koncentruje się na kandydatach do prezydentury, a potencjalni wiceprezydenci skupiają na sobie mniejszą uwagę niż zwykle – mówi dziennikowi „Boston Globe” Joel Goldstein, politolog z Saint Louis University. Dowodzi tego chociażby niewielki wpływ obu na notowania prezydenckie. Pence – bardzo konserwatywny gubernator Indiany – miał przełamać niechęć tych republikańskich wyborców do Trumpa, którzy nie wierzą w szczerość światopoglądowych deklaracji nowojorskiego miliardera.
Ale tuż przed jego wyborem jako kandydata na wiceprezydenta negatywne zdanie na temat Trumpa miało 24 proc. republikańskich wyborców, zaś w zeszłym tygodniu – 23 proc. Kaine – demokratyczny senator z Wirginii – miał wzmocnić pozycję Clinton w tym stanie, który należy do swing states, czyli tych, gdzie żadna z partii nie ma dominującej pozycji. Tymczasem przewaga Clinton w Wirginii nie tylko się nie zwiększyła, ale wręcz zmniejszyła (co nie jest żadną winą Kaine’a).
Nie znaczy to jednak, że debata na uniwersytecie Longwood w Wirginii jest nieistotna. Po pierwsze kandydaci na wiceprezydenta w każdych wyborach muszą pokazać, że w razie potrzeby sprostaliby zadaniu, gdyby niespodziewanie musieli przejąć władzę. (Spora część Amerykanów zapewne w ogóle wolałaby wybierać między Kaine’em a Pence’em niż między Clinton a Trumpem). W tym roku ma to znaczenie nawet większe, bo gdyby Trump wygrał, byłby najstarszym prezydentem obejmującym władzę, Clinton zaś jest od niego młodsza tylko o kilkanaście miesięcy, a na dodatek wokół jej stanu zdrowia jest sporo niejasności. Ponadto muszą uniknąć poważniejszych wpadek, bo zdarzało się już w przeszłości, że kandydaci na wiceprezydenta mocno osłabiali kampanię. Z tego powodu obaj kandydaci przez ostatnie dni intensywnie przygotowywali się do debaty. Łatwiejsze zadanie ma Kaine, bo wystarczy, że utrzyma przewagę, którą podczas pierwszej debaty wypracowała Clinton. Pence natomiast musi spróbować zatrzeć złe wrażenie, jakie pozostawił po sobie wtedy Trump. Ale z kolei jeśli bardzo dobrze wypadnie, to Trump na tym tle będzie wyglądał jeszcze gorzej niż obecnie. Obaj mają duże możliwości zaatakowania rywala, bo zarówno pomiędzy Trumpem a Pence’em, jak i między Clinton a Kaine’em jest sporo rozbieżności w kluczowych kwestiach (np. umów o wolnym handlu czy aborcji), nie mówiąc już o tym, że wokół obojga kandydatów do prezydentury jest wiele kontrowersji. Inna sprawa, że ani Kaine, ani Pence nie są typem ostrych wojowników i nie należy się spodziewać, by ich pojedynek był tak zawzięty jak zeszłotygodniowa debata Clinton – Trump. Kaine uchodzi za polityka niezbyt wyrazistego, a nawet nudnego, Pence z kolei ma jasne, wyraźne poglądy, ale dość spokojne usposobienie. I wreszcie chociaż podczas tej kampanii obaj wyraźnie pozostają w cieniu, jednak nikt nie powiedział, że to będzie ich ostatnia. Funkcja wiceprezydenta, a nawet tylko bycie kandydatem na to stanowisko często jest pierwszym krokiem do tego, by w przyszłości samemu ubiegać się o prezydenturę.
Wtorkowa debata zacznie się o 3 w nocy polskiego czasu, będzie się składać z dziewięciu 10-minutowych części, a ich tematyka – w odróżnieniu od pojedynku Clinton – Trump – nie zostanie wcześniej podana.
Sporo Amerykanów wolałoby wybór Kaine – Pence niż Clinton – Trump.