No i zaczął się chaos. Brytyjczycy zechcieli Brexitu. Świat stanął na głowie. Następnego dnia się okazało, że może jednak go nie chcą, bo dopiero po referendum zaczęli sprawdzać w wyszukiwarkach internetowych, o co chodzi z tą całą Unią Europejską. Rząd rozłożył ręce. Niektórzy kombinują, jak cofnąć czas. Inni liczą na królową, która ma po raz pierwszy od 300 lat zawetować ustawy będące konsekwencją plebiscytu, bo grozi to rozpadem Zjednoczonego Królestwa. Kontynentalna Europa odsądza Brytyjczyków od czci i wiary, że taką durną decyzję podjęli. Gdzieniegdzie słychać nieśmiały dyszkant: „To co, może drugie referendum?”.
A po co? Skoro po pierwszym nastąpiła implozja, to czego się spodziewać po kolejnym eksperymencie z tym chwalebnym narzędziem bezpośredniej demokracji? Zresztą ludzie mają krótką pamięć. Rządy unijnych krajów organizowały plebiscyty, skutkiem których upadła konstytucja dla Europy. Potem przepychały się z traktatem lizbońskim, aż po tym, jak po ponownym głosowaniu Irlandczycy powiedzieli „tak”, inni odstąpili od pytania o to swoich obywateli. Złośliwi przypomną, że mistrzem w organizowaniu plebiscytów był Adolf Hitler. I dlatego w Republice Federalnej Niemiec na poziomie ogólnokrajowym w ogóle nie organizuje się referendów.
W Polsce słowo „referendum” stało się symbolem szyderstwa z demokracji, kiedy w 1946 r . komunistyczne władze zorganizowały niesławne głosowanie „trzy razy tak”. Szczątki opozycji z mikołajczykowskiego PSL agitowały za głosowaniem „przeciw” na pytanie o zniesienie Senatu. Wyniki radykalnie zmanipulowano. „Za” wszystkimi trzema kwestiami było naprawdę 27 proc., a w oficjalnej propagandzie – 68 proc.
Wszystkie referenda po 1989 r. pokazują, jak wielka jest nad Wisłą skala alienacji politycznej, o wiele większa, niż wynikałoby to z i tak słabej jak na Europę frekwencji w wyborach. Ustawa mówi, że aby wyniki były wiążące, uczestniczyć musi ponad połowa uprawnionych. Tak stało się tylko raz, w 2003 r., kiedy do urn poszło 58 proc., żeby zdecydować o akcesji do Unii Europejskiej. W referendum w 1997 r. dotyczącym przyjęcia nowej ustawy zasadniczej głosowało tylko 42 proc., ale na mocy „małej konstytucji”, która był nadrzędna wobec zwykłych ustaw, uznano je za wiążące pomimo niedostatecznej frekwencji.
Do annałów kuriozów polskich doświadczeń z demokracją przejdzie zeszłoroczny plebiscyt zarządzony przez strwożonego porażką w pierwszej turze wyborów Bronisława Komorowskiego, w którym prezydent pytał o JOW-y i finansowanie partii z budżetu. Do urn poszło... 7,8 proc. uprawnionych.
Ale chyba i tak najbardziej osobliwe doświadczenia z demokracją bezpośrednią mają Amerykanie. Tam plebiscyty odbywają się na poziomach lokalnych: stanowym, gminnym i miejskim. A obywateli pyta się naprawdę o najróżniejsze sprawy. Kilka lat temu Kalifornijczycy decydowali, czy aktorzy filmów pornograficznych muszą używać prezerwatyw. Arizończycy natomiast, czy odebrać rządowi federalnemu Wielki Kanion. Mieszkańcy paru innych stanów poszli kilkakrotnie głosować w sprawie tego, czy chcą zakazu trujących substancji w żywności oraz dostępu do wyłącznie czystej wody. Kto by nie chciał, ale jak egzekwować prawo na takim poziomie ogólności?
Zdarzały się też inicjatywy obywatelskie, które trudno zmierzyć politologicznym centymetrem. Mieszkańcy Denver odrzucili pomysł powołania miejskiej Komisji ds. Monitorowania Kosmitów. W Arizonie na kartach do głosowania raz pojawiło się pytanie, czy przy okazji wyborów nie nagradzać by jednego losowo wytypowanego obywatela milionem dolarów, tak żeby zwiększyć frekwencję. Pomniejsze wspólnoty na drodze referendum decydowały o tym, czy wolno siadać na chodniku, traktować miniaturowe świnki jako zwierzęta domowe oraz czy wybudować osobny wybieg w zoo dla kapryśnej ciężarnej słonicy.
Warto też przy okazji Ameryki zwrócić uwagę na poważne pułapki, w jakie można wpaść po ogłoszeniu plebiscytu. Kalifornijczycy bardzo lubią decydować bezpośrednio o podatkach, co niemal całkowicie paraliżuje politykę fiskalną władz. A gdy w wyborach prezydenckich w 200 8 r . w ogromnej większości głosowali oni na Baracka Obamę i tym samym poparli jego lewicową agendę, zdecydowali o konstytucyjnym zakazie małżeństw gejowskich. Taki rozdźwięk się zdarza nierzadko i utrudnia realizację programów wyborczych. No i wreszcie kwestia tego, kto ma prawo powiedzieć ludowi, czy jest, czy nie jest w błędzie. Na to pytanie odpowiedział przed rokiem federalny Sąd Najwyższy, unieważniając zakaz udzielania ślubów parom jednopłciowym.
Oczywiście da się znaleźć wiele argumentów za urządzaniem referendów. Jeżeli w jakimś systemie politycznym następuje szybkie znużenie rządzącą partią, plebiscyt jest formą utrzymywania pewnej niezależności obywateli. Decyzje można też podejmować bardziej arbitralnie, bez wynikających z natury rządów koalicyjnych kompromisów. I wreszcie, mówiąc kolokwialnie, trudno przekupić wszystkich głosujących, więc lobbing nie ma tak złowieszczego wpływu.
Ale każdy z tych argumentów można łatwo skontrować. Wyborcy mogą nadto chętnie chcieć pokazać władzy czerwoną kartkę, i to przy każdej możliwej okazji. Decyzje mogą być tak radykalnie arbitralne, że niweczą cywilizacyjne osiągnięcia (w Polsce, gdyby zapytać o karę śmierci, 70 proc. byłoby za jej przywróceniem). Lobbyści mają minimalny wpływ, to prawda, ale tabloidy i media społecznościowe potrafią operetkowo odwrócić kurs debaty. Stwierdzenie, że „do demokracji bezpośredniej trzeba dojrzeć”, jest nieuprawnione i wulgarne. Ale bardziej doświadczone z nią społeczeństwa (jak Szwajcarzy) potrafią lepiej z niej korzystać.
Dość często powtarzanym uproszczeniem, grożącym wpadnięciem w poważniejsze sidła, jest dowodzenie, że referendum jest siłą i warunkiem demokracji. Żeby ta ostatnia miała się dobrze, trzeba przestrzegać procedur. Władze muszą pochodzić z uczciwych i regularnie przeprowadzanych wyborów. Wszyscy dorośli mogą brać w nich udział jako wyborcy oraz kandydaci. Nie mogą grozić za to żadne sankcje. Państwo musi stać na straży wolnych mediów i dostępu do informacji. Ludzie mają prawo do zrzeszania się w niezależnych od rządu stowarzyszeniach, partiach i grupach wpływu. Wszystko to z pozoru brzmi jak banał. Wystarczy jednak, że spełni się te kryteria, i system demokratyczny działa. Nie o wszystko trzeba bezpośrednio pytać obywateli. Brytyjczycy nie są winni tego, że z powodu partykularnych ambicji kilku polityków zgotowano im uwłaczającą rozumowi debatę i że dali się jej ponieść. Pokusa Davida Camerona, który bał się odpowiedzialności za polityczne decyzje i zarządził referendum, przejdzie do historii czarnych sezonów demokracji. ⒸⓅ