Społeczeństwo niemieckie odrzucało denazyfikację jako działalność stygmatyzującą. Uważano, że skoro ukarano największych zbrodniarzy, można spokojnie zająć się swoim życiem - mówi PAP prof. Anna Wolff-Powęska z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. 70 lat temu Trybunał w Norymberdze wydał wyroki na dygnitarzy III Rzeszy.

PAP: Czym miał być Proces Norymberski, a czym się okazał? Według wielu opinii stał się swego rodzaju rozgrzeszeniem narodu niemieckiego, który mógł powiedzieć, że winni byli wyłącznie najwyżsi dygnitarze III Rzeszy.

Prof. Anna Wolff-Powęska: To bardzo złożony problem. Rozliczanie pokonanych ma w historii swoją długą metryką, ale ten proces był przedsięwzięciem unikatowym. Nigdy dotąd nie udało się dokonać osądu zbrodniarzy przy otwartej kurtynie. Jego celem było osądzenie największych zbrodniarzy hitlerowskiego państwa, nie zaś karanie społeczności niemieckiej. Główny oskarżyciel Robert Jackson podkreślał, że oskarżycielką jest cywilizacja i że oczekuje przede wszystkim zadośćuczynienia w celu zapewnienia pokoju. Dalekosiężnym celem była likwidacja nazizmu i wyplenienie jego idei z wszystkich obszarów życia. Tak postawione przez aliantów założenia miały swój wymiar represyjny w postaci procesów zbrodniarzy, ale również prewencyjny polegający na wykluczeniu wszystkich obciążonych zbrodniami z życia publicznego.

Spośród dwudziestu jeden oskarżonych uczestniczących w Procesie Norymberskim dwunastu zostało skazanych na karę śmierci. Z wyjątkiem Alberta Speera żaden nie przyznał się do winy. Wszyscy pozostali twierdzili, że wszystkim zbrodniom był winny Hitler i jego klika. Oskarżeni zeznawali, że byli wyłącznie posłuszni rozkazom. Powoływali się na „Wszechmocnego i naród”. Każdy studiujący protokoły procesu norymberskiego musi odnieść wrażenie, że ma do czynienia z „uczciwymi mordercami”, „idealistami”, którzy solidnie wykonywali swój „patriotyczny obowiązek”.

Z kolei po dwóch latach denazyfikacji i różnych form reedukacji w czterech strefach okupacyjnych Niemiec społeczeństwo niemieckie utwierdziło się w przekonaniu, że działalność Sojuszniczej Rady Kontroli kieruje się chęcią zemsty. Odrzucano denazyfikację jako działalność stygmatyzującą. Uważano, że skoro ukarano największych zbrodniarzy, można spokojnie zająć się swoim życiem. Oczywiście odzywały się głosy niektórych intelektualistów, jak chociażby Karla Jaspersa, który mówił o winie politycznej i moralnej narodu niemieckiego. Opór wobec wszelkich rozliczeń był jednak bardzo duży. Poczucie upokorzenia bezwarunkową kapitulacją, przymusowe wysiedlenia z obszarów wschodnich, okupowanie przez cztery zwycięskie mocarstwa, wszystko to utrudniało pochylenie się nad własną winą i powodowało, że Niemcy bardziej czuli się ofiarą aniżeli sprawcą.

PAP: Bardzo często narody radzą sobie ze swoimi traumami poprzez budowanie mitów na temat swojej przeszłości. Jednym z nich jest opowieść o niepopełniającym zbrodni Wehrmachcie. Czy wciąż tego rodzaju nieprawdziwe mity są obecne w niemieckiej pamięci o czasach narodowego socjalizmu?

Prof. Anna Wolff-Powęska: W latach 90. odbyła się wystawa „Wojna na wyniszczenie. Zbrodnie Wehrmachtu 1941-1944” zorganizowana przez Instytut Badań Społecznych w Hamburgu. Bez żadnych kompromisów wymazywała mit o niewinnym Wehrmachcie. Ogromna debata, wywołana przez wystawę, ujawniła dystans między wiedzą historyczną a publicznym postrzeganiem Wehrmachtu. Nie upraszczałabym jednak całego problemu twierdząc, że mity tego rodzaju były powszechne w całym społeczeństwie. Oczywiście zawsze istnieje pewien dystans między oficjalną pamięcią a indywidualną wizją przeszłości. Nie brakowało jednak intelektualistów, polityków lewicowej sceny, duchownych ewangelickich, którzy takim mitom nie ulegali. Większość społeczeństwa generalnie nie interesuje się w ogóle przeszłością.

Przez pierwsze dwadzieścia lat po wojnie nie miała miejsca refleksja na temat zbrodni. Ludzie zajęci byli odbudowywaniem swego życia i kraju po wojnie. Szybki cud gospodarczy nie sprzyjał pogłębianiu refleksji na temat własnego uwikłania w nazistowską machinę. Brakowało wiedzy na temat obozów koncentracyjnych, egzekucji i charakteru okupacji, które miały miejsce daleko od życia przeciętnego obywatela niemieckiego.

Pamiętajmy jednak o paradoksach i sprzecznościach, które możemy dzisiaj obserwować w różnych miejscach na świecie, gdzie dochodzi do masowych zbrodni i ludobójstwa. Potwierdzają one uniwersalną prawdę i każą stawiać te same pytania, które stawiano po II wojnie światowej. Jak pogodzić dążenie do normalizacji stosunków z innymi państwami i stworzenie nowego ładu demokratycznego z odrzuceniem całych grup społecznych, którym należałoby odmówić prawa do uczestnictwa w życiu publicznym i politycznym? Czy cena za szybką odbudowę struktur państwa i stworzenie pluralistycznej demokracji – wspólnota milczenia - nie była za wysoka? Negatywna pamięć o mrocznej stronie przeszłości była nie do pogodzenia z pilną potrzebą wykształcenia pozytywnego wizerunku nowego narodu. Rozmiary uczestnictwa w nazistowskim państwie były tak duże, że ukaranie winnych doprowadziłoby do paraliżu państwa.

Kierujący reedukacją narodu niemieckiego mieli wątpliwości kogo karać: elity czy społeczeństwo, rozkazodawców czy wykonawców rozkazu. Konrad Adenauer uważał, że szeroka amnestia dla „mniejszych” zbrodniarzy jest usprawiedliwiona, ponieważ jako wykluczeni stanowiliby zagrożenie i silną antydemokratyczną opozycję. Tak widział ten dylemat jeden z niemieckich chrześcijańskich opozycjonistów nazizmu Eugen Kogon: należałoby albo wszystkich winnych rozstrzelać albo pozyskać ich dla demokracji. W mniejszym rozmiarze i stopniu intensywności problem ten można zaobserwować we wszystkich krajach, które przy pomocy demokratycznych instrumentów pragną rozliczać się z winą niedemokratycznych systemów i ich zbrodni.

Wracając do denazyfikacji można powiedzieć, że z góry skazana była ona na niepowodzenie i niespełnienie oczekiwań oraz wyobrażeń państw, byłych ofiar nazizmu, o sprawiedliwości dziejowej. Rozbudowana administracja, rozdęte procedury, schematyzm, ankiety ze 131 pytaniami, którą mieli wypełnić wszyscy pełniący ważne funkcje, lista z 99 kategoriami nazistów, wszystko to wymuszało ciągłe kompromisy między interesami komisji denazyfikacyjnych a ankietowanymi. W samej strefie amerykańskiej wypełniono 13 milionów takich kwestionariuszy. Często więc sprawy były przekazywane izbom orzekającym składającym się z Niemców. O winie lub niewinności decydowali sąsiedzi, przedstawiciele kościołów, odradzających się partii politycznych, pracodawcy. Masowo wydawano dokumenty „oczyszczające” (nazwa od Persilscheine – proszku do prania). Kompromisy dyktowało życie i potrzeba rąk do pracy w kraju szybko podnoszącym się z ruin. Gdyby rzeczywiście chciano podjąć się całościowej denazyfikacji to ze swoich stanowisk musiałoby odejść 75 procent urzędników, 65 procent nauczycieli. Konfrontacja założeń denazyfikacyjnych z realiami powojennej rzeczywistości niemieckiej sprawiła, że masowa w zamierzeniach denazyfikacja zamieniła się w masową rehabilitację.

Porównajmy sytuację z rozliczaniem się z winy państw wychodzących z komunizmu. Trudno doszukać się tych, którzy uczciwie wykonują życiowy rachunek sumienia. Po każdym przełomie na pierwszy plan wysuwają się indywidualne potrzeby, codziennością staje się adaptacja do nowych warunków życia. Proszę zauważyć, jak trudno jest osądzić ludzi systemu autorytarnego, wszelkiego rodzaju dyktatur, nie gubiąc po drodze wartości i procedur państwa demokratycznego.

Przykładu dostarczają jednoczące się Niemcy. Sądownictwo po 1990 r. stanęło przed takim samym dylematem jak po 1945 r.: jak państwo prawa ma uporać się z przestępstwami państwa bezprawia. Dążono do osądzenia rządów komunistycznych i jego funkcjonariuszy, m.in. ludzi odpowiedzialnych za śmierć uciekających przez granicę (około 900 ofiar ludzi, którzy chcieli żyć w lepszym świecie). Większość wyroków była z zawieszeniem. Wszyscy powoływali się na obowiązek wykonywania rozkazów i ustawodawstwo NRD. Wszystkie kraje odchodzące od komunizmu miały problem ze zdefiniowaniem przestępstw starego systemu. Minister bezpieczeństwa (Stasi) NRD Erich Mielke został oskarżony tylko za udział w zabójstwie dwóch policjantów w bójce ulicznej między nazistami a komunistami w sierpniu 1931 r., ponieważ jego przestępstwa popełnione w NRD nie dały się przełożyć na wymierny język prawa.

PAP: Rozliczenie lub zrezygnowanie z rozliczenia zbrodni to jedna sprawa, ale czym innym jest wprowadzanie byłych funkcjonariuszy reżimu do instytucji państwa demokratycznego. Czy w czasach rządów Konrada Adenauera, gdy w administracji państwowej RFN było bardzo wielu byłych nazistów pojawiała się jakakolwiek krytyka takich działań kanclerza?

Prof. Anna Wolff-Powęska: Nie pojawiała się. Niektóre prace analityczne podejmowały ten temat, ale nie był on obecny w debacie publicznej.

PAP: Kilka lat po zjednoczeniu Niemiec ukazała się niezwykle kontrowersyjna książka Daniela Goldhagena „Gorliwi kaci Hitlera”, w której stawiał kontrowersyjną tezę, że naród niemiecki był psychicznie przygotowany do popełniania masowych zbrodni. Czy ta książka została odebrana jako zniesławienie Niemców?

Prof. Anna Wolff-Powęska: Ta publikacja została bardzo krytycznie odebrana głównie przez cech historyków. Wysuwali oni wobec niej zasadne zarzuty. Główna teza opierała się na założeniu, że Niemcy są genetycznie obciążeni zbrodniczym charakterem, że Holocaust to „projekt narodowy”. Z drugiej strony książka konfrontowała społeczeństwo niemieckie z wojennym obrazem siebie samego i kazała przyjrzeć się wszystkim w lustrze historii. Po wydaniu książki Goldhagen stał się "showmanem" występującym przed tysiącami słuchaczy. Jego wystąpienia miały też swoje dobre strony, ponieważ młodzież mogła dowiedzieć się o zbrodniach, o których nie usłyszała od swoich rodziców i nauczycieli. Fenomen Goldhagena postawił jednocześnie pytanie, jak docierać z ważną wiedzą historyczną do czytelnika i widza. Jak zainteresować? Czy trzeba szokować, by zyskać szerszy odbiór?

PAP: Czy różnice w pojmowaniu przeszłości pomiędzy dawnym NRD a Niemcami Zachodnimi są wciąż obecne dwadzieścia pięć lat po zjednoczeniu tych państw?

Prof. Anna Wolff-Powęska: Są one bardzo znaczące. Po 1945 r. w obu państwach podchodzono do nazizmu w sposób bardzo różny. Mimo wielu ułomności w RFN istniała literatura „rozprawiająca się” z narodowym socjalizmem, istniały muzea w miejscach byłych obozów koncentracyjnych. Powstały instytucje edukacyjne, które wpompowały miliony marek w projekty dokształcające wszystkie grupy społeczne i poszerzające wiedzę na temat genezy i przebiegu wojny oraz charakteru zbrodniczego systemu.

Tymczasem w NRD wiele zaniechano z czysto ideologicznych względów. Z jednej strony ZSRR przeprowadził w swojej strefie okupacyjnej najdalej idącą denazyfikację. Jednakże skorzystali na niej również przywódcy komunistyczni identyfikujący się z sowieckim zwycięstwem. Część z nich, prześladowana przez nazistów, uznała się przede wszystkim za ofiarę. Powoływanie się na antyfaszyzm jako ideologiczną rację stanu NRD przyczyniło się do zlekceważenia rozrachunku z własną winą. Na pierwszy plan wysunęła się konfrontacja ideologiczna z RFN, którą uczyniono spadkobierczynią nazizmu.

Po zjednoczeniu Niemiec obywatele byłej NRD czuli się ponownie ofiarami, tym razem „destasifikacji”, czyli lustracji. Nie było więc czasu na wracanie do rozdrapywania problemów żywotnych po 1945 r. Dziś kolejne generacje nie są zainteresowane wiedzą na temat tamtych wydarzeń. Tym niemniej asymetria wiedzy i zainteresowania okresem 1933-1945 pomiędzy obywatelami „starych” i „nowych” krajów federacji wciąż jeszcze istnieje.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)