Dziennik Gazeta Prawna
opinia
Mateusz Morawiecki był świetnym szefem banku, bo rozumiał bankowość. Nie rozumie jednak działania wolnorynkowej gospodarki jako całości. Problem w tym, że jest ministrem rozwoju. Nie spodziewałem się, że od kogoś, kto przez osiem lat szefował instytucji, której akcjonariat w ponad 70 proc. stanowi obcy kapitał, usłyszę gorącą tyradę o „patriotyzmie gospodarczym”. A jednak Mateusz Morawiecki, obecny minister rozwoju, a dawniej szef banku BZ WBK, wygłosił takową na jednej z licznych imprez, na które jest zapraszany jako gwiazda i traktowany jako wybawca polskiej gospodarki. Tym razem była to gala „Przedsiębiorca Roku 2015” organizowana przez „Gazetę Polską Codziennie”.
Minister Morawiecki był uprzejmy zauważyć, że „nie może być tak, że budzę się rano, zakładam amerykańskie dżinsy, chińskie tenisówki, niemiecką marynarkę, wsiadam do czeskiej škody, jadę do pracy, tam siadam za chińskim komputerem, wracam, włączam rosyjski gaz i otwieram wieczorem gazetę, rzadko kiedy polską, i denerwuję się, gdzie jest ta dobra praca w Polsce”. Podał też wymowny przykład, by podkreślić swoją tezę: w Polsce tylko 30 proc. leków kupowanych przez obywateli to leki polskie, podczas gdy w Niemczech aż 95 proc. leków to leki niemieckie. Te trendy – uważa minister – należy zmienić tak, by Polacy kupowali leki polskie, a nie od jakiegoś Bayera czy Pfizera. Jak to osiągnąć? Minister pewnie ma jakiś plan...
W każdym razie musi być to plan genialny, bo zakłada, że polski niedoinwestowany przemysł farmaceutyczny, rozwijający się od zaledwie ćwierćwiecza, już wkrótce może pokonać gigantów z tradycjami sięgającymi połowy XIX wieku. Kibicuję. Szkoda tylko, że minister Morawiecki psioczeniem na to, że tak mało w Polsce produktów czysto polskich, udowadnia, że nie rozumie, o co chodzi w gospodarce rynkowej. A nie jest to wiedza tajemna i wytłumaczy to pierwszy lepszy podręcznik z podstaw ekonomii. Celem gospodarki wolnorynkowej jest mianowicie zaspokojenie potrzeb konsumentów, a nie etykietowanie produktów flagami krajów pochodzenia. Co więcej, sposób zaspokajania konsumenckich widzimisię zależy właśnie od tego, czy możliwy jest swobodny przepływ kapitału i towarów między państwami. Jeśli jest niemożliwy, konsumenci mają gorzej, a nie lepiej.
Chcecie wiedzieć, jak się nazywa kraj, gdzie wszystkie wyroby są robione na miejscu? Korea Północna. Ale – ktoś zaoponuje – Niemcy, Francja, Japonia czy Wielka Brytania Koreą Północną nie są, a mają swoich produktów proporcjonalnie więcej niż my. Owszem, ale takie porównywanie ignoruje fakt, że gospodarki rozwijające się bez większych przeszkód od co najmniej 70 lat z konieczności muszą mieć więcej własnych marek i dużych firm niż te, które doszczętnie zniszczyła II wojna światowa, a komunizm dusił jeszcze do 1989 r .
Oczywiście nasz rząd nie chce na razie ograniczać napływu do Polski towarów z zagranicy. Forsuje się jednak tezę, że mogliśmy zrobić w ciągu ostatnich 25 lat znacznie więcej, niż zrobiliśmy i że jest to wina złej polityki. Tą złą polityką nie był jednak brak centralnego planu uczynienia z Polski edenu za pomocą inwestycji publicznych i subsydiów, jak chciałby tego rząd. Tą złą polityką było nieustanne i coraz bardziej uparte przyprawianie polskiej przedsiębiorczości garba biurokracji, niesprawnego aparatu sprawiedliwości i niejasnych przepisów podatkowych, które wiele naszych firm po prostu rozwaliły. Niestety, nawet jeśli minister Morawiecki dostrzega te felery, to ma je za sprawy poboczne i do rozwiązania „na później”. Teraz ważniejsze jest wspieranie państwowymi kontraktami niewydolnej Poczty Polskiej albo tworzenie funduszu z dotacjami dla firm produkujących gry komputerowe. Tylko po co? Akurat te bez rządu radziły sobie dotąd wybornie.
Minister rozwoju nie powinien być ministrem zwijania się, prawda? A jednak istnieje zagrożenie, że takim właśnie będzie, jeśli nie poświęci kilku wieczorów na fundamentalną refleksję ekonomiczną. Niech zacznie od własnego biurka i leżącego na nim ołówka. Jak zauważył w klasycznym eseju „Ja, ołówek” Leonard Read, tenże ołówek symbolizuje ekonomiczny cud. Oto żaden człowiek na Ziemi nie wie, jak go zrobić, a jednak istnieje. Możliwe jest to właśnie dzięki temu, co Morawiecki tak w swoim przemówieniu krytykuje: kosmopolityzmowi charakteryzującemu kapitał i pracę na wolnym rynku.
Oto – pisze Read – geneza ołówka rozpoczyna się „cedrem o prostych słojach, który rośnie w północnej Kalifornii i Oregonie”, grafit jest produkowany na Cejlonie i mieszany z gliną z Missisipi, a gumka wytwarzana jest z reakcji oleju rzepakowego ze wschodnich Indii i pumeksu sprowadzanego z Włoch. „Miliony ludzi przykładają rękę do stworzenia mnie, a każdy z nich zna niewielu innych. Nie ma kierownictwa, kogoś dyktującego niezliczone działania, które doprowadziły do mojego powstania. Ja, Ołówek, jestem skomplikowaną kombinacją cudów: drzewa, cynku, miedzi, grafitu i innych. Ale do tych cudów dochodzi jeszcze jeden: kombinacja ludzkiej energii twórczej. Miliony drobnych fragmentów wiedzy, układających się naturalnie i spontanicznie do ludzkich potrzeb i pragnień, i to pod nieobecność kogoś kierującego!” – przekonuje ołówek z eseju Reada.
Panie ministrze, gdyby pański ołówek produkować zgodnie z zasadami patriotyzmu gospodarczego, mógłby wcale nie powstać. Samo istnienie tego prostego narzędzia jest zaprzeczeniem idei indukowanej odgórnie budowy polskiego przemysłu, której pański rząd jest coraz bardziej oddany. A to, że nosi pan amerykańskie dżinsy i chińskie tenisówki (bo w te nerwy z powodu braku dobrej pracy akurat w pańskim przypadku nie wierzę), to nie jest utrapienie, a powód do zadowolenia. Jeśli kupujemy tańsze i lepsze rzeczy, chociaż zagraniczne, powstaje grunt pod powstawanie i rozwój naszych własnych, polskich firm. Bo oszczędzamy. Jedyny plan i jedyny patriotyzm, jaki może w tym pomóc, sprowadza się do krótkiego wezwania: nie przeszkadzać. ⒸⓅ
Chcecie wiedzieć, jak się nazywa kraj, gdzie wszystkie wyroby są robione na miejscu? Korea Północna