Poszłam ci ja w zeszły wtorek w dobrej wierze uczyć studentów o Platonie, jest bowiem taki wydział na UW, który zaczyna zajęcia nieco wcześniej i (jak głosi wersja oficjalna) od razu chce się o tym Platonie dowiedzieć najróżniejszych rzeczy.
A że dzień był ładny, podmuchy wiatru wciąż pachniały latem, balkony uginały się pod kwieciem zakupionym na jesiennej obniżce w Castoramie i trudno było w związku z tym zrzucić z duszy przyciasną już nieco szatę beztroski, pomyślałam sobie, że precz z poważną interpretacją, zajęcia będą tyleż lekkie, co efektowne. W przypadku „Państwa” Platona może to oznaczać na przykład tyle, że czytamy platońskie pomysły polityczne, chichoczemy grupowo i namiętnie się dziwujemy z naszej zachodniej, przesiąkniętej prawami człowieka perspektywy, jak można było kiedyś być takim odjechanym faszystą (zwłaszcza jeśli się było Platonem, co w końcu powinno człowieka jakoś zobowiązywać, czyż nie).
Zaczęliśmy więc od tych fragmentów, gdzie Sokrates (w dialogu alter ego Platona) pyta: „Czy nie myślisz, że jeden mężczyzna jest lepszy, a drugi gorszy? Czy też wszystkich uważasz za jednakich?”, a rozmówca jego odpowiada: „Nigdy!”, bo taka też i jest odpowiedź, jakiej Sokrates oczekuje i na bazie której buduje potem cały swój idealny ustrój. Powiodłam wzrokiem po klasie, pewna, że progresywna młodzież tu się z oburzenia zaczerwieni, wrodzony egalitaryzm zaszczepiony przez system równościowy, w jakim żyje od dzieciństwa, każe jej protestować, wyśmiewać albo okazywać Platonowi wzgardę, jakoś przynajmniej zaznaczać, że takie gadanie jest nie do pomyślenia – ale nic, siedzą, czasem który głową kiwnie w zadumie.
Ciągnę więc dalej, zapuszczam się w te fragmenty, w których Platon zarysowuje swój plan, jak tu tych lepszych ludzi od tych gorszych jak najszybciej oddzielić: najlepiej zrobić to już w dzieciństwie, niech ci gorsi siedzą w warsztatach i robią buty czy na łąkach krowy pasą, a ci lepsi niech się uczą rzeczy szlachetnych i rozwijają swoje umysły, ciała oraz osobowości. A czy można pozwolić, by jedni z drugimi zakładali rodziny; żeby się kasty mieszały, jak im nakaże serce? „A czy krzyżujesz psy najlepsze z najszlachetniejszymi, czy jak popadnie?” – pyta Sokrates retorycznie, bo przecież wiadomo, że nie, lepszy gatunek tylko z lepszym może spółkować, bo przecież szkoda rozwadniać dobre geny. Rzemieślnicy między sobą niech robią dzieci, a „strażnicy”, ci lepszego sortu, niech prezentują swe rozrodcze komórki tylko podobnym sobie, wedle wzorców odgórnie ustalonych przez rządzących. Jak ich, tę młodzież zamieszkującą demokrację liberalną zjednoczonej Europy, to nie dziwuje i nie oburza, to nic ich już nie ruszy – myślę.
Nagle chłopak z tylnego rzędu rozkłada ręce. „Tak, tak, niby brzmi to niefajnie – krzywi się – ale facet wcale nie tworzy jakichś dziwnych utopii, tylko mówi, jak to zwykle jest. Patrzcie na czarnych w Ameryce. Ile lat trwał podział? A teraz, czy łatwo im się ze sobą mieszać? I czy ktoś ma wątpliwości, która klasa rządzi, a która jest rządzona?”. „A u nas? – dodaje jego koleżanka. – Jedni są wygrani, drudzy przegrani. Jedni mają kasę, drudzy nie. Jedni robią, nic z tego nie mają, idą do słabych szkół; a drudzy się rozwijają, poznają języki. I powiedzcie, czy te grupy się ze sobą mieszają. Nie ma co się zżymać, że Platon takie rzeczy gada, raczej trzeba się bać, jakie to aktualne”. No fakt, przypomniałam sobie jakieś badania, z których wynikało, że absolwenci dobrych uniwersytetów uprawiają chów wsobny, że w ramach tego chowu wsobnego istnieje podchów wsobny absolwentów szczególnie bogatych i społecznie ustawionych, że prezesi już nie żenią się z sekretarkami, tylko z innymi prezeskami albo przynajmniej managementem średniego szczebla. Państwo – myślę sobie – poprzez zawalanie społecznej mobilności i neoliberalne zasady rynkowe też jakoś tę politykę klasową i rozrodczą poniekąd sankcjonuje. I my mamy rzemieślników i strażników, i my mamy sposób na to, by podział ten twardo się trzymał.
No cóż, ale jest u nas przynajmniej wolność słowa, polityczna jawność, otwartość i transparentność, kontrola demokratyczna nad procesem rządzenia. Na pewno więc zadziwią się cenzurą u Platona, zapsioczą nań, że autorytarny, zły i w ogóle jak tak można było. Czytam więc o tym, że dzieci muszą się uczyć poprzez opowieści, mity i historie – ale mocno trzeba te opowieści kontrolować, żeby się dzieciaki nie znarowiły. „Więc czy my łatwo pozwolimy, żeby byle kto i byle jakie mity układał i niech dzieci tego słuchają, aby ich dusze nasiąkały poglądami nieraz wprost przeciwnymi tym, które naszym zdaniem mieć powinny, gdy dorosną?” – pyta Sokrates retorycznie. I nie tylko tam, w nauce historii i literatury trzeba obywateli kontrolować; w ogóle nie wolno im mówić za wiele, bo jeszcze coś im do łba strzeli, więc ciągnie Sokrates: „Zdaje się, że nasi rządzący będą musieli często stosować kłamstwo i oszukiwanie dla dobra rządzonych”.
Zrzuciwszy tę bombę, czekam ci ja na oburzenie. Ale nic. Ktoś mówi: „Taaa... jak i u nas, walka o uczenie historii”. Inny stwierdza: „A czy nam ktoś coś mówi? Demokracja jest fasadą, decyzje podejmują urzędnicy na wysokich szczeblach, a potem sprzedają nam «szlachetne kłamstwo»”. Przypominają mi się niezwiązane ze sobą rzeczy, wojna w Iraku na przykład, co do podstaw której okłamano Amerykanów i Brytyjczyków bez mrugnięcia okiem... A także uporczywie sekretne obecne negocjacje w sprawie TTIP, ogólny deficyt demokratyczny w Unii Europejskiej, przeczucie różnych zachodnich społeczeństw, że wszystkim sterują jakieś bliżej niezidentyfikowane elity... No tak. „Nasza demokracja to już w zasadzie takie trochę państwo Platona” – konkluduje student.
A więc było tak: młodzież nie popiera faszyzmu, totalitaryzmu i innych brzydkich rzeczy – ale zamiast czuć się od tych rzeczy wolna, zrezygnowanym okiem zauważa ich wokół siebie coraz więcej. Platon nie robi na nich wrażenia, bo im się zdaje, że albo już żyją w Platonie, albo zaraz w nim żyć będą. Kiedy wracałam z zajęć, nie chciało mi się już gapić na balkonowe pelargonie i cieszyć przyjemnym wiatrem. Bo nie o to chodzi, że demokracja nasza ma wady – w końcu nic nie jest bez wad. Ważne jest, jak na nią patrzymy, co znaczą dla nas te wady, czy są symptomem przezwyciężanym, czy zwiastunem zepsucia. Czy widzimy ją jako szarpiącą się w kierunku od platońskiego państwa przeciwnym, jako system nadziei zorientowany na ucieczkę od totalitarnej utopii – czy jako system powoli się do takiego Platona zbliżający, nieuchronnie ku niemu ciążący, przegrany, stracony, przeklęty, pozbawiony wolności, tylko gorszy jeszcze, bo niekoniecznie rządzony przez oświeconych filozofów. Ważne to jest też i dlatego, że rzeczy społeczne dryfują w stronę perspektywy, z jakiej się je widzi; że wiele takich spojrzeń to samospełniająca się przepowiednia.