Choć żołnierze starannie strzegli granicy, a czekiści zabijali osoby złapane na kontrabandzie, nic nie potrafiło złamać determinacji przemytnika.
Dzięki apetytowi na polskie jabłka i wiśnie Białoruś z Rosją połączyła jeszcze jedna droga. „W pobliżu autostrady M1 Moskwa – Mińsk, niedaleko Smoleńska, została wykryta droga, która jest wykorzystywana przez nieznane osoby do podróży do Rosji” – poinformował 22 sierpnia przedstawiciel straży granicznej Rosji Aleksandr Łaznienko. Wiadomość zainteresowała światowe media. W końcu przemytnicy rzadko budują, i to przy użyciu ciężkiego sprzętu, liczące 4,5 km połączenie drogowe między dwoma krajami.
„Szef lokalnej administracji Siergiej Listopadow powiedział, że mieszkańcy zgłosili się, by powiadomić go, iż widzieli grupę robotników pracujących nad drogą na początku tego roku” – poinformowało dzień później BBC. „Chciałbym napisać do tajemniczego dobroczyńcy list z podziękowaniami za zbudowanie tej szosy” – powiedział Listopadow dziennikarzom, skarżąc się, że od lat nie mógł się doprosić środków na remont dróg od władz centralnych.
Mniej zadowolenia okazywali rosyjscy celnicy, którym nie udało się namierzyć budowniczych, a przepisy zabraniają im przekopania traktu. Jednak zastawili przy nim zasadzkę i ujęli konwój dziewięciu TIR-ów przewożących kilkanaście ton polskich jabłek, śliwek i wiśni, objętych od kilku lat embargiem (zmiażdżono je później buldożerami).
Szmuglerski trakt będzie teraz od nich wymagał stałego nadzoru, co pewnie wymusi na tajemniczych białoruskich „inwestorach” budowę kolejnych szlaków. W ten sposób będą kontynuować przemytnicze tradycje przodków.
Szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy
„Żyliśmy jak królowie. Wódkę piliśmy szklankami. Kochały nas ładne dziewczyny. Chodziliśmy po złotym dnie. Płaciliśmy złotem, srebrem i dolarami. Płaciliśmy za wszystko: za wódkę i za muzykę. Za miłość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść” – wspominał młodość Sergiusz Piasecki. Ten syn zrusyfikowanego polskiego szlachcica i białoruskiej wieśniaczki, nim za kratami nauczył się polskiego i napisał „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”, wzbogacił się na kontrabandzie. „Przemycałem do Rosji kokainę, a stamtąd futra” – wspominał. Pieniądze szczęścia mu nie przyniosły. „Nie zabezpieczyłem siebie, nie kupiłem nawet kamienicy, choć mogłem kupić ulicę. A później głodowałem w więzieniu” – opowiadał o swoim życiu.
Niejeden mieszkaniec pogranicza doświadczył równie zmiennych kolei losów. Agonia carskiej Rosji, koniec światowej wojny i rewolucja przyniosły wszelkiej maści awanturnikom czasy nieograniczonych możliwości. Powstająca dopiero II RR nie była w stanie wytyczyć linii granicznej na wschodnich rubieżach. Tym bardziej że niedługo zaczęła się wojna z bolszewikami. Ale i ten konflikt nie przeszkodził w rozkwicie kontrabandy. Na targowiskach Moskwy i Piotrogrodu królowały towary z Warszawy, Wiednia i Berlina. A za sprawą przemytników handlową metropolią stała się malutka Orsza, leżąca w połowie głównych, szmuglerskich szlaków. Interesów nie popsuł nawet zawarty między Polską a sowiecką Rosją w marcu 1921 r. traktat ryski.
Koniec wojny i wytyczenie biegu granicy niewiele zmieniało, ponieważ trzeba jej było pilnować. Ze strony polskiej zadanie to powierzono sformowanym w pośpiechu Batalionom Celnym, wspieranym przez Policję Państwową. Przy czym to na policjantów scedowano prawo kontroli dokumentów i decydowania, kogo można przepuścić na drugą stronę. Praca ta niespecjalnie jednak im służyła. „Oprócz pijaństwa, najbardziej charakterystycznego sposobu łamania dyscypliny przez policjantów pogranicznych, należy wymienić też łapownictwo i popieranie przemytu” – opisuje w eseju „Udział Policji Państwowej województwa wołyńskiego w ochronie granicy wschodniej w latach 1921–1924” Oleh Razyhrayev. – W 1921 r., na polecenie okręgowego komendanta Policji Państwowej w Łucku, ok. 50 proc. składu osobowego przygranicznego korpusu policyjnego zwolniono i oddano do dyspozycji władz sądowych za różne nadużycia” – dodaje.
Czystka niespecjalnie pomogła i wschodnia granica II RP, zwłaszcza na odcinku białoruskim, przypominała szwajcarski ser. „Gdyby zrzucić wieczorem w głuchą jesienną noc z granicy welon mroku, zobaczylibyśmy na dłuższym odcinku ciągnące ku granicy partie przemytników. Idą po trzech, po pięciu, a nawet po dziesięciu i kilkunastu. Większe partie prowadzą doskonale znający granicę »maszyniści«. Małe partie chodzą przeważnie na swoją rękę. Idą nawet kobiety, po kilka naraz, aby za złoto, srebro i dolary kupić w Polsce towarów, które można sprzedać ze sporym zyskiem w Sowietach” – wspominał Piasecki. Ludzie ci wiele ryzykowali, lecz nie z powodu czujności polskich policjantów oraz celników. „Po zdjęciu osłony mroku z pogranicza zobaczylibyśmy rekinów pogranicza: chłopów z otriezami, karabinami, rewolwerami, siekierami, widłami i drągami, czyhających na zdobycz” – opowiadał na kartach „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”. Paranie się kontrabandą, równie łatwo, jak wielkie pieniądze, mogło przynieść śmierć.
Mimo to chętnych do tego fachu nie brakowało. „Trudny i niebezpieczny jest zawód przemytnika! Lecz czułem, że porzucić go byłoby mi trudno. Przyciąga mnie jak kokaina” – tłumaczył Sergiusz Piasecki. „Wabią nasze tajemnicze nocne podróże. Pociąga gra nerwów i gra ze śmiercią i niebezpieczeństwem. Lubię powroty z dalekich, trudnych wycieczek. A potem: wódka, śpiew, harmonia, wesołe twarze chłopaków i... dziewczyny. Kochające nas nie za nasze pieniądze, a za śmiałość, wesołość, rozhulność i pogardę dla forsy” – pisał z nieskrywanym rozrzewnieniem.
Pogranicze dobrej zmiany
Wiadomości o tym, co dzieje się na wschodniej granicy, skłaniały kolejne polskie rządy do działania. Zwykle polegało ono na radykalnej reformie, zupełnie nieprzemyślanej, za to zaczynającej wszystko od nowa. I tak w maju 1922 r. rząd Władysława Sikorskiego utworzył Straż Graniczną, która przejęła od policji nadzór nad granicami II RP. Ale świeżo zatrudnieni funkcjonariusze zupełnie nie dawali sobie rady z bandami przemytników na wschodzie. Rok później rząd Wincentego Witosa rozwiązał więc oddziały SG i przekazał z początkiem lipca 1923 r. jej zadania znów Policji Państwowej. Co wymagało sformowania w ekspresowym tempie nowych jednostek liczących ok. 20 tys. funkcjonariuszy. Podczas werbunku zredukowano zatem wymagania do minimum. Kandydat do służby nie mógł mieć więcej niż 45 lat, musiał być zdrowy i odznaczać się silną budową ciała. Wymagano od niego także znajomości języka polskiego oraz umiejętności czytania, pisania i liczenia. Po zatrudnieniu zapewniano miesięczne szkolenie prowadzone przez doświadczonych policjantów. Po czym wyprawiano na Kresy.
„W atmosferze spokoju i porządku Policja Państwowa zaczęła przejmować obowiązki na granicy wschodniej” – uspokajała „Gazeta Administracji i Policji Państwowej”. Tymczasem nowo zaciągniętych policjantów czekały przykre niespodzianki. Po przybyciu na miejsce dowiadywali się, że nie ma dla nich broni, mundurów, a nawet kwater. Plan rządu zakładał, iż przejmą wyposażenie SG, lecz nikt nie zadał sobie trudu sprawdzenia, jak ono wyglądało. Tymczasem zostało kompletnie zdewastowane, zdezelowane lub rozkradzione. Najgorzej rzecz się miała z noclegami. Miejscowa ludność, żyjąca z przemytu, nie kwapiła się, by cokolwiek wynająć policjantom. Mieszkając w ziemiankach lub szopach, funkcjonariusze własnoręcznie budowali sobie kwatery oraz strażnice. Mundury zamawiali u krawców. Tylko broń przekazało im państwo. Nic dziwnego, że pili na potęgę, łamali regulamin i lekceważyli obowiązki. „Prawie kompletny brak dyscypliny zauważyłem w kompanii 5. Komendant posterunku Bogdanówka, starszy posterunkowy Mossor Józef, w chwili, kiedy wykazywałem mu zaniedbanie posterunku, oświadczył mi wprost, że coś podobnego nigdy się mu jeszcze nie przydarzyło. Ukarałem go 5-dniowym aresztem, jak również sześciu policjantów z jego posterunku za podarte i brudne mundury” – raportował w czerwcu 1924 r. nadkomisarz Wierzbówka, po inspekcji rówieńskiego odcinka granicy wschodniej.
Kiedy policja zmagała się przede wszystkim z własnymi brakami, transgraniczna wymiana kwitła. Z polski do ZSRR wędrowały na barkach przemytników alkohol, narkotyki, wyroby rzemieślnicze, artykuły chemiczne, kakao, owoce, a nawet zwierzęta domowe. Z powrotem wracano z futrami, kawiorem, sacharyną i herbatą. W obie strony krążyły broń, ubrania i materiały sukienne. Jedynie na terenie województwa tarnopolskiego w ciągu roku odnotowywano ponad 1,5 tys. przypadków przemytu. Ale był to tylko wierzchołek właściwej góry lodowej. W zasadzie każde przygraniczne miasto miało własny komitet zarządzający kontrabandą. W jego skład wchodzili lokalni kupcy, przedstawiciele władz oraz policji. Wspólnie zawiadywali szmuglerami, płacąc im honoraria za każdy kurs.
Rozmiary procederu zaczęły w końcu doskwierać nawet bolszewikom i w 1922 r. tamtejsze wojska pograniczne zostały wcielone do OGPU. Stały się cześcią tajnych służb kierowanych przez otoczonego ponurą sławą Feliksa Dzierżyńskiego.
Nieproszeni goście z Rosji
„Po zdjęciu osłony mroku z pogranicza – pisał Piasecki – zobaczylibyśmy czasem i bandę dywersyjną, złożoną z kilkunastu lub kilkudziesięciu ludzi, uzbrojonych w rewolwery, karabiny, granaty, a czasem i karabiny maszynowe”. Autor „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy” na własnej skórze przekonał się w Moskwie, czym jest komunizm, gdy bolszewicy przejęli tam władzę. Serdecznie ich znienawidził i nie miał nic przeciwko podjęciu pracy dla polskiego wywiadu. Stając się bezcennym kurierem Dwójki (II oddziału Sztabu Generalnego), przenoszącym meldunki do ZSRR. „Przemytnicy o tym nie wiedzieli. Wywiad zaś nie wiedział, że pracuję z przemytnikami” – wyjaśniał Piasecki, łącząc sprawnie pożyteczne z dochodowym.
Ale tak dobrych wywiadowców na Kresach Polacy nie mieli zbyt wielu, co przy dziurawej granicy stanowiło wręcz proszenie się o kłopoty. Nasiliły się one z początkiem 1924 r., gdy w obozach szkoleniowych OGPU sformowano oddziały dywersantów posyłanych na akcje terrorystyczne do Polski. Zaczęto od niszczenia słupów granicznych z godłem Rzeczpospolitej, co mocno rozsierdziło rząd w Warszawie. Rzuceni do obrony słupów policjanci radzili sobie jako tako, gorzej, gdy musieli odpierać ataki większych oddziałów. Tak jak to miało miejsce nocą 18 lipca 1924 r., kiedy trzydziestoosobowa grupa dywersantów, posiadająca nawet karabin maszynowy, napadła na przygraniczne miasteczko Wiszniów. Bez problemu zdobyli oni miejscowy posterunek policji, a potem rozbili jeszcze policyjny oddział we wsi Żodziszki i opanowali tartak w pobliskich Żerdelach. Wycofując się w stronę granicy, napastnicy uprowadzili pięć wozów wyładowanych łupami. Na koniec przepędzili ścigający ich oddział policji konnej. Tak kompromitujących klęsk polscy funkcjonariusze doznali wkrótce całkiem sporo. Na początku sierpnia oddział 60 dywersantów z OGPU zdobył powiatowe miasteczko Stołpce, zabijając siedmiu policjantów. Po czym spokojnie wycofał się do ZSRR.
Wydarzenia te wstrząsnęły Rzeczpospolitą. Prasa alarmowała czytelników o bezradności rządu i utracie kontroli nad dużymi obszarami Kresów. Niemal codziennie dochodziło do nowych ataków terrorystycznych (w całym 1924 r. doliczono się ich aż 189 oraz 54 ofiar śmiertelnych) i zaczęto się bać, że komuniści wzniecą na ziemiach białoruskich antypolskie powstanie. Dlatego na spotkaniu w Spale 21 sierpnia 1924 r. prezydent Stanisław Wojciechowski zażądał od Rady Ministrów zdecydowanych działań. Zapadła wówczas decyzja o kolejnej reformie na granicy wschodniej. Do jej pilnowania postanowiono powołać specjalną formację wojskową – Korpus Ochrony Pogranicza. Podległą bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych.
Pół roku później 24 tys. żołnierzy z rocznika 1902, dowodzonych przez zawodowych podoficerów i oficerów, objęło straż na granicy. Jednostki KOP nie różniły się od regularnego wojska. Posiadały broń maszynową, nawet artylerię, a także komórki wywiadowcze. Dzięki temu szybko udowodniły, że lepiej od policji nadają się do walki z dywersantami. Przez pierwszy rok istnienia Korpus Ochrony Pogranicza zlikwidował 51 uzbrojonych oddziałów, które przekradły się na terytorium Polski. Zatrzymano ponad 5 tys. osób, a kilkadziesiąt zastrzelono podczas walk. Skutecznie zniechęcając OGPU do kontynuowania akcji dywersyjnych. Strona sowiecka rezygnowała z nich stopniowo i w 1926 r. przeprowadzono jeszcze trzy próby wdarcia się zbrojnego oddziału do Polski. Wszystkie zakończone niepowodzeniem.
Uszczelnianie granicy
Gdy Korpus Ochrony Pogranicza wykazywał się coraz większymi sukcesami, po stronie radzieckiej również postanowiono zadbać o skuteczność. Centralny Komitet Wykonawczy ZSRR w 1926 r. pozwolił jednostkom OGPU wymierzać karę osobom przyłapanym na przemycie lub szpiegostwie. Mogły one zostać rozstrzelane w trybie natychmiastowym bez procesu sądowego. Dla ludzi parających się kontrabandą nadeszły trudne czasy. Sergiusz Piasecki dla podreperowania zasobów gotówki wolał zająć się napadami rabunkowymi. Ujęty przez policję i postawiony przed sądem w Wilnie został skazany na karę śmierci. Jednak ze względu na wielkie zasługi dla Dwójki prezydent RP zmniejszył wyrok podporucznika Piaseckiego do 15 lat więzienia. Dając mu szansę na rozpoczęcie zaskakującej kariery literackiej.
Tymczasem koledzy z przemytniczych szlaków nadal nie dawali za wygraną. W Związku Radzieckim wprowadzono Nową Politykę Ekonomiczną. Reżim pozwolił obywatelom prowadzić drobne interesy i się bogacić, a to zwiększało popyt na kontrabandę. Bez względu na ryzyko mieszkańcy Białorusi nadal kursowali w obie strony granicy, nosząc towary, na które znajdowali nabywców. „Pisma sowieckie ogłosiły dane urzędowe, dotyczące przemytnictwa na zachodniej granicy Rosji sowieckiej. W ubiegłym półroczu zdarzyły się na tej granicy 22.176 przypadki zatrzymania przemytników przez sowieckie oddziały ochrony pogranicza. Przemytnikom tym odebrano towary wartości 3 miljonów 146 tysięcy rubli” – donosiła oficjalna gazeta polskich celników „Czaty” z 1927 r.
Pomimo wysiłków KOP oraz radzieckich pograniczników skala kontrabandy wciąż imponowała rozmiarem. Zawiadywały nią dobrze zorganizowane gangi. W nadgranicznych miasteczkach funkcjonowały hurtownie, w których składowano produkty dostarczone z głębi kraju. Kierowali nimi nadzorcy wydający towar do przeniesienia szeregowym szmuglerom. Po drugiej stronie odbierali go dilerzy przerzucający trefne produkty od razu na targowiska lub do odleglejszych miejscowości. Tak sprawnie działał skomplikowany łańcuszek powiązań przemytniczego podziemia łączący dwa wrogie państwa. Aby go przerwać, KOP oraz policja starały się werbować informatorów oraz dokładnie śledzić lokalną prasę poświęconą życiu towarzyskiemu. Tropiąc, czy nagle ktoś w zagadkowy sposób się nie wzbogacił lub żyje ponad stan.
Bossowie przemytniczej mafii jeździli drogimi autami i jadali w ekskluzywnych restauracjach, a jednak wpadali nadzwyczaj rzadko. Do więzienia trafiały zwykle „mrówki”. Po drugiej stronie granicy czekiści organizowali to, co potrafili najlepiej, czyli prowokacje. Jak chwalono się w 1930 r., funkcjonariuszom OGPU udało się podszyć pod gang szmuglerów i zamówić od hurtownika z Polski przerzucenie do ZSRR w rejonie wsi Morocz: zegarków, sacharyny, pończoch i francuskich perfum „Coty” o wartości 100 tys. rubli. Wedle informacji sowieckiej prasy podczas dobijania interesu po radzieckiej stronie granicy ujęto dwóch szanowanych kupców z Warszawy, polskiego urzędnika oraz oficera KOP.
Nędza najlepszym celnikiem
„Byłem na urlopie nad Zbruczem, bo tam stoi moja rodzinna chata. Doskonałą zatem miałem sposobność do obserwacji. Czerwoni sołdaci pilnują granicy bardzo skrupulatnie i chodzą z »wintowkami« (karabinami – aut.) bardzo gęsto” – opisywał w liście opublikowanym w lecie 1931 r. na łamach „Czat” służący w KOP starszy strzelec Gnosowski. Gdy próbował zagadnąć jakiegoś miejscowego, który z drugiej strony granicy napełniał wiadro wodą ze Zbrucza, ten jedynie kiwnął głową w stronę pograniczników, mówiąc „a czort ich mamu” (diabeł ich matką), po czym szybko uciekł.
Po odwilży z czasów NEP w Związku Radzieckim nie zostało już nawet śladu. Józef Stalin brutalnie rozprawił się ze wszelkimi przejawami kapitalizmu oraz prywatnej własności, wpędzając zwykłych ludzi w skrajną nędzę. Towarów zabrakło nie tylko w sklepach, lecz nawet na bazarach. Notabene sukcesywnie likwidowanych. Mieszkańcy ZSRR nie mieli już ani dóbr na wymianę, ani nawet waluty, którą mogliby płacić za kontrabandę. Złote lata przemytu odchodziły do przeszłości.
A jednak nawet w takich okolicznościach nie zamarł on całkowicie. Gdy już nie było rzeczy do przerzucania, pozostawali jeszcze sami ludzie. Wielki kryzys, który na początku lat 30. boleśnie dotknął społeczeństwo II RP, sprzyjał desperackim zachowaniom. Ku zaskoczeniu żołnierzy KOP przez sowiecką granicę zaczęły się przekradać grupy obywateli II RP, którzy wcześniej, również nielegalnie, pokonali ją w drugą stronę. „Uciekinierzy z Polski do ZSSR (pisownia oryginalna – aut.) ciągle wracają” – donoszono w „Czatach” z 1931 r. „Ostatnio granicę przekroczyła gromada 26 chłopów, którzy wrócili oberwani, wygłodzeni i na kolanach ze łzami w oczach, prosili polską straż graniczną o możność powrotu do rodzinnych wsi. Pozwolenia im udzielono, jednak spisano protokóły, które rozważane będą przez władze sądowe” – uzupełniano.
Rosnąca liczba takich przypadków skłoniła policję, by bliżej przyjrzała się procederowi. „W wyniku dochodzenia władze wpadły na trop nieuczciwej i karygodnej akcji oszukańczych szajek, rozsianych na Kresach i w centrum państwa, które odrębnie działając, namawiały poborowych, bezrobotnych i inne osoby na wyjazd do Sowietów” – poinformowały „Czaty”, także w 1931 r. Jak się okazało, ludziom dotkniętym biedą obiecywano dobrze płatną pracę po drugiej stronie granicy. Przy czym za przerzucenie do ZSRR chętny musiał zapłacić od 50 do 250 zł. Przeciętna pensja robotnicza wynosiła wówczas niewiele ponad 100 zł miesięcznie. Po przeprowadzeniu przez dobrze strzeżoną granicę „zbiegowie daremnie oczekiwali na terytorium Rosji na przewodnika, który miał ich zawieść do miejscowości, gdzie mieli otrzymać pracę, wpadli natomiast w ręce władz sowieckich, które względem zbiegów zastosowały natychmiast kilkutygodniowy areszt” – donosiły „Czaty”. Większość oszukanych pechowców odsyłano z powrotem do Polski, lecz spora ich liczba pozostała w sowieckich więzieniach z powodu podejrzenia o szpiegostwo. „Ofiarą oszukańczych metod różnych indywiduów padło kilkaset osób pochodzących z Wołynia i innych województw tak kresowych, jak i centralnych” – uzupełniała gazeta.
W następnych latach przemyt ludzi przez granicę nie ustał, choć zmienili się jego uczestnicy. „Władze bezpieczeństwa w Równem, z inicjatywy kierownika wydziału śledczego, wykryły wielką szajkę przemytników, która ułatwiała ucieczkę zagraniczną osobom skompromitowanym w działalności komunistycznej” – donosiły „Czaty” w 1933 r. „Aresztowano 70 osób, między innemi szereg osób na stanowiskach” – uzupełniano. Co ciekawe, wraz z podpisaniem układu między Polską a ZSRR o nieagresji w 1932 r., a następnie jego przedłużeniem po wizycie Becka w Moskwie w 1934 r., sytuacja na granicy uległa liberalizacji. Obie strony starały się zachowywać bardziej przyjaźnie, dzięki czemu ludność z przygranicznych miejscowości mogła bezpieczniej czerpać dochód z kontrabandy. Ale odwilż nie trwała długo, bo Stalin nakazał ostatecznie odgrodzić swoich poddanych od świata zewnętrznego. W połowie lat 30. granicę ZSRR z Polską umocniono liniami zasieków, wyposażonymi w system alarmowy, przedzielanymi pasami martwego pola, w którym strzelano do każdego, kto się pojawił. Ponad to reżim na obszarze 180 km w głąb Kraju Rad narzucił obywatelom obowiązek zawiadamiania władz o każdym obcym, jakiego napotkali. W takiej rzeczywistości żywy przemytnik stawał się równą rzadkością, co wspomnienie o utraconej wolności.