Strach się bać? Nie obawiajmy się naszych obaw. To ewolucja sprawiła, że je odczuwamy. Gdyby nie one, bylibyśmy wszyscy zwycięzcami Nagrody Darwina.
Boimy się. Nie ja, Mira S., która może lękać się myszy czy otwartych przestrzeni, ale MY, Polacy, a w każdym razie ich reprezentatywna grupa. Ostatnio islamistów i terroryzmu. Wcześniej bezrobocia, przestępczości, chorób odzwierzęcych, Niemców, Rosjan, Żydów, nadchodzącego końca świata itd. Historia ludzkości strachami społecznymi stoi. Także nasza, także ostatnich trzech dekad. Lęk może paraliżować albo pobudzać do agresji. Może być siłą napędową, ale także destruktywną. Budować lub rujnować. Jednak gdyby nie on, nie byłoby starań o lepsze i rozwoju cywilizacji. Bójmy się więc na nasze społeczne, narodowe zdrowie. Nie dajmy sobie wmówić, że nie ma się czego bać. Ale nie wpadajmy w panikę, bo ona odbiera rozsądek. A to już jest zabójcze. Dla jednostek, grup, społeczeństw, narodów.
Kiedy spojrzeć na polskie wyniki najpopularniejszej wyszukiwarki, czyli Google, okaże się, że hasło „islam” – 503 mln wyników – kasuje najpopularniejsze do niedawna hasło „seks” – tylko 360 mln. Można by pokusić się o stwierdzenie, że dążenie do prokreacji zostało wyprzedzone przez strach przed śmiercią.
Co może wydawać się o tyle dziwne, że – przynajmniej do tej pory – nie było u nas zamachów, bomby nie wybuchają na ulicach Warszawy, Katowic czy Poznania, krew się nie leje, nie zbieramy szczątków naszych pobratymców z asfaltu. Spokojnie przeszedł szczyt NATO, nie było większych incydentów podczas Światowych Dni Młodzieży. Jedni mówią, że panikujemy, zupełnie niepotrzebnie napinamy muskuły, podsycamy rasizm i ksenofobię. Inni – że właśnie dzięki temu uchroniliśmy się przed zagrożeniem. Niedawno opublikowany w DGP tekst o tym, że nasza Straż Graniczna jest nadgorliwa i na wszelki wypadek nie wpuszcza do Polski kandydatów na uchodźców politycznych, tylko odsyła ich z granicy, ma w sieci niemal same pozytywne komentarze. Jeden z internautów zadeklarował nawet, że chyba zacznie płacić podatki, jeśli pogranicznicy tak się starają. Oby, chłopcy, tak dalej. Zwariowaliśmy, czy zwycięża zdrowy rozsądek? Który zawiódł np. w przypadku państwa niemieckiego, które porzuca politykę otwartych drzwi dla uchodźców na rzecz wzmożenia środków bezpieczeństwa. W minioną środę minister spraw wewnętrznych Thomas de Maiziere poinformował, że federalne służby pozyskały informacje o planowanych na listopad atakach terrorystycznych.
– Mamy powody do obaw, ale nie do histerii – przekonywał minister de Maiziere na konferencji prasowej. To o tyle przełomowa zmiana, że wcześniej niemieckie władze określały to zagrożenie jako abstrakcyjne. Narrację islamsko-terrorystyczną w sposób drastyczny zmieniły także władze Francji. Jeszcze niedawno była ona zdominowana przez dyskusje na temat trudnej sytuacji wykluczonych społecznie mieszkańców wielkomiejskich gett. Dziś zapadają wyroki skazujące na bezwzględne więzienie osoby, które chociażby śledzą w sieci strony poświęcone dżihadowi. Jednak my, którzy do tej pory w walce z terroryzmem islamskim nie odnieśliśmy większych ran, wciąż rozdzielamy włos na czworo. Słyszymy: Polak ksenofob. Polak rasista. Powinniśmy z innymi kulturami prowadzić dialog. A może ulica wie lepiej?
Profesor Wojciech Burszta, antropolog z Uniwersytetu SWPS, jest bodaj ostatnią w kraju osobą, która wzywałaby do krucjaty chrześcijaństwo kontra islam. Bardzo żałuje, że bajka, w którą wierzył, już się skończyła. I potrzeba będzie wiele czasu, żeby wrócić jeśli nie do przyjaźni między naszymi cywilizacjami, to przynajmniej do racjonalnej rozmowy. Teraz dominuje strach. – Lęk społeczny jest funkcją lęków indywidualnych – mówi. Nie jest oczywiście ich sumą, ale w bezpośredni sposób z nich wynika. Jednak zanim opanuje całą grupę społeczną, musi dojrzeć. A zagrożenie musi stać się w miarę realne. Pierwszy raz w bardzo dojmujący sposób zetknęliśmy się z aktem terroru w wydaniu fundamentalistów islamskich 11 września 2001 r., kiedy porwane i pilotowane przez członków Al-Kaidy samoloty pasażerskie uderzyły w amerykańskie wieże i budynek Pentagonu. Śmierć 2973 osób była szokiem dla naszego świata, przyniosła doniosłe skutki natury geopolitycznej plus kilka wojen.
Ale wówczas, choć opłakiwaliśmy także naszych rodaków, którzy zginęli w tym zamachu, czuliśmy się jeszcze bezpiecznie. Kiedy siedem lat później w Pakistanie terroryści z ugrupowania Tehrik-i-Taliban porwali, a kilka miesięcy później zamordowali polskiego inżyniera geologa Piotra Stańczaka, komentowaliśmy, że to wprawdzie okropne, ale mężczyzna sam wiedział, czym ryzykuje, wybierając się w tak niebezpieczne rejony świata. Nie mieliśmy oporów, żeby leczyć zęby u stomatologów urodzonych w krajach Maghrebu, podczas gdy dziś operatorzy infolinii klinik medycznych mają problem, żeby zapisać pacjentów do specjalistów o arabsko brzmiących nazwiskach. Można powiedzieć, że Polska świruje. Jak mówi prof. Burszta, poczucie zagrożenia z bezpieczeństwa fizycznego przenosi się na sferę kulturalną, do bezpieczeństwa społecznego. Anglicy mają na to dwa odrębne określenia: safety i security. Uchodźcy, których nie przyjmujemy, niosą w sobie oba te zagrożenia. Na razie abstrakcyjne.
Tyle że w każdym, nawet najbardziej abstrakcyjnym lęku, drzemie gen racjonalności. Tak zostaliśmy zaprogramowani przez naturę (albo, jeśli ktoś woli, przez Stwórcę), żeby unikać zagrożenia. Nie chodzi tylko o to, że rozsądny człowiek będzie unikał starcia z rozpędzonym pociągiem, ale i o to, że od prawieków „inny”, a więc mający ciemniejszy (lub jaśniejszy) odcień skóry, inaczej ubrany, mówiący innym niż nasz językiem, był zwykle wrogiem pragnącym zdobyć nasze ziemie, posiąść nasze kobiety, zawłaszczyć stada. Mamy wciąż w sobie ów atawistyczny lęk, który przez stulecia pozwalał nam przeżyć. W epokach spokoju wypierany przez marzenie o ziemskim raju, tudzież polityczną poprawność. Od początku ostatniej wojny minęło 77 lat. Od jej końca 71. Jako że uwierzyliśmy, podobnie jak inne kraje sytej Europy, że weszliśmy w epokę końca historii, że teraz wszystko może iść tylko lepiej, czujemy się zdezorientowani. Bo historia się dzieje. Nieobliczalna. Ale uwaga: ona działa się i wcześniej, choć nie mieliśmy takiej jak dziś świadomości zagrożenia. Dobra wiadomość jest taka, że za każdym razem potrafiliśmy sobie poradzić. Lepiej lub gorzej. Ale zawsze jakoś.
Bezrobocie, czyli lęki egzystencjalne
Historia ludzkości pisana jest strachem. Lęk przed wojownikami wrogiego plemienia nakazywał zbroić się, trzymać wartę, kreślić strategie wojen. Wynajdywać coraz to nowe bronie. Wyprzedzać i podbijać. Albo po prostu przetrwać. O strachu Polaków w latach 1944–1947 świetnie pisze dr Marcin Zaremba w swojej książce „Wielka trwoga”. Ja proponuję jednak przeskoczyć na osi historii trochę dalej i skoncentrować się na epoce, która zaczęła się po 1989 r., po obradach Okrągłego Stołu, kiedy przestaliśmy się bać ubecji, internowania, wysłania za granicę bez prawa do powrotu, za to zderzyliśmy się z nowym zagrożeniem. Lękiem pt. bezrobocie – dotąd nieznanym, nieopisywanym nawet w samizdatach, podnoszonym co najwyżej przez PRL-owską propagandę mającą wówczas twarz rzecznika rządu Jerzego Urbana. Któremu – wysyłającemu koce dla bezdomnych Amerykanów – nie wierzyliśmy. A potem nasz świat się zawalił. Z epoki, w której „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”, skoczyliśmy do czasów, w których ginęły zamykane i sprzedawane zakłady pracy, równane z ziemią PGR-y, a setki tysięcy Polaków zakosztowały smaku kuroniówki. Stary świat – parszywy, znienawidzony, ale jednak stabilny na swój sposób – runął. Jak mówi dr Tomasz Baran, psycholog z UW, każda zmiana to destabilizacja. A ta rodzi lęk. Z którym radziliśmy sobie na różne sposoby. W pierwszych miesiącach, ba, nawet latach, wielki strach przed rewolucją był uśmierzany jeszcze większą nadzieją – że teraz może być tylko lepiej. Remedium społecznym na te lęki był wybuch przedsiębiorczości: łóżka polowe, szczęki straganów wyrastające na każdym wolnym od zabudowy spłachetku ziemi.
Interesy i interesiki. Ale szybko okazało się, że to nie jest ziemia obiecana dla wszystkich. Stopa bezrobocia rejestrowanego w 1990 r. wyniosła 6,5 proc., aby skoczyć do 14,9 w 1995 r., wzrosnąć do 15,1 w 2000 r. i wznieść się do 17,6 w 2005 r. Strach przed utratą pracy, możliwością zapewnienia bytu rodzinie, stał się traumą warunkującą nasze życie społeczne. Z jednej strony był niczym naprężona cięciwa łuku – dawał rozpęd przedsiębiorczości i zaradności. Sprawiał, że wypruwaliśmy z siebie flaki, starając się radzić sobie, udowadniać całemu światu, że potrafimy, że stać nas na więcej, potrafimy. Pokolenie obecnych 50-latków zakładało biznesy, szmuglowało towary z Zachodu, tyrało po 18 godzin na dobę w korporacjach – ale to ci szczęśliwcy, którzy się załapali i budowali białe domy na przedmieściach. Reszta obgryzała palce ze wściekłości. To wtedy narodziła się kultura biedy, hip-hop zagościł na blokowiskach, a dzieciaki osierocone przez państwo, które nie chciało już łożyć pieniędzy na świetlice i kluby (a także pozostawione przez zdeprecjonowanych ekonomicznie i społecznie rodziców), zaczęły stanowić niebezpieczeństwo społeczne. Kto jeszcze pamięta te kryteria uliczne: nasi na wsi, skini na punki vs. długowłosi? To nie były – jak się wówczas mówiło i pisało – tylko awantury pomiędzy subkulturami młodzieżowymi. Bardziej krzyk rozpaczy. Dobijanie się o sprawiedliwość i uwagę. Zniknął poprzedni wróg, czyli komuna, a wraz z nim w przeszłość odszedł społeczny solidaryzm. Trzeba było się zacząć bić między sobą o miejsce na społecznej drabinie. Relacje międzyludzkie się pogorszyły. Rozpacz i niemożność znalezienia sobie miejsca w hierarchii oprócz odruchów obronnych domaga się uzasadnienia. Wyjaśnienia, dlaczego tak się dzieje. Znalezienia wroga. To był bodaj 1994 r., pracowałam wtedy w redakcji już nieistniejącej „Trybuny Śląskiej”, dziennika wychodzącego w woj. śląskim. Po jednej z takich ulicznych zadym, podczas których znów polała się krew, spotkałam się z liderem narodowców skupionych wokół Tejkowskiego. Duży, młody mężczyzna, ogolona na łyso głowa, przypakowana postura i twarz dziecka. Prawie płakał, żeby nie płakać, przeklinał. Opowiadał, że miał fajne dzieciństwo, porządny dom, wakacje, jedzenie, słodycze, paczki z Vaterlandu, ale odkąd ojciec stracił pracę, jego życie stało się beznadziejne. A wszystkiemu winni są Niemcy, masoni i Żydzi.
Bredził?
Nie do końca, choć jego wizja dziejów jest maksymalnie uproszczona. Jednak nie sposób nie zauważyć kilku faktów zaledwie przeczuwanych i nie do końca zwerbalizowanych przez tego człowieka. A mianowicie radosnej, niczym nieskrępowanej prywatyzacji, będącej – już według naszej współczesnej wiedzy – wyprzedawaniem państwowego majątku w celu uwłaszczenia się tych jednostek, które miały więcej możliwości, żeby to zrobić. Ale podsumowując: strach przed bezrobociem i w ogóle zmianą sytuacji gospodarczej spowodował wzrost inicjatywy i przedsiębiorczości. Padło wiele ofiar, ale jako naród, społeczeństwo, daliśmy radę.
Parasol, Masa i reszta ferajny
Nasz lęk przed przyszłością w nowym, posttransformacyjnym świecie był wzmagany chaosem na ulicach. Gangi przestępcze nie tylko się nam nagle objawiły, one wdarły się do naszego zwyczajnego świata śmiertelników pijących poranną kawę. Jej smak zaostrzały wiadomości podawane przez media: tu strzelanina, tam w powietrze wylatuje przedsiębiorca odpalający swojego świeżo kupionego mercedesa, gangi wymuszają haracze na właścicielach lokali, znów porwano dziecko biznesmena. Stolica, Górny Śląsk i Pomorze przodują w przestępczych statystykach. Tyle, że w przeciwieństwie do zagrożenia bezrobociem statystyczny Kowalski jest w miarę bezpieczny. Jeśli nie dorobił się majątku, nie kupił drogiego auta, jeśli nie prowadzi jakiejś knajpy, która zwabiłaby haraczowników, nie ma się czego bać. Ale się boi, bo strach podsycają w nim media, które podobnie jak cała gospodarka wybiły się na rynkową niezależność. Strach się świetnie sprzedaje, trupy ożywiają pierwsze strony nowo powstałych gazet.
Gangsterzy urastają do rangi bohaterów ludowych. Przykro powiedzieć, ale cieszą się większym poważaniem niż ludzie inwestujący wszystkie swoje siły w biznes. Jak mówi dr Baran, mit złego prywaciarza z epoki PRL-u w wielu zwłaszcza państwowych instytucjach, a nawet na uczelniach wyższych przetrwał i wciąż ma się dobrze. Z jednej strony deklarujemy podziw dla przedsiębiorczych, którym się udało, ekscytujemy się rankingami milionerów, ale jednocześnie cieszymy się, kiedy któremuś z nich powinie się noga. Relacje w mediach o tych, którzy się czegoś dochrapali, przegrywają w stosunku do opowieści o oszustach i defraudantach. Czujemy się lepiej, bo już nie jesteśmy stadem głupich owiec do strzyżenia, ale grupą poszkodowanych obywateli. Którym poszczególne, światlepanujące w danym momencie władze wskazują wrogów. Gdyż wróg musi być, musi mieć jakąś twarz, bo tylko materializując go, upodmiotowiając, można kierować społeczeństwem na bazie wspólnoty strachu. W Polsce przedwojennej wrogiem byli Żyd oraz bolszewik, po 1945 r. kułak, w granicach 1989 r. ubek, ale też nowy kapitalista odbierający społeczeństwu chleb od ust. I każdy z tych strachów, gdyby się wczuć, był w jakimś stopniu uzasadniony.
Jak się rodzi strach
Lęki społeczne nie biorą się znikąd. Nawet jeśli są przesadne, mają podłoże w rzeczywistości. Jeśli dziś boimy się islamu i wynikającego zeń fundamentalistycznego terroryzmu, to nie tylko z tego powodu, że jesteśmy rasistami i generalnie nie lubimy „ciapatych”. Po prostu boimy się o bezpieczeństwo swoje i naszych dzieci. Naoglądaliśmy się w TV i necie krwawych obrazków. A jeśli nawet jesteśmy nadreaktywni, to co z tego, jest to normalne zachowanie.
Profesor Burszta przywołuje przykład z lat 60. ubiegłego wieku, kiedy w Wielkiej Brytanii zaczęły się ścierać ze sobą subkultury młodzieżowe modsów i rockersów. W zasadzie nic wielkiego się nie działo – po prostu młodzi ludzie starali się odnaleźć swoją tożsamość w nowym, powojennym świecie, jak każde pokolenie deprecjonowali ideały przyświecające ich rodzicom. Nie chcieli pracować za kawałek chleba, słuchali dziwnej muzyki i tłukli się między sobą. Ale to tylko – i aż – tyle. Jednak byli na tyle dziwni i niepokojący, że zostali uznani za zagrożenie dla brytyjskiego społeczeństwa – jego wartości tudzież stabilności. Jak opowiada prof. Burszta, nastąpiło wzmożenie społeczne. Głos zabrali politycy i duchowni anglikańskiego Kościoła, poszły za nimi regulacje prawne i dotkliwe kary. Aż ciśnie się analogia do naszej historii z karaniem kiboli. W pewnym momencie to oni – jeśli wierzyć medialnym przekazom – byli największym zagrożeniem dla polskiego społeczeństwa. To dla nich powstały swojego czasu sądy jednodniowe, które jak szybko pojawiły się, tak i znikły. Czy agresywny kibol nie jest potencjalnym zagrożeniem dla spokoju zwyczajnych ludzi? Jest. Ale z pewnością nie największym. Jednak wróg powinien mieć jakąś twarz. – I ci wrogowie, niczym diabły w ludzkiej skórze, pojawiają się i znikają – mówi prof. Burszta. Podlegają zresztą swoistej modzie. Mieliśmy i mamy do czynienia z falami diabłów. Przed kibicami byli pedofile, homoseksualiści roznoszący wirus HIV, propagatorzy pornografii, handlarze ludźmi... To nie oznacza, że w żadnym z wyżej opisanych przypadków nie było problemu. Był. Jest. Ale z jakiegoś powodu zgasł w świadomości społecznej. Ale może znów wybuchnąć, jeśli ktoś się o to postara.
Strachy realne i wymyślone
Kiedy tworzyłam sobie listę strachów, którymi żyliśmy na przestrzeni ostatnich trzech dekad, nie mogłam nie zauważyć tych związanych ze zdrowiem. Choroba szalonych krów, potem ptasia, a za chwilę po niej świńska grypa. Co ciekawe, dwa pierwsze z tych strachów przeszły niemal niezauważenie. W każdym razie bez większych społecznych konsekwencji. Było wprawdzie pewne społeczne wzmożenie, hodowcy trzody znaleźli się na górce, ze sklepów zniknęła surowa, wędzona szynka wołowa, nad czym nie przestaję ubolewać, ale na tym się skończyło. Inaczej w przypadku świńskiej grypy: ten przypadek pokazał, w jaki sposób z realnego zagrożenia zrobić farsę. I jeszcze, jak wykorzystać obawę społeczną do przykrycia innych, bardziej leżących na sercu władzy patologicznych zjawisk.
Przypomnijmy: jest koniec 2009 r. – wybucha afera hazardowa. Prominentni politycy PO – jak wynika m.in. ze stenogramów nagrań rozmów szefa klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej Zbigniewa Chlebowskiego z biznesmenem z branży hazardowej Ryszardem Sobiesiakiem – ustawiali przepisy nowo powstającej ustawy w ten sposób, żeby zadowolić lobbystów z branży. Ale kiedy trwają polityczne przepychanki w sprawie hazardu, opinię społeczną dużo bardziej zajmuje kwestia świńskiej grypy. Ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz nie wychodzi ze studiów telewizyjnych, przekonując społeczeństwo, że świńskiej grypy w Polsce nie ma. I nie potrzeba szczepionek ani leków antywirusowych, bo problem jest wydumany i jedynie medialny. Jednym zagrożeniem udało się skanalizować drugie. I nawet ci, którzy wówczas bili na alarm, wyszli na idiotów.
Koniec świata
Historia się dzieje. Europa, USA, Japonia, te wszystkie kawałki kuli ziemskiej, które przyzwyczailiśmy się uważać za ostoję cywilizacji, drżą w posadach. Wprawdzie, jak zauważa prof. Burszta, z badań wynika, że wciąż żyjemy w najbezpieczniejszym od dziesięcioleci światów, gdzie ryzyko utraty życia w wyniku wojny czy też zamachu jest minimalne, ale to nie zmienia faktu, że się boimy. Tyleż bomby, która wysadzi nasz dom, co zmiany status quo. Jesteśmy drażliwi, wyczuleni na każdą zmianę – polityczny gest jednego czy drugiego przywódcy. Tym bardziej że nie żywimy się już plotką ani pogłoską. Nasze obawy podsycają media masowego rażenia: w czasie rzeczywistym śledzimy, kto, z kim, co powiedział. I wyciągamy wnioski. Ten najważniejszy: stoimy na krawędzi. Za chwilę nasz stary świat runie. To już nie jest tak, kiedy drżeliśmy, jak w latach 90., że Niemcy zabiorą nam Ziemie Odzyskane albo że Żydzi będą chcieli odszkodowania za majątek, który zawłaszczyli nasi dziadowie na ich grobach. – Media sieją panikę i zbierają oglądalność – studzi mnie prof. Wojciech Burszta cytatem ze swojej lektury. I dodaje, że socjologia zna jeszcze zjawisko zwane paniką moralną. To tak jak dziś w Polsce: jeszcze nic się nie wydarzyło, a już wszyscy się tego boją. To zarazem mądre jest i głupie. Głupie, bo możemy chcieć atakować wroga, którego nie ma. Albo został nam podsunięty, choć nie istnieje. Mądre, gdyż prowadzi do społecznej mobilizacji. Trzymajmy się razem, bo to nam pozwoli przeżyć. Zdaniem dr. Tomasza Barana przez z okładem dwie ostatnie dekady mierzyliśmy się z lękami, które starsze demokracje już oswoiły. Zagrożenie bezrobociem, burzliwe działania grup przestępczych albo knowania świeżo upieczonych polityków rozkwitły po upadku systemu totalitarnego. Teraz jako społeczeństwo dorośliśmy. Coraz bardziej cenimy siebie i swoją gospodarkę. Staliśmy się częścią cywilizowanego świata i zaczynamy podzielać z nim te same lęki. Obecnie najczęściej mówi się o zagrożeniu terrorystycznym, czyli de facto o takiej skali obaw o życie własne i najbliższych, jaka nie była Europie znana od zakończenia wojny. Ale to może być tylko czubek góry lodowej naszych prawdziwych lęków w tym nowym wspaniałym świecie, w którym niemal wszystko zaczęło wydawać się możliwe, ale też niemal wszystko przestało być pewne.