Zakończona w czwartek wieczorem w Filadelfii przedwyborcza konwencja Partii Demokratycznej umocniła pozycję Hillary Clinton jako kandydatki na prezydenta. Nie wiadomo jednak czy wystarczy to do pokonania Donalda Trumpa w listopadowych wyborach.

Konwencja przybliżyła zjednoczenie Demokratów wokół Clinton. Przeważająca większość zwolenników jej rywala z prawyborów, senatora Bernie Sandersa, pozytywnie odpowiedziała na jego apel z trybuny zjazdu, żeby poprzeć Hillary.

„Poparcie Sandersa powinno pomóc Hillary. Jeszcze przed konwencją sondaże wskazywały, że prawie 90 procent jego wyborców planuje głosować w listopadzie na Clinton. Ten odsetek może jeszcze wzrosnąć” - powiedział PAP Jackson Diehl, czołowy publicysta „Washington Post”.

Duże znaczenie, jego zdaniem, miały także wystąpienia najbardziej prominentnych demokratycznych polityków, którzy wezwali do poparcia Clinton.

„Mieliśmy potężne, utrwalające się w pamięci przemówienia prezydenta (Baracka) Obamy i jego żony Michelle i bardzo dobre wystąpienie Billa Clintona. (Wiceprezydent Joe) Biden i (miliarder Michael) Bloomberg przekonywująco przedstawili niebezpieczeństwa, która stwarza Trump, co powinno trafić do niezależnych wyborców” - powiedział Diehl.

Końcowe przemówienie Clinton zawierało silne akcenty lewicowo-populistyczne. Odbiegało to od dominującej na konwencji narracji – podkreślania praw mniejszości, tolerancji i inkluzywności, zgodnie z etosem „kawiorowej lewicy”, albo – jeśli kto woli - „tęczowej koalicji” w Partii Demokratycznej.

Hillary obiecała, że będzie dążyć do poprawy sytuacji materialnej klasy średniej, której realne dochody spadły po kryzysie 2008 r. Przyrzekła państwowe inwestycje, które przyniosą nowe miejsca pracy, podwyżkę płacy minimalnej i dążenie do darmowych studiów na państwowych wyższych uczelniach. Wydatki z budżetu z tym związane mają być sfinansowane z podwyżek podatków od bogaczy i korporacji.

Kandydatka Demokratów przemawiała jak Sanders, który prowadził kampanię pod hasłem „politycznej rewolucji”. Nacisk na kwestie społeczno-ekonomiczne miał przekonać słuchaczy, że Hillary jest „kandydatką zmiany”, nie obawiającą się bardziej radykalnych rozwiązań i jej prezydentura nie będzie po prostu kontynuacją rządów Obamy.

Atakując ją, Republikanie powtarzają, że „kolejny Clinton” w Białym Domu oznacza, że „wszystko zostanie po staremu”. Tymczasem mimo wyjścia USA z recesji i zmniejszenia bezrobocia za Obamy, większość Amerykanów jest niezadowolonych z biegu wydarzeń w kraju – nie tylko z własnej sytuacji materialnej, ale i napływu imigrantów spoza Europy, napięć rasowych, przemocy z użyciem broni palnej i innych problemów.

Hillary Clinton już wcześniej w swojej kampanii skręciła w lewo. Aby zdobyć wyborców Sandersa zmieniła m.in. stanowisko w sprawie układu o wolnym handlu z krajami Pacyfiku (TPP) – chociaż go przedtem popierała, teraz krytykuje i chce renegocjować.

Partia Demokratyczna, która w okresie rządów męża Hillary, Billa Clintona (1993-2001) była stronnictwem umiarkowanym, odwołującym się do poparcia przede wszystkim klasy średniej, w ostatnich latach, a zwłaszcza w czasie kampanii prezydenckiej, stała się partią powracającą do lewicowego i liberalnego programu z lat 70. i 80. ub. stulecia.

O ile Bill Clinton ogłosił, że „era wielkiego rządu się skończyła” i przeprowadził, z udziałem republikańskiego Kongresu, reformę ograniczającą zasiłki dla samotnych matek, to za Obamy rozszerzono zakres benefitów socjalnych. A uchwalona na konwencji w Filadelfii platforma programowa partii jest – jak przyznają z satysfakcją zwolennicy Sandersa – jej najbardziej progresywną platformą od kilkudziesięciu lat.

Prowadzenie kampanii prezydenckiej w tym duchu, choć uzasadnione nastrojami w kraju i presją wyborców Sandersa, niesie w sobie poważne ryzyko. Republikanie będą argumentować, że Clinton „roznieca walkę klas” - a więc wbrew swoim deklaracjom podsyca podziały w USA – a jej propozycje zwiększą deficyt budżetu i zadłużenie kraju.

Kandydaci do Białego Domu zwykle starają się przyciągnąć w kampanii wahających się, albo niezależnych, wyborców z centrum. Clinton na konwencji adresowała swe przesłanie do „twardego rdzenia” Demokratów i lewicowych fanów Berniego.

W połączenie z faktem, że konwencja obfitowała w ataki personalne na Trumpa – podobnie jak konwencja Partii Republikańskiej (GOP) na Clinton – zapowiada to wyjątkowo brutalną kampanię prezydencką. Jest to odbiciem rosnącej polaryzacji politycznej w USA.

Proces jednoczenia Demokratów wokół Clinton nie jest zakończony. Część najbardziej oddanych fanów Sandersa odmówiła poparcia Clinton. W czasie przemówień Hillary i byłego szefa Pentagonu, Leona Panetty, delegaci Berniego krzyczeli „Dość wojen!”, zagłuszani przez zwolenników Clinton, którzy patriotycznie skandowali: „U-S-A”.

Niektórzy fani Sandersa zapowiadają, że w wyborach będą głosować na lewicową kandydatkę Partii Zielonych, Jill Stein. Drobny odłam sympatyków Berniego – jak wynika z sondaży - może nawet poprzeć Trumpa. Jednak podział wśród Demokratów na zwolenników Clinton jako kandydatki z największymi szansami na pokonanie Trumpa i sympatyków Sandersa obiecującego pokojową „rewolucję” w duchu socjalistycznym, ale bez realistycznego planu wprowadzenia ich w życie, wydaje się dziś mniej ostry niż miesiąc temu.

Konwencja miała poprawić publiczny wizerunek Hillary, której ponad 60 procent Amerykanów nie ufa i uważa za osobę nieuczciwą. Staranna reżyseria zjazdowego spektaklu, transmitowanego przez największe stacje telewizyjne, miała przekonać do niej wyborców niezdecydowanych, z politycznego centrum, którzy głosują nie kierując się partyjną lojalnością, lecz oceną osoby kandydata. Włącznie nawet z Republikanami, którzy nie akceptują kandydatury Trumpa.

Sondaże po konwencji pokażą czy ostatecznie była ona sukcesem Hillary Clinton.

„W sumie, sądzę, że konwencja była dużo lepiej zorganizowana i bardziej skuteczna w przedstawieniu swego przesłania, niż konwencja GOP w Cleveland. Pytanie tylko jak wielkie to ma znaczenie w tym mocno niekonwencjonalnym roku” - mówi Jackson Diehl.

Z Filadelfii Tomasz Zalewski (PAP)

tzal/ mal/