Kryzys tożsamości trawi Zachód. Jeśli mądrze go wykorzystamy, stanie się on podstawą dla dojrzalszego projektu: mniej naiwnego, sensownego tak pragmatycznie, jak moralnie. Ale robimy coś przeciwnego: popadamy w głęboką histerię. Do wyboru są tu histeria prawicowa i lewicowa
Ach, móc jak stworzony przez Oscara Wilde’a Dorian Gray nie brzydnąć, nie marszczyć, nie widzieć, jak się człowiekowi na gębie odkłada złość, sceptycyzm i korupcja, nie obserwować, jak się morda zacięta robi i wredna. Byłoby miło, ale nawet w książkach nie ma nic za darmo i gdzieś to całe życiowe łajno musi spływać. U Wilde’a spływa na olejny portret Graya, który za niego się marszczy, korumpuje i wredzi, chroniąc tym samym przed brzydotą Dorianowe lico. Te tymczasem na salonach może bez przeszkód wzbudzać wielkie poruszenie dam. A kto zazdrości Grayowi, niechaj znajdzie wątpliwe pocieszenie w tym, że choć może nie jest tak piękny, to jest przynajmniej tubylcem cywilizacji, która, jak Dorian Gray, trzyma się w moralnie gładkolicym pionie siłą podobnego mechanizmu.
Kto pisał nasze twarze na pewno ospa kaligraficznym piórem znacząc swoje „o”
Twarz naszej zachodniej prosperity jest oficjalnie moralnie czysta – to my przecież jesteśmy wcieloną demokracją i wyznawcami praw człowieka. To my swoim pomysłem na liberalną demokrację zatrzymaliśmy historię, bo – jak głosił Francis Fukuyama – nic lepszego w polityce nie jest już możliwe. Na salonach jednak promieniejemy tylko dlatego, że nie odmalowują się nam na wizerunku grzechy założycielskie (np. kolonializm), moralne odpady uboczne (np. wspieranie reżimu w Arabii Saudyjskiej lub przeraźliwe warunki pracy szwaczek szyjących nasze tenisówki) czy transgresje wewnątrzsystemowe (niesprawiedliwość neoliberalizmu albo instytucjonalnie sankcjonowany amerykański rasizm). Większość z tego, czym cieszą się moralnie apodyktyczni mieszkańcy Zachodu, łajnem stoi – przy czym łajno owo różne gra role i bywa to przyczyną naszej piękności, to jej gwarantem, to produktem ubocznym.
Fakt ten jest wciąż nieźle kryty przed oczami salonów. Wykrzywiona gęba naszego portretu znajduje się gdzieś na zamkniętym na klucz poddaszu. Ale zaczynamy powoli ten klucz przekręcać: kryzysy humanitarne i polityczne z jednej strony, a media społecznościowe, dostępność innych punktów widzenia i dziennikarskie zacięcie z drugiej sprawiają, że Zachód zaczyna wyraźnie widzieć swoją ciemną stronę. I powstaje pytanie: co tak naprawdę powinien zrobić skonfrontowany ze swoją gorszą twarzą Dorian Gray?
To nie jest zwykłe pytanie, to pytanie absolutnie fundamentalne. Dostrzec wyrwę w swojej moralnej jaźni znaczy tyle, ile doświadczyć głębokiego kryzysu tożsamości – i taki właśnie kryzys toczy właśnie Zachód. Jeśli mądrze ten kryzys wykorzystamy, to stanie się on podstawą dla dojrzalszego projektu aksjologicznego: mniej naiwnego, elastyczniejszego, sensownego zarówno pragmatycznie, jak i moralnie. Tymczasem my robimy coś wręcz przeciwnego i na widok własnego cienia natychmiast popadamy w głęboką histerię. Do wyboru są tu histeria prawicowa i lewicowa; radykalnie różne, obie niezwykle szkodliwe. A jeśli szybko nie uda nam się odnaleźć lepszego sposobu na konfrontację z własnym cieniem, to nie tylko, jak Herbertowski Pan Cogito, przegramy turniej z twarzą, ale przegramy coś o wiele ważniejszego: zupełnie sensowny, wciąż najlepszy z możliwych projekt cywilizacyjny.
Przed lustrem twarz odziedziczoną worek gdzie fermentują dawne mięsa
Zajrzyjmy najpierw jednym okiem na ten strych: co odkłada się cieniem na naszym portrecie? Grzechy tak niezliczone, że płótno powinno być większe niż Panorama Racławicka, a niniejszy tekst długi jak przeciętne zdanie Prousta. Możemy na przykład opowiadać barwne historie o pierwotnych źródłach kapitału, który zbudował podstawy do rozwoju Zachodu. Bogactwo europejskich potęg nie spadło Europie z nieba, lecz wymagało grzechu pierworodnego, czyli początkowej akumulacji kapitału, a ten pochodził z wypraw łupieskich (jak wyprawa Francisa Drake’a dookoła świata w 1577 r.) i agresywnych kolonialnych przedsięwzięć. Ujmuje to świetnie Jan Sowa, gdy o europejskim pierwotnym wzbogaceniu pisze, że nie da się go wyjaśnić w kategoriach wyższości cywilizacyjnej: „Był to proces bardzo okrutny, źródła kapitału nie tkwiły bynajmniej w oszczędności i pracy, ale raczej w jakiejś formie zawłaszczania i rabunku”. Rewolucja przemysłowa zaś dokonała się w dużej części dzięki zasobom wypracowanym na amerykańskich plantacjach bawełny przez niewolników (zresztą jak pisał Eric Williams w „Capitalism and Slavery”, późniejsze zniesienie niewolnictwa też było wynikiem ekonomicznej kalkulacji, nie moralnego zrywu). Do dziś zresztą rozwój gospodarczy Zachodu jest okupiony wyzyskiem, także wewnętrznym, bo przecież w systemie neoliberalnym PKB strukturalnie stoi kontrolowaną mizerią siły roboczej.
Możemy też snuć historie o tym, jak nasz zwykły, codzienny dobrobyt opiera się na ciężkim losie innych: podkoszulek w Reservedzie może kosztować 20 zł zamiast 200 zł, bo szyją go w ciężkich warunkach szwaczki w Bangladeszu. Twój pyszny banan w płatkach śniadaniowych to prezent od firmy Chiquita, spadkobierczyni United Fruit Company, okrutnej korporacji, która de facto skolonizowała gospodarczo Amerykę Południową, z czego kontynent w wielu miejscach nie może się podnieść do dziś. Akceptowalne warunki pracy w krajach Zachodu mają mniej wspólnego z systemową sprawiedliwością, co ze szczelnością granic – imigranci z krajów mniej rozwiniętych bez wahania podjęliby się przecież tych prac za bezcen, więc nasz dobrobyt zależy od tego, by ich tu nie wpuścić i się z nimi nie podzielić.
Możemy też mówić o tysiącach zgniłych kompromisów, które Zachód zawiera mimo moralnych deklaracji z wysokiego C. Są dowody, że Arabia Saudyjska, kraj, w którym prawa kobiet nie istnieją, sponsorował ISIS pieniędzmi i bronią – ale jej cenna ropa i wdzięczność za rzadką w regionie stabilność polityczną jest dla nas wystarczającym powodem udawania, że to nieprawda. Drobnym, ale poglądowym przykładem zgniłego kompromisu może być odgórny przykaz dla amerykańskich żołnierzy walczących z talibami w Afganistanie, by w imię misji ignorować gwałty na dzieciach popełniane notorycznie przez ich afgańskich sojuszników – kariera wojskowa tych, którzy jak kapitan Dan Quinn bronili ofiar, kończyła się z hukiem. Z drobnym wyjątkiem Polski większość zachodniego świata przebiera nogami, by jak najszybciej znieść nałożone na Rosję sankcje – inwazja na Ukrainę inwazją na Ukrainę, a ekonomia cierpi i żadna niesprawiedliwa wojna tego nie usprawiedliwia.
Można takie historie opowiadać bez końca, ale najlepiej zobaczyć, jak nasz aksjologiczny sztafaż trzeszczy w szwach na konkretnym przykładzie. Niedawny kryzys w Unii Europejskiej związany z przybyciem uchodźców i migrantów z Bliskiego Wschodu i północnej Afryki był przez większość obywateli Unii traktowany jako zdarzenie niezależne, zewnętrzne w stosunku do ubranego w zwiewną biel Zachodu. Tymczasem wystarczyło zadać kilka pytań, by zaczynały się nam ukazywać ohydne zmarszczki ukrytego portretu.
Bo kto napędza globalne ocieplenie, jedną z przyczyn syryjskiego konfliktu? Ciekawym przypadkiem jest tu Polska ze swoim przywiązaniem do węgla i jednoczesną niechęcią do uchodźców. Kto pieje o prawach człowieka, a potem targuje się z łamiącą je Turcją, by za nas przejęła tych, do których nam jakoś niewygodnie je stosować? Za zatrzymanie tych ludzi gdzieś z dala od nas jesteśmy w stanie zapłacić prezydentowi Recepowi Erdoganowi dość wygórowaną cenę w jednostkach hipokryzji: nie zauważamy cierpienia tureckich Kurdów, nie wnikamy, skąd kupuje ropę (od ISIS), nie komentujemy postępującej desekularyzacji kraju, obiecujemy wejście do UE. W noc nieudanego zamachu stanu już po północy wiadomo było, że turecka armia nie wygra z Erdoganem – i że w związku z tym pucz będzie dla niego świetnym pretekstem do stopniowej metamorfozy w dyktatora. Ale liderzy „wolnego świata”, jak Barack Obama czy Donald Tusk, prześcigali się w potępianiu „zamachu na demokrację” – w końcu kto wie, czy rządzona przez armię Turcja równie chętnie absorbowałaby nasz moralny cień.
Takich pytań w obliczu uchodźców było więcej. Kto mimo deklaracji o równości wszystkich ludzi nie potrafi lub nie chce poradzić sobie z rasizmem? Czyja deklaratywna multikulturowa utopia rozpada się momentalnie wobec przyjazdu większej liczby ludzi o ciemniejszej skórze? Dlaczego wobec innej kultury nasz moralny projekt staje się niespójny i zrazu nie wiemy, czy ważniejsza jest tolerancja, czy może prawa kobiet? Kto w ogóle zaatakował Irak, rozpoczynając to bliskowschodnie domino? I wreszcie kto popełnił grzech pierworodny na Bliskim Wschodzie, wytyczając granice w sposób, który do dziś czyni rozwiązanie konfliktów niemożliwym? Wy, wy, nie da się ukryć, po trzykroć wy, śmieje się do nas z portretu nasza własna wykrzywiona gęba.
A przecież kupowałem w salonach sztuki (...) szminki na szlachetność
A my, spojrzawszy w twarz własnej otchłani, popadamy w histerię.
Jeden jej rodzaj to histeria „lewicowa” (termin oczywiście nieprecyzyjny, nieco mylący). Znam ją dobrze, bo bywa, że przytrafia się i mnie. Zdziwienie, które leży u jej podłoża, dobrze opisuje Zbigniew Herbert: „Lecz po kim mam podwójny podbródek / po jakim żarłoku gdy cała moja dusza / wzdychała do ascezy”. Opanowani nią delikwenci miotają się między masochistycznym nurzaniem się w dostrzeżonej nagle własnej brzydocie a potrzebą jej natychmiastowego zaprzeczenia poprzez żądanie uniwersalnej, bezzwłocznej i tym razem już porządnej aplikacji naszych wartości. Daliśmy ciała, teraz przywróćmy się do pionu po stokroć. Z tej poniekąd eschatologicznej perspektywy moralne wyzwania, jakie spotykają Europę w obliczu kryzysu uchodźczego, są tak naprawdę sprawiedliwą karą, ale i szansą na odkupienie poprzez wzmożoną moralną pilność. Dlatego każdy uchodźca, który tonie w Morzu Egejskim, staje się świadectwem moralnej przegranej Zachodu, każdy nielegalny imigrant odesłany do domu to dalsza ekspansja cienia, każdy układ z moralnie podejrzanym reżimem to rozkład etosu – wszystkie te kwestie domagają się bezkompromisowego działania, wrzasku na Facebooku, załamywania rąk w towarzystwie i zrywania stosunków ze zbrukanymi pragmatyzmem członkami rodziny – w przeciwnym razie pięknolicy Dorian Gray boi się, że rozpłynie się we własnym ohydnym portrecie.
Ta moralna histeria jest poniekąd racjonalna. Płynie z wzmożonego dysonansu poznawczego, jaki funduje nam specyficzny charakter zachodniego projektu moralnego w konfrontacji z realnym światem. Nasze wartości, takie jak: szacunek dla mniejszości, prawa człowieka, równość, sprawiedliwość, niedyskryminacja czy liberalizm, mają pewną niewygodną cechę. Są, owszem, minimalistyczne w treści (w ich ramach można prowadzić bardzo różne życia), ale za to z założenia koniecznie uniwersalne w swoim zasięgu. Nie zrodziła ich (sądzimy) moralność plemienna czy zabobon, ale rozum – i dlatego nie ma od nich odstępstwa, nie ma taryfy ulgowej, trzeba je stosować do wszystkich bez względu na kolor skóry, język, pochodzenie, iloraz inteligencji czy kolor włosów. Także bez względu na to, czy chodzi o mnie samego, czy o jakiegokolwiek ciebie. No to stosujmy, nie przejmując się arbitralnymi różnicami, na przykład tym, kto stoi po jakiej stronie granicy – w końcu i ja, i ty mamy identyczne prawo do szczęścia.
Ale nasz uniwersalistyczny projekt moralny ma wbudowane dwa zasadnicze problemy. Pierwszy to taki, że świetnie funkcjonuje on dla ograniczonych populacji (takich jak państwo narodowe czy nawet quasi-federacja, jak UE), ale nagle traci swoją intuicyjność, kiedy kandydatów do szczęścia i sprawiedliwości społecznej robi się więcej. Utylitaryści, jak Peter Singer, nie mogą znaleźć uzasadnienia dla faktu, że my, na Zachodzie, mamy pieniądze, jedzenie, wolność, edukację, a inni nie mają wcale. Ale jeśli moralnym imperatywem staje się radykalna redystrybucja, otwarcie granic, faktyczny respekt dla prawa do szczęścia wszystkich innych nacji; jeśli pragmatyzm staje się symbolem zgnilizny, a priorytetyzacja własnej grupy moralną malwersacją, to nagle jesteśmy w sytuacji, kiedy napięcie między interesem własnym a moralnością jest tak duże, że lewicowa histeria w istocie wzywa do ascezy.
Dodajmy do tego drugi problem, a mianowicie fakt, że współczesna liberalna moralność, oparta na tolerancji, ma wbudowane pewne tendencje samobójcze, bo trudno jej znaleźć realny argument przeciwko domagającym się tolerowania własnym przeciwnikom – i widzimy, jak efektem tej lewicowej histerii może być wspomniana asceza i de facto autodestrukcja o scenariuszu w typie „Uległości” Houellebecqa. Albo, co ma miejsce w tej chwili i w Stanach, i w wielu krajach Europy, kontrhisteria prawicowa.
Histeria prawicowa jest jeszcze gorsza, bo polega na wyzbyciu się wstydu i totalnej akceptacji cienia. No cóż – mówi prawicowy histeryk, przyglądając się makabrycznej twarzy na portrecie – jakby się poważnie nad tym zastanowić, to nie wygląda to tak źle. Ta zmarszczka na czole (ksenofobia) to w zasadzie uzasadniony lęk przed rewolucją kulturową, na którą nie jest gotowa nasza klasa pracująca. Te wielkie bruzdy przy ustach (zachodnie interwencje na Bliskim Wschodzie, które zaogniły tamtejsze konflikty) to w gruncie rzeczy nasze próby pomocy barbarzyńcom, którzy, jak widać, nie potrafią do dziś przestać walczyć między sobą. Te pryszcze wyglądają na amerykański rasizm, ale z gruncie rzeczy są symptomem rozzuchwalenia się nielegalnych imigrantów, których pomoże deportować Donald Trump. Zrakowaciałe narośle przy uchu to zaściankowy nacjonalizm, ale jeśli popatrzeć dokładniej, zmieni się w bunt przeciw deficytowi demokratycznemu i pozwoli bez wstydu oddać głos na Brexit. I hm... W ogóle jeśli przyjrzeć się lepiej, to ta gładkolica twarz liberalizmu jest w istocie tą brzydką, woskową, sztuczną i zdradziecką; portret zaś reprezentuje prawdę i pewne szorstkie piękno. Zamiast się go więc wstydzić, pociągnijmy lekko werniksem i wnieśmy go na salony. Precz z gładkim licem! Precz z uniwersalnością! Wiwat (nasz) naród, (nasz) Bóg, (nasza) ojczyzna.
Tak to przegrałem turniej z twarzą
Obie histerie, zgodnie z obowiązującą ostatnio regułą radykalnej polaryzacji wszystkiego, same się napędzają i odpływają powoli w stronę swoich przeciwległych absurdów. Moim ulubionym lewicowohisterycznym tytułem ostatnich tygodni jest tekst Nicholasa Kristofa „Obama wydaje wyrok śmierci na młodych uchodźców” z „New York Timesa” – oto młody Cristobal z Hondurasu wedle obowiązujących przepisów może nie dostać pozwolenia na stały pobyt w USA, a w domu może dopaść go gang. Jak każda polityka emigracyjna, amerykańska też ma wady, lecz niekoniecznie implikuje mordercze skłonności prezydenta. „Amerykanie myślą, że są dobrzy, opiekuńczy i moralni. To nieprawda – jesteśmy samolubnymi rasistami” – popiera tymczasem tę jawną hiperbolę samobiczująca się biała czytelniczka, nie zastanawiając się nad implikacjami żądanego przez siebie otwarcia południowej granicy. Inny czytelnik jej odpowiada: „Jeśli naprawdę mamy być, jak chce Kristof, »nadzieją człowieczeństwa«, nie tylko powinniśmy dać schronienie i pomoc tym, którzy chcą przybyć z Ameryki Południowej, lecz także wesprzeć ich poprzez sprowadzenie ich rodzin. I czy w zasadzie nie powinniśmy przyjąć wszystkich cierpiących dzieci z rodzinami, nieważne skąd pochodzą? Zwłaszcza z krajów, gdzie sami namieszaliśmy... Afganistan, Irak, Somalia, Libia? I uchodźców, których stworzyli nasi sprzymierzeńcy – dzieci z Gazy i Zachodniego Brzegu?”.
Otóż powinni, tak naprawdę powinniśmy i my – ale ta abstrakcyjna narracja o uniwersalnym człowieczeństwie i obowiązkach zeń płynących nie może stworzyć trwałych podstaw moralnych dla stabilnego projektu politycznego. Taki projekt ma ogromną cenę: albo wieczna moralna schizofrenia, albo docelowo anihilacja naszej formy życia, albo płynąca z uporczywej negacji instynktów zwykłych wyborców konieczność radykalnego osłabienia demokracji (rozgoryczeni nieintuicyjnym moralnym imperatywem wyborcy mogą się przecież wziąć i zagłosować na przykład na Marine Le Pen).
Ulubionych tytułów prawicowych histeryków nie mam, ale możemy spojrzeć na przykład na serwis Breitbart News, gdzie dowiadujemy się, że „muzułmański mer Londynu sprzyja terrorystycznej grupie Hezbollah” (nie sprzyja). I na pierwszy komentarz pod tekstem, który głosi: „Londyńczyków to nie rusza, wybrali go, żeby udowodnić, iż są tolerancyjni, terrorystów też sami wpuszczą”. „Tak – odpowiada mu ktoś sarkastycznie – bo patriotyzm, tradycja i kultura są przecież formami rasizmu, chyba że nie są nasze”. Przekaz jest jasny: precz z kłamliwą i autodestrukcyjną poprawnością, wyciągnijcie ze strychów portrety. Pociągnięta ad absurdum histeria prawicowa nie grozi co prawda ani moralną schizofrenią, ani demokratycznym deficytem, ale przestaje w ogóle być projektem moralnym, bo dumnie nosi swoje freudowskie id i wali nim na oślep w obkurczone superego. Jej logiczną konsekwencją polityczną jest nie tylko zachodni izolacjonizm, do czego się przyznaje, ale totalna atomizacja, a więc też rozpad pewnego cywilizacyjnego projektu. A co najważniejsze, żadna z tych strategii nie wygrywa turnieju ze swoją brzydszą twarzą: jedna przed nią ucieka i chce ją zakrzyczeć, druga się jej poddaje. Tymczasem mądrze spotkać swój cień znaczy dorosnąć – i tego nam właśnie desperacko trzeba.
Jabłko upada przy jabłoni w łańcuch gatunków spięte ciało
Nie obejdziemy się bowiem bez jakiegoś projektu moralnego i potrzebujemy go natychmiast. Sojusze – zarówno gospodarcze, jak i militarne – są zwykle spisane na papierze i potwierdzone pieczęcią własnych interesów, ale to wspólnota wartości nadaje im efektywność i trwałość. To ona czyni z przypadkowego wsparcia cywilizacyjną wspólnotę. Nie ma bowiem lepszej podstawy efektywnego działania niż mocna tożsamość – tylko ten, kto wie, kim jest, wie, co zrobi. A nie ma silnej podstawy tożsamości niż opowieść moralna.
Od zawsze zresztą wiedziały o tym elity Unii Europejskiej, ani na moment nie rezygnując z języka wartości, nawet gdy pierwotne cele różnych faz integracji były de facto gospodarcze lub obronne. Gdy cierpiała demografia, otwierały się rynki pracy, ale to ideologia multikulturalizmu, jedności i wspólnoty była dla tego ruchu najgłośniejszym uzasadnieniem. Gdy przyjmowano do UE nowe państwa, uzasadnieniem z poziomu marksowskiej bazy była antyrosyjska konsolidacja i rozszerzenie rynków – ale i tak wszyscy rozumieliśmy to jako moralną przypowieść, w której ciemiężone niegdyś komunizmem kraje ostatecznie uwalniają się od fałszywej ideologii i zdawszy egzamin z lojalności dla wolności i demokracji, potwierdzają przynależność do wspólnoty europejskich wartości. Bez tej narracji nie udałoby się nic; przy czym nie znaczy to, że projekt moralny jest kwestią czysto instrumentalną – raczej pozostaje z pragmatyką w symbiozie, gdzie każdy czynnik wzmacnia lub osłabia drugi w zależności od sytuacji. Ani Europa, ani Zachód nie przetrwają bez silnej moralnej nadbudowy.
Jednak ta nadbudowa musi się zmienić. Musi odejść od idealizmu i wyciągnąć wnioski z brzydoty ukrytego dotąd portretu. I dokonać na sztucznie gładkiej twarzy liberalnego uniwersalizmu kilku drastycznych cięć.
Po pierwsze, nasz nowy moralny projekt musi zrezygnować z wygórowanych ambicji. Francis Fukuyama w jednym z wykładów opowiadał o konferencji w Watykanie, która odbyła się w 2004 r. przy okazji rozszerzenia Unii na Europę Wschodnią. „Posadzono mnie przy stole z Niemcem, byłym szefem Bundesbanku, i polskim byłym ministrem; oboje mieli ponad 70 lat” – mówił Fukuyama. Po krótkiej rozmowie okazało się, że Niemiec służył w Wehrmachcie, a Polak – w ruchu oporu. Było to dla Fukuyamy uderzającym symbolem mocy europejskiego projektu – oto znaleziono wartości, które potrafią przekroczyć tak fundamentalny spór. Ale dziś nie potrzebujemy już projektu o takiej sile moralnej. Co więcej, sztuczne podtrzymywanie go przy życiu dłużej, niż wymagały tego okoliczności, zaowocowało właśnie dysonansem poznawczym i wspomnianymi dwoma rodzajami moralnej histerii. Potrzebujemy za to projektu, który będzie – używając pojęcia Nassima Taleba – „antykruchy” – na tyle minimalny, że utrzyma się w nieschizofrenicznym pionie, nawet gdy będziemy musieli nagle bronić własnego interesu.
Po drugie, gładkolicy Dorian Gray musi się wyzbyć wstydu za swoje nieracjonalne przywiązanie do przygodnych rzeczy, takich jak styl życia czy kultura. To wydaje się minimalnym ukłonem w stronę nacjonalistyczno-zaściankowego portretu, tą najbardziej konieczną absorpcją części „zwierzęcego” cienia. Dobrze ujął to lewicowy filozof Slavoj Žižek, kiedy w momencie, w którym media opisywały wiele kulturowych konfliktów między przyjezdnymi z Bliskiego Wschodu i Afryki a Europejczykami, napisał: „Trzeba przemóc kolejne tabu, dotyczące zrównywania każdego odwołania do europejskiego dziedzictwa z kulturowym imperializmem i rasizmem. Mimo (częściowej) odpowiedzialności Europy za sytuację, przed którą uciekają uchodźcy, nadszedł czas, by porzucić lewicowe mantry krytykujące eurocentryzm”. Innymi słowy, nasz moralny projekt musi rozumieć swój cienisty kontekst: chcemy – choć dla robiących w moralnej abstrakcji filozofów to wciąż wstyd – utrzymać pewne formy życia jako dominujące, bo taki jest nasz interes. Musimy dać sobie przyzwolenie do ich promocji i obrony albo skończymy w jednej z dwóch niszczących nas histerii. Musimy więc przyjąć moralne nastawienie, jakie opisał Isaiah Berlin, mówiąc: „Zdawać sobie sprawę z relatywnej jedynie wagi własnych wartości, a jednocześnie twardo przy nich stać – to odróżnia człowieka cywilizowanego od barbarzyńcy”.
I po trzecie, musimy poddać nie tylko ambicję, lecz także zasięg owego projektu moralnego. Nasza uniwersalistyczna moralna Hellada musi pozwolić na istnienie moralnych miast-państw, które będą miały mandat zaufania, by owe szeroko zakrojone zasady uszczegóławiać na własną rękę. Po brytyjskim referendum i w obliczu rozprzestrzeniającej się prawicowej histerii nie możemy już udawać, że przyszłością Europy jest całkowita integracja albo że imperatywem jest, by cały Zachód był natychmiast identycznie progresywny. Jan-Werner Müller, filozof polityczny z Princeton, pisał niedawno, że czas przestać domagać się stworzenia „wielkiej tożsamości europejskiej”, bo to tylko pokłosie XIX-wiecznej logiki, która w praktyce rozbija się o narody i inne łatwiej dostępne tożsamości. Nasz uniwersalizm musi trwać i się bronić, ale musi się ożenić z jakąś formą komunitaryzmu. Forma naszej moralności musi przyjść z góry, ale materia musi być oddolna.
Innymi słowy, musimy uznać, że brzydota portretu jest częścią nas. Trzeba nam zaakceptować własne niedoskonałości, niespójności, zwierzęce instynkty i egoizm wszystkich graczy. Musimy, jak pacjenci psychoanalizy, spojrzeć bez lęku we własną grzeszną przeszłość, w najczarniejsze zakątki naszej duszy; oswoić się z własnymi ograniczeniami. I dopiero gdy uda nam się przykroić uniwersalistyczny projekt do politycznej pragmatyki i psychologicznych realiów obywateli, będziemy mogli zrobić coś dobrego bez histerii. Dopiero wtedy będziemy mogli zachować innych, nie niszcząc siebie. Bo jak zawsze, jak w każdej pradawnej opowieści, dojrzeć oznacza wchłonąć część swojego cienia.
Bo czystość jest kłamstwem, zło piekłem; by polis trwało, trzeba nam mapy terytorium środka.
Wszystkie śródtytuły pochodzą z wiersza Zbigniewa Herberta „Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz”.