Republikańscy oponenci Trumpa do ostatniej chwili próbują zatrzymać jego nominację. Ale nie mają na to większych szans. Choć konwencja Partii Republikańskiej, podczas której Donald Trump ma oficjalnie zostać jej kandydatem w wyborach prezydenckich, rozpoczyna się w poniedziałek, dwie najważniejsze niewiadome wyjaśnią się wcześniej.
Według nieoficjalnych informacji nowojorski miliarder już jutro ujawni nazwisko potencjalnego wiceprezydenta. Prawdopodobnie też przed końcem tygodnia upadną ostatnie próby zablokowania nominacji dla Trumpa.
Podczas konwencji delegaci głosują, wybierając kandydata na prezydenta, co zazwyczaj jest formalnością. Ten przedstawia osobę, z którą wystartuje w wyborach, zaś partia przyjmuje platformę programową. Tegoroczna konwencja republikańska, która po raz trzeci w ogóle, ale pierwszy raz od 80 lat odbywa się w Cleveland w stanie Ohio, nie będzie jednak zwyczajna. Trump, który bezapelacyjnie wygrał partyjne prawybory, nie podoba się wielu osobom z republikańskiego kierownictwa i przez ostatnie kilka tygodni szukały one sposobów, by zablokować jego nominację. Trump jest pierwszym kandydatem którejkolwiek z obu wielkich partii bez jakiegokolwiek politycznego doświadczenia od 1952 r., gdy republikańską nominację zdobył generał Dwight Eisenhower, i pierwszym, który nie pełnił żadnej funkcji politycznej lub wojskowej, od Wendella Willkiego w 1940 r.
Ale większym problemem niż brak doświadczenia są poglądy Trumpa, które często idą wbrew republikańskiej ideologii, oraz jego sposób bycia i kontrowersyjne wypowiedzi. Część republikańskich polityków zorganizowała nawet nieformalny ruch Stop Trump lub Never Trump, który chce zablokować jego nominację. Według regulaminu delegaci na konwencję, których jest 2472, w pierwszej turze muszą zagłosować zgodnie z wynikami prawyborów w danym stanie, co oznaczałoby, że Trump – który zresztą jest jedynym kandydatem – tę nominację łatwo otrzyma. Przeciwnicy Trumpa od pewnego czasu próbowali przekonać, że delegaci wcale nie muszą być związani rezultatami prawyborów i mogą głosować zgodnie z własnym sumieniem.
W Wirginii sąd nawet uznał w tym tygodniu, że stanowe przepisy nakazujące delegatom głosowanie na zwycięzcę pod groźbą procesu karnego są niezgodne z prawem, ale nie ma to przełożenia na pozostałe stany. Innym sposobem na zatrzymanie Trumpa miała być zmiana obowiązujących zasad. Wczoraj rozpoczął obrady panel, który do piątku ma przyjąć szczegółowy regulamin konwencji, ale praktycznie nie ma szans, by znieść zasadę głosowania delegatów zgodnie z wynikami prawyborów. Wygląda na to, że przeciwników Trumpa w tym panelu może być za mało nawet do tego, by mogli oni formalnie zawrzeć zdanie odrębne. Nie wydaje się, by Trump mógł nie otrzymać nominacji.
Poza tym ruch Never Trump wyraźnie słabnie. Ciosem, który poważnie osłabił ich morale, była decyzja Teda Cruza – tego z pretendentów, który najdłużej walczył z nim w prawyborach – by jednak wygłosić przemówienie na konwencji. A choć liczba znaczących polityków, którzy nie zamierzają się pojawić na konwencji, jest duża – m.in. George H.W. Bush, George W. Bush, Mitt Romney i John McCain – to też się trochę zmniejsza. Poparcia Trumpa odmówiło za to kilkudziesięciu prominentnych republikanów. Część zadeklarowała wręcz, że zagłosują na Clinton. Wśród nich są członkowie administracji Busha juniora: Henry Paulson, Richard Armitage i Brent Scowcroft, a także ideolog neokonserwatystów Robert Kagan. W maju Craig Snyder, były szef sztabu jednego z republikańskich senatorów, założył nawet komitet Republikanie za Clinton. Jego zdaniem na rywalkę Trumpa może zagłosować do 10 proc. republikańskich wyborców.
Na to, że republikanie jednak zaakceptują nominację dla Trumpa, wpływają nazwiska potencjalnych kandydatów na wiceprezydenta, bo wszyscy wymieniani w tym kontekście są doświadczonymi politykami z partyjnego establishmentu. To, że Trump ma zamiar przedstawić swojego partnera przed konwencją, też jest sposobem na osłabienie buntu wśród delegatów, bo zwyczajowa kolejność – najpierw wybór kandydata na prezydenta, później przedstawienie przez niego zastępcy – wśród wielu z nich budziłaby obawy. Jeśli chodzi o kandydatów na wiceprezydenta, to najczęściej w spekulacjach przewijają się: gubernator Indiany Mike Pence, gubernator New Jersey Chris Christie i były przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich oraz w pewnej odległości za nimi senator z Alabamy Jeff Sessions.
Trump sam ujawnił, że bardzo poważnie rozważa trzy pierwsze osoby i kilkukrotnie w ostatnich dniach podkreślał, jak dobrze się z nimi rozumie. – A tak przy okazji, jak tam wasz gubernator? Dobrze? Tak myślę. Nie wiem, czy pozostanie waszym gubernatorem, czy będzie wiceprezydentem – mówił we wtorek Trump na wiecu w Indianie. Zdradził też, że oprócz doświadczenia w polityce i osobistej chemii kluczową cechą przy wyborze kandydata jest to, czy ma on ducha walki i potrafi atakować jak wściekły pies. To wskazuje, że w drugiej części kampanii Trump ma zamiar zmienić styl w porównaniu z prawyborami, gdy w porównaniu z rywalami do nominacji nie przebierał w środkach.
Teraz atakowaniem Hillary Clinton będzie się zajmował jego wyborczy partner, zaś Trump będzie się próbował prezentować jako zrównoważony, odpowiedzialny polityk, godny miejsca w Białym Domu. O ile Gingrich i Christie byli od początku wymieniani wśród faworytów do wiceprezydentury, o tyle Pence pojawił się w tym gronie niedawno. Ale z kilku powodów może on być najlepszym kandydatem – jako były przewodniczący republikanów w Izbie Reprezentantów jest osobą związaną z partyjnym establishmentem i dobrze przez niego odbieraną, należy do frakcji Tea Party, czyli przyciągnie wyborców Teda Cruza, a na dodatek pochodzi z innego regionu kraju niż Trump i jest sporo od niego młodszy (ma 57 lat), zatem może trafiać do innego elektoratu.
Pence był zresztą wymieniany jako kandydat do Białego Domu w wyborach w 2008 i 2012 r. Tymczasem Gingrich ma wprawdzie duże doświadczenie w Kongresie, ale od kilkunastu lat już w nim nie zasiada, jest z tego samego pokolenia, co Trump, czyli nie doda mu zbyt wiele nowych głosów, i ma podobnie burzliwe życie rodzinne (obaj są żonaci po raz trzeci), co pewnie będzie podkreślane w kampanii. Christie z kolei też należy do młodszego pokolenia i ma szanse przyciągnąć bardziej centrowych wyborców, ale, reprezentując stan sąsiedni wobec Nowego Jorku, nie dodaje żadnego zróżnicowania geograficznego. Jednak którykolwiek z nich zostanie ostatecznie wybrany, będzie musiał naprawdę ostro atakować Clinton, bo to kandydatka demokratów ma przewagę w sondażach – obecnie średnio 4,5 pkt proc. – i to ona jest faworytką wyborów.