Już Fryderyk Wielki widział, że najłatwiej mieszkańcom Zachodu uświadomić polskie wstecznictwo, używając do tego kaźni wiedźmy.
Środowiska postępowe w Polsce spotkały niedawno dwa bolesne rozczarowania. Najpierw okazało się, że właściciele restauracji promujących weganizm wcale nie muszą poczuwać się do przestrzegania kodeksu pracy. Nim niesmak minął, doszła kolejna niespodzianka – że czarownice mogą mieć narodowość. Robert Biedroń chciał dobrze. Po ukończeniu przebudowy drogi krajowej nr 21 Słupsk zyskał sporo nowych rond. Prezydent wraz z radą miejską poszedł jak zwykle w polski synkretyzm. Miłośnicy munduru i endecji dostali rondo imienia gen. Józefa Hallera, fani żołnierzy wyklętych rondo Danuty Siedzikówny „Inki”, Kościół ma teraz rondo św. Maksymiliana Kolbego, a emerytowani lotnicy mogą cieszyć się z ronda im. 28 Słupskiego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego – sformowanego w maju 1952 r. Ale dla lewicowych postępowców prezydent wywalczył coś ekstra.
„Mamy rondo Triny Papisten. Legendarna słupska czarownica zrehabilitowana. Tego jeszcze w Polsce nie było!” – napisał na Twitterze Biedroń. Początkowo wybuchła ogromna radość. „Ulica będzie nosić imię kobiety, która została zamordowana przez urzędników i Kościół za czary” – triumfalnie doniósł portal Tomasza Lisa naTemat.pl. Ale wzburzonej tym atakiem prawicy ktoś podsunął starą monografię Marii Zaborowskiej „O wieży czarownic nad rzeką Słupią i sądzie odbytym przed 257 laty nad tzw. czarownicą”. Autorka, korzystając z pruskich akt sądowych, opisała proces Kathariny Zimmermann z 1701 r., ze względu na katolickie wyznanie i – jak sugerowała badaczka – polskie korzenie nazywanej pogardliwie Triną Papisten (Kachna Papistka). „Jednym słowem Kaśka Katolka, dziś Moher, jak mawiają w kręgach zbliżonych do orientacji światopoglądowej prezydenta Słupska” – napisał Andrzej Potocki w felietonie na portalu wPolityce.pl. „W czasach, kiedy zgładzono Kasię Katolkę, miasto, w którym jest prezydentem (Biedroń – aut.), było prawie w 100 proc. protestanckie i należało do Elektoratu Brandenburgii” – zauważył felietonista.
Te ustalenia sprawiły, że w zaledwie kilka dni czarownica Zimmermann dorobiła się mnóstwa fanów w środowiskach narodowo-patriotycznych. „To była katoliczka zamordowana i prześladowana przez protestancki, luterański sąd w Prusach Królewskich! Brawo Pan” – tweetował jeden z nich do prezydenta Biedronia. No i tym sposobem lewica przegrała nawet rondo w Słupsku, które miało zostać kultowym symbolem polskiego postępu. Zaanektowali je wstecznicy, być może sprawiając tym przebywającym w zaświatach Hohenzollernom sporą frajdę.
Prawnicy na polowaniu
Modne ostatnio rehabilitowanie kobiet skazanych za czary, jako wzorcowych ofiar patriarchalnego społeczeństwa, ma świetlaną przyszłość. Historycy doliczyli się w krajach zachodnich ponad 50 tys. niewiast zamordowanych z powodu podejrzeń o konszachty z siłami nieczystymi. „Przeważająca większość procesów o czary – być może ok. 75 proc. – przypada na Święte Cesarstwo Rzymskie, Francję i Szwajcarię, a więc obszary skupiające około połowę całej ludności Europy” – opisuje w monografii „Polowania na czarownice w Europie wczesnonowożytnej” Brian P. Levack.
Przy czym, wbrew stereotypowym wyobrażeniom, wcale nie wydarzyło się to w średniowieczu, które okazuje się całkiem cywilizowaną epoką. Zwłaszcza w porównaniu z następnymi. Wprawdzie to inkwizytorzy Heinrich Kramer i Jacob Sprenger opublikowali w 1487 r. traktat „Młot na czarownice”, lecz w owym czasie Święte Oficjum zajmowanie się wiedźmami traktowało jako działalność zupełnie uboczną. Głównym zadaniem instytucji było niedopuszczanie do szerzenia się idei wrogich Kościołowi oraz eliminowanie heretyków. Przy czym wcale nie chodził o ich uśmiercenie. Zdecydowanie za bardziej pożądane uznawano złamanie publiczne przeciwnika i uzyskanie od niego deklaracji, że marzy o powrocie na łono Kościoła. Jedynie ok. 5 proc. procesów kończyło się stosem. Uznawany za wielkiego okrutnika inkwizytor Bernard Gui w 930 przeprowadzonych przez siebie rozprawach na śmierć skazał 45 osób.
A potem na Zachodzie nadeszła epoka reformacji, wojen religijnych i ogólnego wzmożenia fanatyzmu. Atmosfera powszechnej histerii sprzyjała wierze w czary, co w końcu przyniosło z początkiem XVI w. nieznane wcześniej zjawisko, jakim było polowanie na czarownice. „W początkowym stadium polowania większość procesów przypadła na Francję, zwłaszcza na wschodnią jej część, graniczącą ze Szwajcarią i Burgundią. W drugiej połowie XVII w. jednakże, gdy polowanie osiągnęło najintensywniejszą fazę, centrum ścigania czarownic stały się Niemcy” – zaznacza Levack.
Sprzyjała temu specyfika Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Tworzył je zlepek kilkudziesięciu królestw i księstw, a także niezależnych miast, rządzących się własnymi prawa. „Byłoby przesadą twierdzenie, iż sytuacja taka pozwalała każdemu władcy, proboszczowi lub sądownikowi na »palenie do woli«, lecz sędziowie niemieccy cieszyli się swobodą w prowadzeniu spraw o czary, której gorliwi łowcy czarownic w innych częściach Europy mogli im jedynie pozazdrościć” – wyjaśnia Levack. Ciekawą prawidłowość stanowi fakt, że w państewkach, gdzie od wyroków nie można się było odwoływać do instancji wyższych ani trybunałów cesarskich, palono najwięcej kobiet. Przy czym szybko nauczono się używać oskarżeń o konszachty z siłami nieczystymi do załatwiania lokalnych porachunków. Oprócz wiedźm rosła też szybko liczba spalonych czarowników.
Masowość sądowych mordów było szokująca nawet jak na ówczesne standardy. Stąd w 1532 r. cesarz Karol V i Sejm Rzeszy usiłowali narzucić w cesarstwie jeden kodeks karny. Zawarto w nim zapis, aby w procesach o czary przed przystąpieniem do tortur i orzeczeniem wyroku przesłać protokoły przesłuchań wydziałowi prawa najbliższego uniwersytetu. Uczeni prawnicy na ich podstawie wydawali opinię, czy są przesłanki do posądzenia danej osoby o konszachty z diabłem. W zamyśle cesarza taki wymóg miał doprowadzić do ograniczenia liczby stosów. Tymczasem art. 109 Constitutio Criminalis Carolina zadziałał odwrotnie, niż sądzili jego twórcy. Z Niemcami bowiem już tak jest, że gdy uwierzą w jakąś ideę, to wcielają ją w życie z żelazną konsekwencją bez oglądania się na fakty czy zdrowy rozsadek.
„Ponieważ uniwersytety były ośrodkami rozwoju i rozpowszechniania teorii demonologicznych, konsultacje uczonych jurystów prowadziły do przyswojenia idei satanistycznych przez lokalnych sądowników, którzy żywili poglądy czasem nieodbiegające od wierzeń niewykształconego chłopstwa” – podkreśla Brian P. Levack. W efekcie nikt nie miał na sumieniu więcej spalonych czarownic niż niemieccy profesorowie prawa. Im też zawdzięczano kumulację antymagicznej histerii, która w drugiej połowie XVI w. ogarnęła wszystkie kraje niemieckie.
Zmierzch mody na stosy
Polowaniem na czarownice na terenie Rzeszy z równą gorliwością zajmowali się zarówno katolicy, jak i protestanci. Przy czym w porównaniu z dawną inkwizycją cechowało ich nieporównywalnie większe okrucieństwo. Wyrokiem śmierci kończył się co drugi proces, a tortury w czasie przesłuchań stanowiły normę. Nie służyły one temu, by uzyskać zeznania, lecz wymusić przyznanie się do winy.
Tak też wyglądało w Słupsku (wówczas pruskim Stolp) oskarżenie i proces Kathariny Zimmermann, które można by uznać za wzorcowe. Pochodząca z Westfalii kobieta była obcą osobą w mieście. Przyjechała do niego wraz z pierwszym mężem, kowalem Martinem Nipkowem. Do tego jeszcze nie kryła się z katolicyzmem, czego nie można uznać za najrozsądniejsze zachowanie w mieście zdominowanym przez protestantów. Kiedy zmarł Martin, Katharina wyszła za miejscowego rzeźnika Andreasa Zimmermanna.
Wedle Marii Zaborowskiej oboje stanowili konkurencję dla innych masarzy. Ponadto kobieta specjalizowała się w ziołolecznictwie, zachodząc tym za skórę słupskim aptekarzom. Zbyt kłujący w oczy sukces biznesowy katoliczki (brak przesłanek, by twierdzić, że miała polskie korzenie) sprowokował oskarżenie o uprawianie „lubieżnych praktyk z diabłem” i zapisanie mu duszy, co pisemnie zarzucił kobiecie aptekarz Zienecker. Dodając, iż dwie inne stracone wcześniej wiedźmy zeznały w śledztwie, że miały konszachty z Kathariną Zimmermann.
Po jej aresztowaniu akta sprawy pod koniec maja 1701 r. przekazano, zgodnie z procedurą, wydziałowi prawa Uniwersytetu w Rostocku. Dwa miesiące później nadeszła odpowiedź, że uczeni prawnicy potwierdzają wszelkie oznaki czarostwa i oskarżoną należy poddać torturom. Wedle protokołu zakuto ją w dyby, a następnie łamano palce przy użyciu śrub do momentu, aż potwierdziła oskarżenia. Jednak po wizycie księdza i zapewne spowiedzi wszystkie zeznania odwołała, co przyniosło jej drugą porcję tortur. Tym razem przypalano ją rozgrzanym żelazem i wbijano drzazgi pod paznokcie. Ostatecznie Trina Papisten załamała się i pod koniec sierpnia zapadł wyrok skazujący ją na stos. Spłonęła na nim, podobnie jak osiemnaście innych „wiedźm” straconych wcześniej w Słupsku.
Jedynym nietypowym niuansem w jej sprawie było to, że pani Zimmermann przypadł tytuł ostatniej słupskiej czarownicy. Koniec sezonu polowań przyniosła mieszkankom krajów niemieckich książka wydana dwa miesiące po jej śmierci. Napisał ją profesor prawa, filozof i rektor Uniwersytetu w Halle Christian Thomasius. Do jego rąk w 1694 r. trafiły akta przesłane z koszalińskiego sądu, dotyczące kobiety podejrzanej o czarostwo. Spalona w Koszalinie (wówczas niemieckim Köslin) rzekoma wiedźma przed egzekucją wskazała niejaką Barbarę Labarentz jako osobę, która uczyła ją magii. Jednak urzędnicy sądowi nie odkryli żadnych dowodów potwierdzających oskarżenie. Mimo to lokalny sąd zapytał uniwersyteckich prawników, czy można podejrzaną poddać torturom. „Były to pierwsze akta sprawy o czary, z jakimi się w życiu zetknąłem” – zapisał Thomasius.
Wbrew temu, jak zazwyczaj zachowywali się jego koledzy, uznał, że nie ma żadnych podstaw do torturowania pomówionej kobiety. Po czym zalecił w opinii, by ją natychmiast zwolnić z aresztu. Cała sprawa tak go zafascynowała, że dogłębnie studiował wszelką literaturę poświęconą magii oraz czarownicom. Zebrane materiały poddał analizie i w listopadzie 1701 r. opublikował rozprawę „Zwięzłe tezy o występku czarostwa”. Udowadniał w niej, że nie ma żadnych podstaw prawnych do wytaczania procesów o czary, gdyż oskarżenia opierają się na zabobonach i są sprzeczne z logiką. Zaskoczył też czytelników stwierdzeniem, że czarownice pali się w Europie lub niekiedy topi na masową skalę zaledwie od dwóch stuleci. Tymczasem wszyscy święcie wierzyli, że tak ze sługami diabła rozprawiali się już pierwsi chrześcijanie.
Publikacja zapoczątkowała na terenie Niemiec spór prawników i teologów dotyczący istnienia wiedźm. Debata trwałaby zapewne długo, bo stronnictwo miłośników stosów było całkiem liczne, gdyby nie talent dydaktyczny profesora. Wychował bowiem całe grono zdolnych i oddanych mu uczniów. Jeden z nich, Hermann Adolf Meinders, w 1713 r., zaraz po wstąpieniu na pruski tron Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna, objął posadę królewskiego doradcy. Wkrótce przekonał monarchę, by wydał dekret zabraniający sądom niższych instancji rozpatrywania oskarżeń o czary. Wszystkie takie sprawy miały trafiać do Kolegium Kryminalnego w Berlinie, pełniącego funkcję najwyższej instancji w sprawach karnych. Kolegium zaś otrzymało nakaz obligatoryjnego odrzucania tego typu oskarżeń. Tym prostym sposobem Prusy, jako pierwsze państwo niemieckie, zamknęły niechlubną epokę polowań na czarownice.
Kurt Baschwitz, autor książki „Czarownice. Dzieje procesów o czary”, twierdzi, że ostatni pozew o czarostwo wniesiono do pruskiego sądu w miasteczku Nauen w 1721 r. Magistrat miejski oskarżył żonę miejscowego szewca, że używając magii, zamieniła nocą sprzedane sąsiadce masło w krowie łajno. Poinformowane o pozwie Kolegium Kryminalne nakazało natychmiastowe wstrzymanie rozprawy, a rajców pisemnie pouczono, że krowie odchody mogą „znaleźć się w garnku nie tylko za sprawą czarów”. Jednak na wszelki wypadek posłano z Berlina do Nauen królewskich inspektorów, by ci przyjrzeli się z bliska sprawie. Uznali oni kobietę wnoszącą oskarżenie za chorą psychicznie i zaordynowali umieszczenie w domu dla wariatów w Szpandawie.
Takimi sposobami szybko zniechęcono pruskich obywateli do likwidowania niewygodnych sąsiadek za pomocą pomówień o czary. Kolejny król, Fryderyk Wielki, który zasiadł na tronie w 1740 r., potrafił zręcznie wykorzystać ten fakt w polityce zagranicznej do budowania potęgi Prus.
Polski ciemnogród
Gdy polowania na czarownice na terenie krajów niemieckich miały się ku końcowi, nagle stosy zaczęto rozpalać w zachodnich województwach Rzeczypospolitej. Niegdyś najbardziej tolerancyjne państwo Europy po szwedzkim potopie oraz wojnach północnych znajdowało się w opłakanym stanie. Nastąpił ogromny regres ekonomiczny i edukacyjny, a nałożył się na to kompletny upadek władzy centralnej. To sprzyjało narastaniu wiary we wszelkiego rodzaju zjawiska nadprzyrodzone. „Najogólniej można stwierdzić, iż obszary położone blisko Niemiec lub zamieszkane przez ludność mówiącą po niemiecku odznaczały się znacznie intensywniejszym ściganiem czarownic niż tereny wyłącznie słowiańskie” – twierdzi Brian P. Levack. „Stamtąd rozpowszechniły się te idee (palenia czarownic – aut.) na inne dzielnice kraju, jakkolwiek nigdy nie zakorzeniły się na Litwie, najdalej wysuniętej na wschód, ani w Galicji na południu”.
Jednym słowem procesy o czary wytaczano jedynie w najbardziej otwartych na zachodnie mody dzielnicach Rzeczypospolitej. Przez cały okres polowań zamordowano wedle szacunków różnych historyków od 5 do 10 tys. kobiet. Jednak w przypadku Polski nieszczęsne panie palono lub też topiono w wyjątkowo fatalnym kontekście politycznym. Oświeceniowe reformy Fryderyka I czyniły z Prus wzór postępowego państwa. Nowe pokolenia europejskich naukowców i filozofów, idąc za przykładem francuskich mistrzów, wyśmiewało wiarę w magię, a tortury i palenie czarownic uznało za przejaw skrajnego zacofania. Nienadążający za nowymi trendami Polacy powielali przestarzałe wzorce, co skutecznie wykorzystano, żeby kompromitować ich kraj. Budowanie czarnego PR Rzeczypospolitej służyło Fryderykowi Wielkiemu do tego, by przygotować europejskie elity na zaakceptowanie zagarnięcia przez Prusy jak największych obszarów sąsiedniego państwa. Polacy zaś co chwila dostarczali mu nowych okazji do ich oczerniania.
Całą oświeconą Europę zaszokował proces, jaki sfingowali w 1761 r. trzej bracia Szeliscy, władający Gorzuchowem. Pomówili oni o czarostwo dziesięć chłopek ze swojego majątku. Kiedy jednak chcieli je postawić przed sądem w pobliskim Gnieźnie, sędzia odmówił rozpatrzenia pozwu. Podobnie uczynił sędzia z Pobiedzisk. Dopiero sąd ziemski w Koszkowie podjął się przeprowadzenia rozprawy. Dziewięć dorosłych kobiet i trzynastoletnią dziewczynkę trzykrotnie poddawano torturom, aż w końcu przyznały, że „są w związku z diabłem i chodzą na Łysą Górę”. Wszystkie oskarżone spalono. Sto lat wcześniej takie wydarzenie mieszkańcy Zachodu (a zwłaszcza niemieccy profesorowie prawa) nagrodziliby wyrazami uznania. Ale czasy się zmieniły. Fryderyk Wielki, zaraz po objęciu tronu, wykreślił z kodeksu karnego możliwość stosowania tortur, czym zyskał podziw wielkich myślicieli Oświecenia. Wkrótce inni władcy poszli w jego ślady. Dręczenie bezbronnych kobiet stało się rzeczą ohydną i kompromitującą dla każdego.
Tymczasem w 1775 r. wydarzył się jeszcze większy skandal – we wsi Doruchów pod Wieluniem. Żona właściciela miejscowości, pani Stokowska, „dostała wielkiego bólu w palcu, a włosy zaczęły jej się zwijać w kołtuny” (wedle opisu gazety „Przyjaciel Ludu” z 1835 r.). Wezwana na pomoc znachorka orzekła, że ktoś rzucił na dziedziczkę urok. Kochający mąż przeprowadził śledztwo i uwięził w spichrzu dworku kilkanaście kobiet z okolicznych wsi. Następnie sprowadził z miasteczka Grabowo sędziów, a ci dochodzenie zaczęli od wezwania kata. Tortur nie przeżyło kilka kobiet. Ostatecznie osądzono i żywcem spalono czternaście chłopek. Król Prus potępił tę rzeź ze szczerym oburzeniem.
Przerażony jej możliwymi konsekwencjami wojewoda kaliski August Sułkowski począł zabiegać, by Sejm wydał ustawę zabraniającą sądom rozpatrywania oskarżeń o czary. Oficjalnie wniosek taki, w porozumieniu z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim, wniósł na sejmowym posiedzeniu w sierpniu 1776 r. kasztelan biecki Wojciech Kłuszewski. Stronnicy reform, dominujący już w parlamencie, przeforsowali nowe prawo. Król zaś nakazał wybić pamiątkowy medal z łacińską sentencją o treści: „Mękami wyciągać zawsze wątpliwe wyznanie zbrodni, pociągać do sądu obwinionych o rzekome związki z mocą szatańską zakazał sejm r. 1776 na wniosek Stanisława Augusta”. Przy okazji parlament zdelegalizował także stosowanie tortur.
„Ustawa sejmowa z 1776 r. miała, jak się okazuje, szanse na rzeczywiste egzekwowanie w społeczeństwie, w niemałym stopniu nasyconym ideami oświeceniowymi” – zapisała w książce „Procesy o czary w Polsce w wiekach XV–XVIII” Małgorzata Pilaszek, dodając: „Oskarżenia o czary rzadko pojawiały się w sądach po roku 1776. Traktowano je najczęściej jako nieuzasadnione pomówienia”. Władze kraju zadziałały więc bardzo roztropnie, lecz o wiele lat za późno.
„Biednych tych Irokezów będę się starał oswoić z cywilizacją europejską” – przeczytał cztery lata wcześniej sławny filozof Jean Le Rond d’Alembert w liście od Fryderyka Wielkiego. Król Prus wysłał go redaktorowi Wielkiej Encyklopedii Francuskiej, aby się wytłumaczyć z zainicjowania rozbioru Rzeczypospolitej i równocześnie zacząć propagandową pracę nad przygotowywaniem kolejnego. Rzeczą symptomatyczną jest, że prawo delegalizujące tortury oraz procesy o czary w tym samym roku co Polska przyjęła także Austria. Jednak rządzona przez cesarzową Marię Teresę monarchia Habsburgów uchodziła za kraj otwarty i nowoczesny. Choć polowano tam na czarownice o ponad sto lat dłużej niż w Polsce. Jednak jak to w polityce bywa – od faktów ważniejszy jest zwykle wizerunek.
A skuteczne dbanie o niego jest najwyraźniej dla Polaków, nawet tych najbardziej nowoczesnych, do dziś czarną magią.