27 maja prezydent Rosji Władimir Putin wystosował pod adresem Polski jasne ostrzeżenie: będziecie następni. Podczas spotkania w Atenach z greckim premierem Aleksisem Tsiprasem, które miało wzmocnić więzy ekonomiczne między oboma krajami, Putin stwierdził, że Rosja wycelowała już swoje pociski w bazę NATO Aegis Ashore w Rumunii, a Polska również wkrótce znajdzie się na celowniku. Polski komponent natowskiego systemu obrony przeciwrakietowej znajduje się w budowie i ma osiągnąć zdolność operacyjną w 2018 r .
Putin groził Polsce, choć nikt nie oczekuje, że to właśnie ona stanie się celem bezpośredniej agresji zbrojnej ze strony Rosji. Na tego typu zagrożenie znacznie bardziej wystawione są Estonia i Łotwa. Trzy państwa bałtyckie (także Litwa) są małe i trudne do obrony, a historia rosyjskiej dominacji nad nimi sięga stuleci. Wszystkie trzy przez krótki czas, między 1918 a 1940 r., były niepodległe, ale dostały się pod okupację Związku Sowieckiego wraz z wybuchem II wojny światowej.
Polska ma podobną historię konfliktów i okupacji. Ale kiedy Hitler 1 września 1939 r. napadł na ten kraj, zachodni alianci wypowiedzieli mu wojnę. Owszem, trzeba przyznać, że była to początkowo wojna na pół gwizdka. Ale Wielka Brytania i Francja nie zrobiły nawet tego dla Austrii, Czechosłowacji, Finlandii, państw bałtyckich – wszystkie one padły ofiarą niemieckiej lub sowieckiej agresji w latach 1938–1939. Zrobiły to w przypadku Polski. Bo Polska miała znaczenie dla ich własnego bezpieczeństwa.
Polska miała znaczenie wówczas i ma znaczenie dziś, ponieważ jest państwem dużym, stabilnym, demokratycznym i – czego nie powinno się nie doceniać – zdolnym do obrony. Alianci wypowiedzieli wojnę w obronie Polski, ponieważ uznali, że ona sama będzie im pomocna w ich własnej, majaczącej już na horyzoncie konfrontacji z Niemcami. Wówczas Polska szybko upadła w następstwie agresji Związku Sowieckiego, która nastąpiła nieco ponad dwa tygodnie po inwazji niemieckiej. A armie alianckie działały zbyt nieśmiale i były zbyt niezorganizowane, by wykorzystać krótką, ale dzielną samoobronę Rzeczypospolitej.
Dzisiejsza Polska jest znacznie większa (pod względem gospodarczym), znacznie bardziej stabilna i znacznie bardziej demokratyczna niż Polska z 1939 r. I choć pozostaje państwem relatywnie biednym jak na zachodnie standardy, jej gospodarka jest równa trzeciej części gospodarki Rosji. Jej demokratyczna rewolucja wyprowadziła Europę Wschodnią z bloku sowieckiego. W 1999 r. Polska weszła do NATO, w 2004 r. – do Unii Europejskiej. Kraj ten pozostaje największym państwem nowej Europy pod względem liczby ludności, wielkości gospodarki, powierzchni – i wydatków na obronę.
W czasie, gdy większość państw europejskich redukuje budżety wojskowe, Polska pozostaje jednym z niewielu członków NATO, który rzeczywiście spełnia uzgodniony w 201 4 r . cel, by wydatki na armię wynosiły 2 proc. PKB. Polska, w przeciwieństwie do większości państw Sojuszu, poważnie traktuje konieczność pozostawania w gotowości i aktywnie działa na rzecz modernizacji własnych sił zbrojnych. Wielka Brytania i Francja mogą dysponować znacznie większymi pieniędzmi, ale ich zaangażowanie jest rozbite między Europą, Afryką i Bliskim Wschodem. Polskie siły zbrojne są skoncentrowane na jednym kierunku – wschodnim.
Tak jak zachodnioniemiecka Bundeswehra niegdyś, podczas zimnej wojny ze Związkiem Sowieckim, stanowiła bastion natowskiej obrony w Europie, tak obecnie Polska staje się sworzniem zachodniego bezpieczeństwa kolektywnego w tym regionie. Estonia, Litwa i Łotwa są za słabe, zbyt wystawione i podzielone, by stanowić natowską linię frontu. Pozostają one konsumentami bezpieczeństwa zbiorowego, a nie jego dostarczycielami. Państwa bałkańskie są zbyt zdezorganizowane i skorumpowane, by były wiarygodnymi partnerami, a tureckie przywiązanie do reguł demokratycznych pozostaje pod znakiem zapytania. Polska jest więc niezastąpionym elementem europejskiego systemu bezpieczeństwa zbiorowego. A wzrost jej znaczenia wiąże się z kilkoma czynnikami.
Kryzys bez kryzysu
Poza rosyjskimi interwencjami zbrojnymi w Syrii i na Ukrainie większość konfliktów XXI w. nie jest rozstrzygana na polu walki. Armie mogą być użyte jako ostateczna instancja, od tego są. Ale większość postmodernistycznych konfliktów zakłada walkę o serca i umysły. Polska wygrywa tę walkę dla demokratycznego Zachodu na wschodnich rubieżach NATO. Choć poza regionem mało kto o tym wie, jest magnesem dla ukraińskich studentów i imigrantów. Gdy Niemcy i ich kanclerz Angela Merkel robią mnóstwo hałasu o politykę (niegdyś) otwartych drzwi dla syryjskich uchodźców, Polska po cichu zasymilowała setki tysięcy przybyszów z Ukrainy. Ukraiński kryzys migracyjny jest być może największym kryzysem migracyjnym, o którym nikt nie słyszał. Po prostu dlatego, że nie był kryzysem.
Nie było w nim tonących dzieci, przejmowanych łódek, po prostu pół miliona ludzi uciekło od przemocy i problemów społecznych. Proporcjonalnie to tak, jakby Niemcy przyjęły milion przybyszów. W przeciwieństwie do zamykanych granic i przepełnionych obozów, które towarzyszyły uchodźcom w drodze przez Bałkany, integracja Ukraińców w polskim społeczeństwie przebiegła stosunkowo gładko. Większość z nich w ogóle nie przeszła przez oficjalny oenzetowski bądź unijny system azylowy. Zamiast tego wjechali do Polski jako turyści, studenci albo pracownicy tymczasowi i regularnie występują o przedłużenie zgody na pobyt. Może brak im prawnych gwarancji, którymi dysponują posiadacze statusu uchodźcy, ale w praktyce żyją w znacznie lepszych warunkach niż Syryjczycy w tymczasowych obozowiskach w Niemczech i innych państwach Europy Zachodniej.
Polska jest aktywna także poza Ukrainą. Gdy Amerykanie i ich alianci publicznie debatują nad sensem zaopatrzenia ukraińskiego rządu w sprzęt, który pomógłby mu w samoobronie, polskie organizacje pozarządowe po cichu zaopatrują Ukraińców w umiejętności techniczne potrzebne do budowy lepszego społeczeństwa. Na przykład Stowarzyszenie Inicjatywa Firm Rodzinnych uczy ukraińskich drobnych przedsiębiorców, jak zakładać spółdzielnie i – dzięki efektowi skali – redukować koszty. Polscy dziennikarze pomagają w profesjonalizacji tego zawodu na Ukrainie. Taka codzienna współpraca to mozolne budowanie społeczeństwa obywatelskiego, a w konsekwencji demokracji.
Jednym z najważniejszych sposobów, w jaki Polska rozprzestrzenia zachodnie normy społeczeństwa obywatelskiego na Ukrainę, Białoruś i inne państwa postsowieckie, jest edukacja. Na polskich uniwersytetach studiuje ok. 24 tys. ukraińskich studentów. Wielu z nich za darmo dzięki zrównaniu w prawach przybyszów z obszarów kiedyś należących do Polski (posiadacze Karty Polaka – red.) z polskimi studentami. Rząd zaoferował specjalne stypendia dla Ukraińców z zagrożonych wojną wschodnich obwodów kraju. Mogą studiować w Polsce medycynę albo zarządzanie, ale przy okazji uczą się, jak żyć w otwartym, pokojowym, przestrzegającym prawo społeczeństwie. Po zdobyciu dyplomu przeniosą te doświadczenia (i wyniesione z nich zachowania) do domu .
Dojrzewająca demokracja
W październiku 2015 r. większość bezwzględną w polskim parlamencie zdobyło Prawo i Sprawiedliwość. Wcześniej kandydat PiS Andrzej Duda wygrał wybory prezydenckie. PiS i jego lider Jarosław Kaczyński przez lata wywoływali ogromne kontrowersje wśród polskich intelektualistów. Wielu komentatorów sugerowało, że ich dojście do władzy przyniesie śmierć polskiej demokracji. Wielu Polaków podzielało lęki o przyszłość swojego kraju. A nie powinno.
Polska demokracja nie upada. Ona dojrzewa. Heroiczna era postkomunistycznych przekształceń dobiega końca, a nowa, dojrzała demokracja dopiero zapuszcza korzenie. Rządzący PiS mógł dawniej robić dużo hałasu o lustrację, ale przecież niewielu oficjeli sprzed 1989 r. pozostało jeszcze do zlustrowania. Prawdziwe problemy poruszane podczas kampanii wyborczej 2015 r. – dotacje dla biednych rodzin, poziom płacy minimalnej, zmiana wieku emerytalnego, pomoc posiadaczom kredytów hipotecznych, legalność aborcji – to normalne tematy poruszane w demokratycznej polityce wszędzie na świecie. Obywatele, a nawet całe grupy społeczne, mogą w każdej z tych spraw zajmować przeciwne stanowiska, ale gdyby zwycięstwo którejś z nich faktycznie oznaczało koniec demokracji, byłaby ona niezwykle kruchym systemem.
Wiele uwagi poświęcono konfrontacji PiS z Trybunałem Konstytucyjnym. Dyskusja dotyczyła wycofania się rządu z nominacji pięciu sędziów powołanych przez odchodzący, zdominowany przez PO parlament i ich zastąpienie kandydatami lojalnymi wobec PiS. Amerykanie, uwikłani w walkę wokół nominowania przez prezydenta Baracka Obamę Merricka Garlanda do Sądu Najwyższego (i odmowy rozpoczęcia przez zdominowany przez republikanów Senat procedur związanych z zatwierdzeniem tej nominacji), mogą wyczuwać, o co chodzi. To chyba najtwardsza polityka, jaka istnieje, ale wciąż pozostająca w obrębie zasad demokratycznych.
Tymczasem fakty są takie, że Polska, niezależnie od wyzwań, jakie przed nią stoją – związanych z Rosją, sytuacją wewnątrzpolityczną i unijną – pozostaje pewnym członkiem Zachodu. Co więcej, jest najsilniejszym państwem na jego wschodniej granicy. Przez dwa poprzednie tysiąclecia Zachód kończył się na Renie. Po 1945 r. linia ta przesunęła się na Łabę. Wraz ze zjednoczeniem Niemiec dotarła na Odrę, a gdy w latach 1999–2004 Polska wstąpiła do NATO i Unii Europejskiej, umocniła się na Bugu. Polska jest najdalej na wschód wysuniętym członkiem wolnego świata. Poza nim rozciąga się dziki obszar autorytaryzmu i nieporządku.
XXI-wieczna Polska może nie jest krajem płynącym mlekiem i miodem, nasyconym winem i różami. Ale pozostaje najdalej na wschód wysuniętą demokracją w Europie, forpocztą rządów prawa na drodze do Mińska, Kijowa i Moskwy. I jako taka jest niezbędna dla zachodniego projektu liberalno-demokratycznego. Nie ma to nic wspólnego z tym, czy jej obecny rząd jest liberalny, czy antyliberalny. Polska jest wolna i nikt jej już nigdy nie zniewoli.